“Raz nagrał mi się na sekretarkę automatyczną w domu pijany działacz, bełkocząc: – Panie sędzio, proszę zadzwonić, chcemy rozmawiać. I podał swój numer telefonu. Zgłosiłem to do PZPN. Oczywiście zamieciono sprawę pod dywan, tłumacząc działacza, że żartował sobie, będąc w stanie wskazującym.”
“Jeden z zawodników w chamski sposób zasugerował, że tragiczny wypadek i śmierć mojego ojca były czyjąś zemstą za moje sędziowanie. Przyznam szczerze, że dotknęło mnie to do żywego. Przez 15-20 sekund nie wiedziałem, co się wokół mnie dzieje.”
“Nie ma żadnych nowych pomysłów, mądrej formuły, żeby ruszyć poziom sędziowania w pierwszej i drugiej lidze. Powiela się te same, mało skuteczne schematy działania od lat.”
Marcin Borski przez 18 lat sędziował mecze w Ekstraklasie. Był też sędzią międzynarodowym, ba, naszym jedynym przedstawicielem wśród arbitrów na EURO 2012, jako sędzia techniczny. Swoje przez ten czas widział, ma też przemyślenia na temat obecnej kondycji polskiego gwizdka i Kolegium Sędziów. Zapraszamy!
Był pan dobrym sędzią?
W mojej opinii na pewno tak. Nie wszyscy tak sądzą, ale uważam, że byłem dobrym, a przede wszystkim uczciwym sędzią.
Pytam, bo w Polsce był pan krytykowany, a jednak UEFA wybierała pana do kolejnych spotkań.
Być może byłem czasem krytykowany, tylko proszę pamiętać, w jakich czasach sędziowałem. Liga nie była czysta. Nie wszystkim się podobało to, że sędziowałem prawidłowo i sprawiedliwie. Niektórzy psuli mi opinię, bo nie byłem osobą funkcjonującą w ówczesnym korupcyjnym układzie. Poza tym byłem sędzią, który dość stanowczo egzekwował przepisy. Zwykle dawałem więcej kartek niż inni, może pod koniec kariery to zmieniłem, gdy też zmieniły się trendy w sędziowaniu. Ale faktycznie, na przykład Wisła Kraków w okresie swojej największej dominacji w lidze nie bardzo sobie życzyła, bym jej sędziował.
Z jakich powodów?
Tutaj były „podejrzenia”, że ja, jako sędzia z Warszawy, będę wspierał Legię. A ja starałem się sędziować w meczach Wisły najlepiej, jak potrafiłem i oczywiście uczciwie. Być może jeden czy drugi błąd zaważył na tym, że klub szukał w tym wszystkim drugiego dna, że ja będę wspomagał Legię. Pamiętam takie zdarzenie, kiedy Wisła wysłała pismo, bym im nie gwizdał i rzeczywiście nie prowadziłem przez jakiś czas meczów tego klubu. Niemniej jednak i tak mam na rozkładzie wiele fajnych spotkań z udziałem Wisły, sporo prestiżowych pojedynków Lech – Wisła czy słynne pięć bramek Macieja Żurawskiego w meczu przeciwko GKS-owi Katowice.
Czuł pan niechęć piłkarzy?
Nie. Nie czułem przesadnej przyjaźni, nie poklepywaliśmy się po plecach w tunelu, ale na boisku piłkarze przez te 18 lat nie dawali mi odczuć, że jestem niemile widziany. Nigdy nie dałem czerwonej kartki za obrażanie mnie, ponieważ przez te 18 lat w Ekstraklasie nie było takich sytuacji. No, jeden przypadek się zdarzył, gdy usłyszałem coś okropnego.
Co to było?
Trudno mi do tego wracać, bo to dotyczyło tragicznej historii związanej z moim tatą, który zmarł w wyniku poparzeń po pożarze. Jeden z zawodników zapragnął to wykorzystać i w chamski sposób zasugerował, że ten tragiczny wypadek i śmierć ojca były czyjąś zemstą za moje sędziowanie. Zapewne chciał wywrzeć na mnie dodatkową presję, ale wyszło tak, że uderzył w mój najczulszy punkt po niedawno przebytej tragedii rodzinnej. Przyznam szczerze, że dotknęło mnie to do żywego. Nie dałem jednak czerwonej kartki, ponieważ byłem tak zaskoczony, że przez 15-20 sekund nie wiedziałem, co się wokół mnie dzieje. Jak już to przemyślałem, było za późno na wykluczenie. Natomiast do końca spotkania biegając za nim, komunikowałem mu przy użyciu wybitnie nieparlamentarnych słów, co o tym myślę. On się na serio wystraszył, dograł mecz do końca, ale schodził mi z drogi, gdy mnie widział i uciekał w inne rejony boiska, bo dobrze wiedział, że grubo przesadził. Potem rozmawiałem z jego trenerem na ten temat i ostatecznie zostałem przeproszony.
