0:3 z PSG, bardzo nudne derby z Atletico zakończone bezbramkowym remisem, wreszcie 2:2 z Club Brugge, które przez moment prowadziło na Santiago Bernabeu już 2:0. Kibice „Królewskich” w ostatnich tygodniach mieli przynajmniej kilka momentów, podczas których mogli się zastanawiać, czy ten sezon na pewno będzie lepszy od poprzedniego. Niepokojące wyniki, ale i niepokojąca gra, a przede wszystkim – niepokojąca forma tych zawodników, w których upatrywano liderów przebudowanego Realu Madryt.
Nie chcemy już tu pokazywać palcem na Edena Hazarda, który przygodę ze stolicą Hiszpanii zaczął od urazu i dość bezbarwnych występów tak w Hiszpanii, jak i w Champions League. Fakty są takie, że gdy trzeba było ponieść zespół do wygranej, najczęściej w roli tragarzy występowali czy to Karim Benzema, czy początkowo przecież skreślany Gareth Bale.
Dziś wreszcie obejrzeliśmy względną równowagę między tym starym Realem (co za gol Modricia, co za asysta Bale’a), a tym nowym – który pokazał się na przykład przy okazji premierowego gola Hazarda. Co prawda Królewscy nie byliby sobą, gdyby nie skomplikowali sobie sytuacji choć na kwadrans, jednak w ogólnym rozrachunku – mecz z Granadą trzeba ocenić bardzo pozytywnie.
To wreszcie był ten Real, gdzie wszystko ze sobą współgra, gdzie łatwo dostrzec płynność, a nowe klocki pasują do tych starych. Symbol to naturalnie dobra współpraca 21-letniego Valverde z 34-letnim Modriciem, jednak warto tutaj doceniać tak naprawdę cały zamysł ofensywny Królewskich. 17 strzałów z czego aż 10 w światło bramki to miła odmiana po tym feralnym remisie z Belgami w Lidze Mistrzów, w którym to Real trafiał w bramkę praktycznie raz na pięć uderzeń. W pierwszej połowie i 4:0 nie byłoby za wysokim wynikiem, a i po przerwie Real dołożył kolejne sytuacje, gdzie brakowało jeśli nie wykończenia, to ostatniego podania. Kolejny dobry mecz grał Bale, ale lepiej skupić się na bohaterach nieoczywistych – jak przesunięty na lewą stronę Carvajal, który regularnie wypuszczał się daleko do przodu, samemu mając nawet jedną dobrą okazję do zdobycia bramki.
Być może to brak Lucasa, który grał fatalnie w Lidze Mistrzów, być może to absencja Viniciusa, który marnował w tym sezonie 100-procentowe okazje. Cokolwiek wpłynęło na postawę Realu Madryt – dziś, jeśli chodzi o grę w ataku, trudno było się do nich przyczepić. Co innego w obronie.
Królewscy prowadzą po godzinie gry 3:0 i w teorii mogą już do końca bawić się piłką, oszczędzając siły na ważniejsze mecze. Zamiast tego sami ładują się jednak na konia – najpierw swoje fatalne przyjęcie Areola „naprawia” faulem w polu karnym, potem gospodarze prezentują krycie przy stałych fragmentach, które już w wykonaniu Realu widywaliśmy nie raz. Dwie głupiutko stracone bramki i z komfortowego 3:0 robi się bardzo nerwowa końcówka. Jedyne pocieszenie, że Real ani przez moment nie cofnął się, by już tylko bronić rezultatu. Nawet przy wyniku 3:2 śmiało atakował, dążąc do jak najszybszego zabicia meczu czwartą bramką. Udało się dopiero w doliczonym czasie, gdy rajd Odriozoli wykończył Rodriguez, ale i wcześniej okazje mieli Benzema czy Ramos (jeszcze przy wyniku 3:1).
Czyli co? W obronie Real zagrał dość chybotliwie, w dodatku po raz kolejny naraził swoich fanów na stany lękowe, gdy przy wyniku 3:2 Granada wyprowadzała kąsliwe kontry. W ataku jednak? Inna bajka, co zresztą przypomina niektóre wcześniejsze mecze podopiecznych Zinedine’a Zidane’a. W lidze tracą średnio gola na mecz, ale za to strzelają dwa. Stosunek bramek 16:8 i mimo wielu głosów o kryzysie – pozycja lidera po 8. kolejce. Niezależnie od tego, jakie wyniki padną w meczach Atletico i Barcelony. Nieźle jak na tak krytykowany zespół.
Zwłaszcza, że przecież Granada po tym meczu utrzymuje pozycję… wicelidera. Wiemy, że to początek sezonu i dość łatwo o podobne konstrukcje, ale i tak: 4:2 w meczu na samym szczycie ligi hiszpańskiej to naprawdę okazały wynik.
Real Madryt – Granada 4:2 (2:0)
Benzema 2′, Hazard 45+1, Modrić 61′, Rodriguez 90+2 – Machis 69′, Duarte 77′