Bolały pana takie ankiety, że na przykład 30-parę procent ligowców uznawało pana za najsłabszego sędziego w lidze?
Bywały też takie, w których byłem wysoko, tak więc to się przez te 18 lat równoważyło. Im dłużej sędzia jest w lidze, tym większy ze sobą niesie bagaż pomyłek, nieporozumień czy kontrowersji. Po aferze korupcyjnej byłem jednym z najstarszych sędziów w lidze, dlatego ten bagaż negatywnych doświadczeń był spory, jak na średnią ligową. Mimo to jednak zawsze trzeba znać swoją realną wartość i ja ją znałem, skoro byłem zapraszany na ważne mecze zagraniczne. W Europie sędziowałem na przykład ówczesnym mistrzom świata Włochom, a poza Europą Brazylii, Urugwajowi, Japonii czy półfinał Gulf Cup w Arabii Saudyjskiej. Poza tym wychodziłem z założenia, że sędzia ma być przede wszystkim uczciwy w tym, co robi. Trafnie to kiedyś określił Colina, zwracając się do nas na Euro 2012 takimi słowami: „Jak chcecie być lubiani, to zapraszam do Hollywood. Tu macie podejmować nawet trudne i niepopularne decyzje jak karny w 90. minucie przeciwko gospodarzom”.
Pewnie też nie pomagały panu różne historie, jak ta, że nie spadł pan ligę niżej, bo Marczykowi źle obliczono średnią.
To są mity. Te historie opowiadali ludzie, którzy byli umoczeni w korupcję po uszy. Szkoda komentować. Jakie to były średnie, skoro obserwatorzy brali łapówki, skoro niektórzy sędziowie, drukując mecze, kupowali sobie oceny. To, o czym my mówimy?
Zakończył pan karierę ze względu na wiek?
Kilka czynników na to wpłynęło. Po pierwsze sprawy rodzinne. Spodziewaliśmy się z żoną przyjścia na świat trzeciego dziecka. Po drugie odezwały się sprawy zdrowotne. Jak pan widzi, noszę okulary, zaczął mi się psuć wzrok, spostrzegłem, że niektóre zdarzenia na boisku trudniej mi dostrzec niż wcześniej. Nie chciałem narażać siebie na zasłużoną krytykę, a drużyn na moje niedoskonałości. Poza tym moja ścieżka dobiegała końca, osiągnąłem tyle, ile dałem radę. Dynamicznie do rozgrywek UEFA wchodzili młodsi sędziowie z Polski i wiedziałem, że ich już nie przeskoczę. Mnie nigdy nie zadowalała przeciętność, więc zszedłem ze sceny, nie chcąc męczyć siebie i innych swoją osobą. To był najlepszy moment.
Czyli po prostu nie widział pan tej ręki Zubasa.
Na Pogoni? To był taki przypadek, że szybkość zdarzenia i kąt odbicia piłki „rozmyły” mi realny obraz zdarzenia. Nie widziałem przez to, czy była ręka, więc nie mając pewności, nie chciałem wykluczać zawodnika. I rzeczywiście ta sytuacja mi dała do myślenia, czy nie pora rozważyć końca kariery. Dodatkowo na dłuższy czas z sędziowania wykluczył mnie zabieg chirurgiczny, więc miałem kilkumiesięczny rozbrat z Ekstraklasą. Nie czułem się już pewnie i nie chcąc, żeby typu błędy przytrafiały mi się na boisku po następnej rundzie, postanowiłem zakończyć swoją przygodę z Ekstraklasą na Lechu Poznań, a występy międzynarodowe na meczu UEFA Beitar Jerozolima – Omonia Nikozja. Cokolwiek się o mnie mówiło, to tego rodzaju pomyłek, jak ta, którą pan wspomniał, wcześniej nie miałem. Były pretensje, że dałem za dużo kartek, że podyktowałem tak zwanego miękkiego karnego, ale omamów wzrokowych nie miałem.
Jak się dorastało sędziowsko w czasach korupcji?
Ona mnie tak naprawdę ominęła. Myślę, że dlatego, bo wcześniej sędziowałem regularnie w lidze jako asystent z Michałem Listkiewiczem, czyli z późniejszym sekretarzem generalnym, a następnie prezesem PZPN. Zawsze na mnie tak dziwnie patrzono, że to jest typ z PZPN-u, który przyjechał i jeszcze nas wsypie. Praktycznie nie zdarzały mi się otwarte propozycje korupcyjne w Ekstraklasie. Wcześniej, w latach 90-tych, na poziomie ówczesnej drugiej ligi – tak. Szczególnie pierwszy sezon był trudny pod tym względem. Trzeba było się od tych działaczy i ich obyczajów jakoś odseparować. Potem odpowiednia opinia sędziego, który nie bierze łapówek, rozeszła się po środowisku i już miałem z tym spokój.
Jak wyglądały te propozycje w drugiej lidze?
Pyta pan o formę czy o sumy?
O to i o to.
To były czasy, kiedy społeczeństwo żyło biednie. Końcówka lat 90. Te propozycje były z dzisiejszej perspektywy śmieszne, sumy około pięciu tysięcy złotych. Ja w tamtym czasie pracowałem na giełdzie papierów wartościowych w dziale notowań, byłem przewodniczącym sesji, toteż szybko osiągnąłem pewien status finansowy. On był na tyle wysoki, że nie tylko z powodu zwyczajnej uczciwości, którą wpoili mi rodzice, nie miałem ochoty brać tych łapówek. Po prostu nie musiałem ich brać ze względów ekonomicznych. Te oferty były z mojego punktu widzenia żenujące, ale tak ta piłka wyglądała w tamtych czasach.
Działacze przychodzili do pokoju sędziów?
To były najczęściej takie przelotne rozmowy korytarzowe. Urywane zdania, bardziej półsłówka niż otwarty tekst, bo ci ludzie raczej obawiali się otwarcie zaproponować łapówkę, dopóki nie nabrali zaufania do kontrahenta. Ale pamiętam jedną zabawną historię, kiedy nie było obaw. Raz nagrał mi się na sekretarkę automatyczną w domu pijany działacz, bełkocząc: – Panie sędzio, proszę zadzwonić, chcemy rozmawiać. I podał swój numer telefonu. Zgłosiłem to do PZPN. Oczywiście zamieciono sprawę pod dywan, tłumacząc działacza, że żartował sobie, będąc w stanie wskazującym.
Jaki pan miał stosunek do kolegów po fachu, o których wiedział pan, że biorą?
Wchodziłem do Ekstraklasy w bardzo młodym wieku, miałem zaledwie 26 lat i bardzo naiwnie zakładałem, że takie rzeczy to margines. Absolutnie nie spodziewałem się, że drugi obieg funkcjonuje aż na taką skalę. Natomiast co mogę po latach z całą pewnością stwierdzić to, że takie rzeczy mogły się dziać, ponieważ parasol nad tym trzymali również niektórzy dziennikarze, choć w zasadzie z natury rzeczy powinni korupcję demaskować. Piłkarskie Oscary czy inne wyróżnienia dla sędziów – one były po prostu kupowane. To były nagrody, które sędziowie sobie organizowali, dzieląc się lewą kasą. Sędzia, którego pan wymienił wcześniej, ten ze złą średnią, zażądał przy okazji sprzedawania meczu – jak się okazało w aktach śledztwa – żeby cała drużyna klubu Ekstraklasy zagłosowała na niego w konkursie Piłkarskie Oscary. To o czym my mówimy… Żenujące. O ile nie chcę surowo oceniać ludzi, którzy robili to wszystko z przyczyn ekonomicznych, nie wiem, może ktoś miał chore dziecko i zbierał na operację, o tyle tego typu tanie zyskanie popularności i obnoszenie się trofeum, które zostało kupione za nieuczciwe pieniądze… Masakra.
Wściekłbym się, gdybym zobaczył zatrzymanego Wita Żelazko, wiedząc, że oceniał mnie w telewizji.
I ja się wściekłem. Miałem taki mecz, w którym grała drużyna wspierana przez Fryzjera. Obserwator, jak się później w wyniku śledztwa okazało, też mocno liczył na zwycięstwo tej ekipy. On zresztą zeznał potem w prokuraturze, że bał się na mnie wpływać, bo spodziewał się, że poinformuję o tym władze PZPN. Ten zespół przegrał, ale było to trudne spotkanie do sędziowania. Niestety ja się raz pomyliłem, przeciwko drużynie wspieranej przez Fryzjera – powinienem podyktować rzut karny po faulu w tłoku w polu karnym. Ocena obserwatora była jednak zbyt niska. Arkusz obserwacji był pełny wyimaginowanych zarzutów, do tego stopnia, że to rzeczywiście mogło mi obniżyć średnią i skutkować spadkiem z ligi na koniec sezonu. Do tamtej pory ten obserwator wydawał mi się profesjonalny i rzeczowy, ale tym razem ewidentnie zaniżał mi ocenę. Obserwator był z Łodzi, a Wit Żelazko, mimo że był członkiem mojego rodzimego kolegium sędziów, miał szwalnię w Łodzi i bardzo dobrze znał obserwatora. Naiwnie poprosiłem go o pomoc, żeby wyjaśnił swojemu znajomemu, że merytorycznie jego zarzuty są nietrafione. Wit się nie podjął mediacji, zaprzeczył wbrew faktom, że dobrze zna człowieka i nie chciał rozmawiać. Poszedłem więc do szefa sędziów, wziąłem kasetę VHS, pokazałem sporne sytuacje, okazałem arkusz i on mi przyznał rację, ale też stwierdził, że nie może pomóc i tej oceny regulaminowo cofnąć. Po latach dowiedziałem się, że wszyscy trzej byli w stajni u wiadomej osoby. Chodziłem od Annasza do Kajfasza, a jakbym chciał tę sprawę skutecznie załatwić, to powinienem pojechać do Wielkopolski, zamiast jeździć po Warszawie. Więc jak się dowiedziałem o Wicie, to poczułem się jak ostatni frajer, który się nie orientował, co się wokół niego dzieje. Zresztą, wówczas wyszła niesamowita hipokryzja wielu ludzi.
Co pan sobie pomyślał, gdy pewnego dnia otworzył Przegląd Sportowy i zobaczył siebie na Liście Fryzjera?
Wtedy nie byłem zaskoczony, bo wcześniej dzwonił do mnie dziennikarz. I wówczas przeżyłem prawdziwy szok. Powiedział o tej liście, zadał pytanie, co ja o tym sądzę. Cóż, poczułem się jak uderzony obuchem w głowę. Powiem panu szczerze i mogę się podłączyć pod wszystkie wariografy świata: Fryzjera widziałem dwa razy w życiu i co więcej – nigdy z nim nie rozmawiałem przez telefon. Raz go widziałem, kiedy byłem gościem na finale Pucharu Polski, który został zorganizowany na Lechu. Był bankiet, był Fryzjer, chwilę z nim rozmawiałem, zresztą od razu mnie wkurzył. Przyjechałem z ówczesną narzeczoną, on powiedział, że ja, jako młody sędzia, nie powinienem przyjeżdżać z dziewczyną, bo takie przywileje są zarezerwowane dla osób z większym stażem. Uznałem, że facet jest mega bucem, skoro takie teksty potrafi wypowiedzieć, nawet mnie nie znając. Potem dłuższy czas go nie widziałem, spotkałem go na pożegnalnym meczu Michała Listkiewicza, Amica grała z ŁKS-em. Trenerem ŁKS-u był wtedy legendarny Leszek Jezierski, a Fryzjer był dyrektorem czy menadżerem Amiki. To były te dwa razy, w związku z tym byłem wyjątkowo zszokowany, że ktoś wpadł na taki pomysł. Zresztą: to nie była tak naprawdę Lista Fryzjera, on jej nie stworzył. Anonimowy informator gazety stwierdził po prostu, że to są ludzie Fryzjera. Nikt przecież nie ukradł Fryzjerowi notatnika z nazwiskami, tylko stworzono taką listę i niesłusznie mnie na nią wpisano. Sądziłem się z ówczesnym wydawcą Przeglądu, łącznie z Sądem Najwyższym, bo i tam się odwoływali, ale przyszło im zapłacić sporą na te czasy sumę: 55 tysięcy złotych. I przeprosiny. Pieniądze rozdysponowałem na cele charytatywne.
Wyrok to jedno, ale przez ten czas mógł pan być obiektem podejrzeń kolegów, piłkarzy, trenerów.
Zdarzały się głupie docinki na imprezach towarzyskich. Ale wie pan, jeżeli byłem w stanie przez 18 lat sędziować w Ekstraklasie, 11 w FIFA i UEFA i byłem w stanie wytrzymać ciśnienie to trudno, żebym się specjalnie przejmował tego typu komentarzami. To nie było dla mnie specjalnie trudne, by poradzić sobie z takimi opiniami. Natomiast na pewno przez to ominęło mnie kilka rzeczy zawodowych, ponieważ przez te trzy-cztery lata opinia publiczna mogła nie mieć do mnie zaufania. Pewnie też przez to musiałem w UEFA odczekać swoje, żeby posędziować coś większego, chcieli mieć pewność, że nie byłem w nic umoczony.
Na końcu dziennikarze przeprosili szczerze czy przeprosili, bo musieli?
Nie wiem. Na pewno przeprosił wydawca. Widziałem się z autorami tego tekstu parę razy i oni mówili, że tekst był dobry, bo pomylili się tylko w dwóch – trzech przypadkach. Raczej mocne słowo „przepraszam” nie padło, bardziej na zasadzie: gdzie drwa robią, tam wióry lecą. I dostałem odłamkiem. Ja ich trochę rozumiem. Też byli pewnie zbulwersowani, nie mieli narzędzi, żeby wszystko dobrze zweryfikować – nie byli prokuraturą. Samo środowisko sędziowskie było nieciekawe i ktoś ich nabił w butelkę. Lista była wiarygodna, można było dokleić dwa – trzy nazwiska i w ten sposób oczernić swoich wrogów. Pewnie taki to miało mechanizm.
Kto pana dokleił?
Na 90% wiem. Ale tylko na 90%, dlatego nie będę o tym mówił publicznie. Jeżeli ludzie byli w stanie się posuwać do kupowania not u obserwatorów i dziennikarzy po meczach, to spokojnie mogli się posunąć do tego, by kogoś anonimowo oczernić w mediach. Takie to było środowisko. Z jednej strony miałem fajną przygodę w piłce, ale z drugiej w tamtych czasach to było towarzystwo o określonej reputacji.
Pan niejako otworzył furtkę polskim sędziom do Europy? Gwizdał pan Anderlecht z Limassolem, to było pierwsze spotkanie dla naszego arbitra od 1468 dni.
Tak, to były eliminacje Ligi Mistrzów, ale już w randze samej Ligi Mistrzów, bo tak jest traktowany bezpośredni baraż przed grupą przez UEFA. Pamiętam przed meczem, że delegat, zamiast obniżyć mi ciśnienie, to je podniósł, mówiąc, że Anderlecht gra mecz za 40 milionów euro. Łącznie z premiami od sponsorów i nagrodą od UEFA za awans to było właśnie tyle. Powiedziałem mu, że mnie podniósł na duchu! Wyszliśmy jako zespół na ten mecz bez doświadczenia na takim szczeblu i bez pomocy VAR-u, jak teraz. Każdy z nas miał świadomość, że jeden błąd może przekreślić kariery niektórym piłkarzom czy trenerom. Naprawdę czułem tę odpowiedzialność. Czemu ja otworzyłem tę furtkę? Łatwo sobie odpowiedzieć. Polscy sędziowie na pewno i wcześniej gwizdaliby regularnie na tym szczeblu, ponieważ polska federacja jest dość silna w skali Europy, ale wtedy nadeszła era korupcji. A raczej: demaskowania tej korupcji. Wielu sędziów, też znakomitych, wypadło i stworzyła się luka. Parę lat musiało minąć, trzeba było nas wyszkolić, musieliśmy swoje odczekać. Nie pomogły mi też w szybszym debiucie na tym szczeblu oszczercze publikacje prasowe, o których rozmawialiśmy. Nikt w UEFA nie chciał kolejnego skandalu na zasadzie: dobrze notowany sędzia nagle zostaje wyprowadzany w kajdankach. Mieli już takich sytuacji związanych z PZPN-em powyżej uszu.
Poza tym było też Euro 2012, gdzie był pan naszym jedynym reprezentantem.
Tak, wspaniałe doświadczenie i najlepsze wspomnienie z kariery sędziowskiej. Było to nagrodą za kilka bezbłędnych sezonów w UEFA. W tamtym czasie tą nominacją ugruntowałem swoją pozycję numer 1 w Polsce, choć już wtedy naciskali młodsi, zdolni sędziowie. Nawet PZPN musiał to uznać i po raz pierwszy umieścili mnie na pierwszym miejscu listy sędziów międzynarodowych wysyłanych do FIFA na 2013 rok. Niestety miałem już wtedy 40 lat. Trudno było to doświadczenie przekuć w następne nominacje na wielkie imprezy w roli sędziego głównego. Mistrzostwa świata dla debiutanta po czterdziestce z Polski? Science fiction. Niemniej jednak na tamten moment znalazłem się na sędziowskim Olimpie. Byłem między innymi w zespole sędziowskim Pedro Proency na meczu późniejszych mistrzów Europy – Hiszpanów. Sędziowałem też z Cuneytem Cakirem. To był prawdziwy światowy top. Oni sędziowali przecież później finały Ligi Mistrzów, Euro czy jak Cakir półfinał mistrzostw świata. Już wtedy dało się wyczuć, że mimo mizernych warunków fizycznych Turek ma niesamowity talent i wyjątkowo mocną psychikę. Był najlepszym arbitrem, z jakim kiedykolwiek współpracowałem wcześniej i po tym.
Dzisiaj szacunek do sędziów jest większy niż wcześniej?
Trudno mi powiedzieć jak jest konkretnie dzisiaj, bo już nie sędziuję od 3 lat. Na pewno ja na początku nie byłem do końca poważnie traktowany w lidze, bo zacząłem w niej sędziować, mając zaledwie 26 lat, ale szacunek był, nie byłem obrażany, a zawodnicy zwyczajnie podporządkowywali się moim decyzjom. Był jednak pewien dystans. Z czasem atmosfera się wyluzowała, też pewnie przez liczbę meczów, bo w pierwszych sezonach prowadziłem po 10-12 meczów, co jest w warunkach dzisiejszego zawodowstwa śmieszną liczbą, później już miewałem sezony z 33 czy 34 spotkaniami w Ekstraklasie. Inna częstotliwość, inne relacje, jeśli się widzi kogoś raz na dwa tygodnie.
Ale jedna nieprzyjemna sytuacja była: mecz GKS-u z Odrą.
No tak, ale to jedna sytuacja na 18 lat. To był wyjątkowo przykry moment, bo zadłużony klub spadał z Ekstraklasy. Wyglądało to w ten sposób, że zawodnicy nie mieli wypłat od dłuższego czasu, a kilka klubów chciało „zasponsorować” GKS Katowice, by ten wygrał mecz. To się opłacało innym drużynom broniącym się przed spadkiem. To były duże pieniądze, po latach się rehabilitowałem u ówczesnego fizjoterapeuty jednego z tych klubów, który powiedział mi dokładnie ile pieniędzy przeznaczonych dla GKS czekało w walizce na trybunach. Dlatego też piłkarze GKS-u pozbawieni wcześniej dochodów, bardzo chcieli wygrać i wywalczyć tę mega premię na zakończenie nieudanego sezonu. Ja sobie ten mecz później ze dwa – trzy razy dokładnie obejrzałem i kategorycznie twierdzę, że nie popełniłem w nim żadnego błędu. Zresztą podyktowałem karnego dla zespołu z Katowic na 1:0. Wszystkie kartki wynikały natomiast z ferworu walki, a incydent, że kibice wbiegli na murawę i bili piłkarzy Odry, mojego asystenta, a ja się musiałem im wyrywać, wynikał z olbrzymiej frustracji i nieodpowiedzialnej prowokacji strzelca decydującej bramki dla Odry, który podbiegł do szalikowców i wymownym gestem pokazał im, że spadają z ligi. Atmosfera już przed meczem była gęsta, bo kolejkę wcześniej zatrzymano Fijarczyka i opinia o polskich sędziach była beznadziejna. Poza tym nie było profesjonalnej ochrony, opaski rozdano szalikowcom. Później piłkarze Odry opowiadali mi, że ratowali się przed tłumem, uciekając do porządkowych, a porządkowi zdjęli opaski i zaczęli ich bić. Dantejskie sceny. Przesędziowałem naprawdę wiele meczów, byłem na Kaukazie, na Bałkanach, nigdy nic podobnego mnie już nie spotkało.
A w niższych ligach?
Nie miałem problemów. Co prawda zacząłem sędziować w wieku 18 lat, ale wtedy byłem zawodnikiem czwartej ligi. Jak gwizdałem w B-klasie, A-klasie, to byłem lepszym piłkarzem niż ci, którym sędziowałem. Oni widzieli, że przyjechał ktoś, kto jest szybszy, sprawniejszy i lepiej sobie radzi na boisku. Nie miałem więc problemów, może czasem kilku pijaczków po kolejnej butelce rzuciło jakimś tekstem, ale generalnie nie miałem kłopotów. A, raz gwizdnąłem karnego przeciwko swojemu byłemu klubowi, jak obrońca chciał wybić piłkę, a przypadkiem kopnął przeciwnika. Nasłuchałem się wówczas wyjątkowo, bo przecież jak przypadkowo kopnął, to nic nie ma! Najgorzej sędziować w swoim klubie. Niemniej jednak mnie nic złego nie spotkało, choć agresja wobec innych kolegów co jakiś czas niestety miała miejsce. Dziś wydaje mi się, że informacji o pobiciach jest dużo więcej. Może współczesne media inaczej działają, są media społecznościowe, może to się łatwiej dostaje do obiegu i opinii publicznej. Jest to wyjątkowo bulwersujące. Myślę, że tutaj nie tylko związek piłkarski oraz związki regionalne powinny coś zrobić, ale również władze państwowe.
Boisko jest wyjęte spod prawa.
Tak, a ktoś słusznie powiedział, że w wielkiej liczbie szkolimy juniorów, trampkarzy, z nich promil zostanie w piłce dorosłej, ale oni wszyscy pójdą do pracy, do życia społecznego i jeżeli będą tego typu wzorce zachowań reprodukować gdzie indziej, to nie jest dla nas, jako społeczeństwa dobra informacja. Kiedyś sport wychowywał i powinien nadal wychowywać, bo o tym chyba zapomnieliśmy w pogoni za wynikiem sportowym. Wszyscy ci ludzie powinni wynieść z uprawiania sportu odpowiednie wartości, aby w przyszłości się nimi kierować w swoim życiu dla naszego wspólnego dobra.
Pan już nie ma związków zawodowych z sędziowaniem, prawda?
Obecnie nie. Zrezygnowałem ze współpracy z obecnym zarządem Kolegium Sędziów PZPN. Przez ostatnie dwa lata pełniłem też funkcję przewodniczącego kolegium sędziów w Mazowieckim Związku Piłki Nożnej. Podlegali mi przede wszystkim sędziowie z trzeciej i czwartej ligi. To było fajne, pouczające doświadczenie, mam teraz pogląd na całość organizacji sędziowskiej od dołu do samej góry.
Dlaczego pan już nie bierze w tym udziału?
Jeżeli chodzi o mazowiecki związek, to wypaliła się formuła i zostałem niedawno poinformowany, że kończymy współpracę. Powiedziano mi, że głównym powodem są naciski z PZPN-u. Przewodniczący Kolegium Sędziów PZPN nie widział ze mną możliwości współpracy, po tym, jak mu podziękowałem na szczeblu centralnym. Dochodziły też do mnie słuchy, że wychodzą od niego sygnały skierowane do władz Mazowieckiego Związku Piłki Nożnej, że to nie jest dla niego wygodna sytuacja. I w sumie mu się nie dziwię, bo przecież powinien być dobry przepływ informacji pomiędzy szczeblem 3. ligi a szczeblem centralnym. Niby sędziowanie na szczeblu regionalnym jest od PZPN niezależne, ale ludzie z obu podmiotów powinni być w co najmniej neutralnych relacjach, aby właściwie przygotowani i najbardziej utalentowani sędziowie trafiali do 2 ligi.
Czy Kolegium Sędziów hamuje rozwój polskich arbitrów?
Jeżeli chodzi o elitę sędziowską, która ma kontrakty i podlega szkoleniu UEFA czy FIFA to trudno cokolwiek hamować. Oni niejedno przeszli, mają swój rozum i nawet najbardziej absurdalne pomysły, które próbuje się im wdrożyć, oni sobie odpowiednio wyważą w swojej głowie. Jeżeli chodzi o rozwój sędziowania na niższych szczeblach: tak. Nie ma żadnych nowych pomysłów, mądrej formuły, żeby ruszyć poziom w pierwszej i drugiej lidze. Powiela się te same, mało skuteczne schematy działania od lat. Uważam, że poziom sędziowania tam jest słaby. Poza tym nie wiem, czy pan wie, ale w Warszawie duża część meczów odbywa się bez sędziów. Gwiżdżą arbitrzy przygodni, rodzice, magazynierzy, trenerzy. Nie jesteśmy w stanie wszystkich spotkań obsadzić sędziami związkowymi. Po kursie, przez pierwszy sezon wykrusza się 90 procent sędziów z różnych względów: bezpieczeństwa, niskich dochodów. Elita zarabia bardzo godnie, ale sędziowie na niższych szczeblach już nie, szczególnie w pierwszej i drugiej lidze, od których wymaga się w zasadzie tego samego co w Ekstraklasie. Dochody sędziowania na tym szczeblu są kompletnie nieadekwatne do wysiłku i poświęcanego na przygotowanie czasu.
Nie ma nowych twarzy w lidze, jeśli chodzi o sędziowanie. Ostatnio tylko Myć.
Tak i to jest demotywujące dla zaplecza. Ja skończyłem w 2016 roku i poza tym nazwiskiem, nikt nie doszedł. Nikt też nie odszedł. Jest to ta sama grupa i to nie jest dobre, wszędzie potrzeba od czasu do czasu świeżej krwi. Przyczyny mogą być dwie: albo niechęć do zmian, albo brak kadr. O ile jestem w stanie zrozumieć brak nowych nazwisk w sędziowaniu na boisku, bo tam trzeba mieć osobowość, okiełznać sportowców, w których buzuje testosteron, o tyle na miłość boską: co z sędziami VAR? Tu trzeba znać tylko przepisy oraz zapamiętać modelowe klatki przygotowane przez FIFA, UEFA i IFAB, by dobrze to interpretować. Do tego odrobina refleksu i można siadać za stery. Szczególnie jako AVAR. Tymczasem widzę, że powstała taka jednolita grupa i zarząd Kolegium Sędziów nic nie robi, aby uchylić nieco drzwi dla innych zdolnych sędziów. Nie mają takich?
Potem ci sędziowie w ciągu 48 godzin potrafią obskoczyć dwa stadiony.
Te 48 godzin to jeszcze pół biedy. Pamiętam, że kiedy VAR ruszał, to był wdrażany mega chaotycznie, bez dostatecznie długiej fazy testów i przygotowania odpowiednio dużej grupy sędziów. To było widać po rodzajach błędów, jakich byliśmy świadkami, na przykład w meczu Śląsk – Cracovia. Dwóch najlepszych polskich sędziów miało w tym niestety swój udział: Szymon Marciniak i Daniel Stefański. Poprawiono decyzję błędną na fatalną, czyli rzut wolny sprzed pola karnego poprawiono na karny, a nie było przewinienia. Jak to było możliwe? Pewnie z braku testów. „Sprawdziłem miejsce, to nie muszę sprawdzić faulu.” Prawdopodobnie niedoszkolenie, brak praktyki, którą się zdobywa poprzez testy. Drugi aspekt był taki, że Daniel Stefański dobę wcześniej sędziował w Lidze Europy ciężki mecz w Stambule. Po meczu musiał późną nocą omówić z obserwatorem te zawody, potem pewnie się „odstresować” w gronie swoich kolegów i w zespole jeszcze raz przeanalizować wydarzenia boiskowe. Nie wiem, czy spał, bo może miał z samego rana samolot, a może leciał nieco później, ale z tego, co wiem, to Wrocław nie ma bezpośrednich połączeń ze Stambułem, więc leciał co najmniej dwoma samolotami. Ostatecznie doleciał z Turcji do Wrocławia i od razu musiał usiąść za VAR-em. Absurdalna historia. Albo taka, że sędziowie mieli trzy mecze przez weekend. Jeden na boisku i dwa VAR-y z przemieszczaniem się po kilkaset kilometrów w Polsce. Nie wiem, kto na ten pomysł wpadł i dlaczego tak to było organizowane. Czy aż tak słaby był poziom sędziowania w Polsce, że trzeba było VAR wprowadzać tak gwałtownie? Choć z drugiej strony, teraz to procentuje, bo parę historii poważnych się wydarzyło, ale system testowany na żywym organizmie się dotarł i teraz generalnie działa całkiem dobrze.
[etoto league=”pol”]
PZPN ma problem z kadrami, by wspomnieć znów tego Stefańskiego i jego wyjazdy nad morze.
To wynika z pewnej mentalności osób, które o tym decydują. „Nikt nam nie będzie mówił, co mamy robić. I tyle.” Czasami ktoś na siłę chce pokazać, że ma mocny charakter.
Kluby potem cierpią.
Cierpią oba kluby. Jeden się czuje poszkodowany, drugi pomówiony, że tamten sędzia mu rzekomo pomaga, to też nie jest fajne. Cierpią rozgrywki, cierpi sędzia, na pewno, bo on nie może za bardzo reagować medialnie, trudno, żeby po każdym meczu wchodził w polemiki, gdyż jego nazwisko by się bardzo szybko zużyło. Cierpią decydenci, choć sobie pewnie z tego nie zdają sprawy, ale też głupio tracą swój autorytet. Niestety tak jest, gdy ktoś chce udowodnić za wszelką cenę, że zawsze ma rację.
A co z tym mitem, że Stefański jest z Bydgoszczy?
Niewątpliwie jest z Bydgoszczy. Ja go trochę znam, bo jeździliśmy razem na UEFĘ, opowiadał, że wychował się w Bydgoszczy. Nie wiem, gdzie teraz mieszka, być może w Warszawie. Ja nie widzę problemu w tym, że ktoś się przeprowadził. Ale ci, co robią obsady, powinni myśleć, kto gdzie mieszka, żeby nie było niedomówień.
To po co podajemy miasto sędziego?
Też uważam, że to jest niepotrzebne. Sędzia powołany na szczebel centralny niejako traci regionalność, bo pojawia się w macierzystym związku raz czy dwa razy do roku. Na przyjęcie gwiazdkowe i pewnie poprowadzi jeszcze jakieś szkolenie. Sam pan powiedział, że sędziowie mają czasem i po dwa mecze w weekend, to trudno, żeby jechali okręgówkę gwizdać. W związku z tym ja bym zrezygnował z publikowania skąd kto pochodzi, bo to tylko wprowadza niepotrzebne emocje. Natomiast obsadowcy powinni myśleć, gdzie kto mieszka i na co jest narażony, jak się pokaże w miejscu publicznym chwilę po pomyłce. Pedro Proenca przeżył tragedię, bo ktoś mu wybił zęby w galerii handlowej. Portugalia jest małym krajem i trudno nie sędziować Porto, Benfiki czy Sportingu na zmianę. W Polsce jest duża liga, duże odległości i można spokojnie dobrać w pełni neutralnie sędziów.
Sam pan mówił, że nie chciałby sędziować Legii.
Niechętnie. Sparingi tak, jeśli Legia grała z zagranicznymi klubami, to czułem się wyróżniony, jeżeli mnie na taki mecz delegowano. Ale byłem też wyznaczony na mecz derbowy, mocna Polonia z trenerem Bakero i wieloma niezłymi zawodnikami. Było 1:1, ale ja czułem dyskomfort. Chodziło mi po głowie, że jak się pomylę, to mogą się wydarzyć nieprzyjemne historie w moim rodzinnym mieście.
Żałuje pan, że nie wyszła ta przygoda z Kolegium Sędziów?
Nie. Uważam, że najgorzej to zbyt długo funkcjonować w toksycznym środowisku. Co by się nie działo, nie warto pozostawać w takich toksycznych relacjach. To nie pozostaje bez konsekwencji dla nas i naszych rodzin. Dopóki atmosfera się nie oczyści, nie będę chciał w tym uczestniczyć.
Tam potrzeba zmian personalnych?
Tak. Nie wypominając wieku, ale wiadomo, że w pewnej chwili nadchodzi moment emerytury i w pewnym okresie swojego życia trzeba swoją aktywność zawodową ograniczyć. Przydałoby się też nowe spojrzenie, wydobycie potencjału, bo w tej dziesięciotysięcznej organizacji na pewno drzemie sporo talentów, może nawet na miarę Marciniaka.
Pan by się widział w roli przewodniczącego?
Teoretycznie. Natomiast w praktyce to chyba nie nastąpi, a na pewno nie w najbliższych latach.
A jaka byłaby najważniejsza decyzja, gdyby przejął pan jednak władzę?
Trzeba poprawić atmosferę. To kuleje najbardziej i jest związane z osobą, która zarządza strukturami. Nie ma potrzebnej w środowisku wymiany poglądów, swobody w dyskusji na tematy szkoleniowe. Trzeba wiele zmienić, ale jeśli Pan pyta o jedną, to właśnie to.
Rozmawiał PAWEŁ PACZUL
Fot. FotoPyk/Newspix