Nie było to spotkanie klasycznie piękne, pokaz piłkarskich fajerwerków. Można powiedzieć, że obejrzeliśmy mecz walki w wydaniu hiszpańskim. Ale jednak coś elektryzującego tkwiło w dzisiejszym starciu Sevilli z Realem Madryt. Może dlatego, że „Królewscy” na Estadio Ramón Sánchez Pizjuán nie wygrali w lidze od maja 2015 roku, a dzisiaj desperacko zwycięstwa potrzebowali dla odbudowy morale po paryskiej klęsce? Może dlatego, że szkoleniowiec gospodarzy, Julen Lopetegui, za wszelką cenę chciał coś swojemu byłemu pracodawcy udowodnić i zwycięstwem wysłać sygnał do całej piłkarskiej Hiszpanii: „Sevilla w tym sezonie gra o coś więcej niż tylko miejsce w czwórce”? Pewnie jedno i drugie. Niby najzwyklejszy w świecie mecz ligowy, ledwie piąta kolejka zmagań, a atmosfera na boisku przypominała tę, jaką znamy ze starć finałowych w europejskich pucharach. Gdy zwycięzca bierze wszystko, a przegranemu pozostaje pogrążyć się w rozpaczy.
W ostatnich latach Real do zwycięstwa z Sevillą na wyjeździe potrzebował genialnego występu swojej wielkiej gwiazdy. Od kwietnia 2009 roku udało się „Królewskim” czterokrotnie pokonać dzisiejszych oponentów przed andaluzyjską publicznością. Raz – po hat-tricku Raula. Dwukrotnie – po hat-trickach Cristiano Ronaldo. Innym razem Portugalczyk zaaplikował rywalom aż cztery trafienia. Kosmos.
Wydaje się zatem dość naturalne, że przed dzisiejszym spotkaniem wielkie oczekiwania stawiano wobec Edena Hazarda. Czyli tego zawodnika, który ma w jakimś sensie CR7 w Madrycie zastąpić. Oczywiście nie w wymiarze jeden do jednego. Po pierwsze – to niemożliwe. Po drugie – Hazard to zawodnik o innym profilu. Niemniej – Belg na swój sposób również potrafi zdominować spotkanie i indywidualnymi akcjami zadecydować o jego przebiegu, przesądzić o wyniku. Dziś wieczorem miał wyśnioną okazję, żeby po raz pierwszy zaimponować hiszpańskiej publiczności swoim kunsztem. Real Madryt poniósł straszliwą klęskę w Lidze Mistrzów, potrzebował zatem lidera, który weźmie na siebie grę i poprowadzi kolegów do ważnego przełamania. Doprawdy trudno sobie wyobrazić lepszy dla Hazarda moment, by wejść na boisko, zagrać koncert i pokazać: „Od dzisiaj to moja drużyna”.
Ale powracający po kontuzji Belg wciąż daleki jest od swojej szczytowej formy. Potrzebuje czasu. Sprawy w swoje ręce musiał zatem wziąć ten, na którego w ostatnich miesiącach mogą w Madrycie liczyć, choćby nie wiadomo jaki paździerz grał cały zespół. Jak trwoga, to do Karima Benzemy.
Francuski napastnik zagrał znakomite spotkanie, puentując je zwycięskim trafieniem w 64 minucie gry. Benzema zachował się jak rasowy łowca goli – doskonale wyczuł intencje dośrodkowującego kolegi, uciekł spod krycia skupionemu na piłce obrońcy i głową wpakował futbolówkę do sieci. Była to jedna z niewielu naprawdę czystych, bramkowych sytuacji Realu, co czyni gola jeszcze cenniejszym. A czy był to gol zasłużony, czy „Królewscy” zasłużyli dzisiaj na trzy punkty?
Cóż – z przebiegu spotkania najsprawiedliwszym wynikiem byłby pewnie bezbramkowy remis. Obie strony wyszły na boisko świetnie zorganizowane, ale niespecjalnie chętne do przypuszczenia frontalnego ataku. Dużo było bezpardonowej walki o piłkę, mocnego pressingu, stałych fragmentów gry. Sędzia miał sporo roboty, żeby okiełznać gorącą atmosferę spotkania. Tempo było naprawdę bardzo wysokie, oglądało się ten mecz z wielką przyjemnością, lecz konkretów pod obiema bramkami raczej brakowało. Choć Hazard czy Carvajal już w pierwszej połowie mieli całkiem przyzwoite szanse na wyprowadzenie Realu na prowadzenie. Sevilla próbowała się odgryzać, jednak widać było, że Lopetegui traktuje przeciwnika z dużym respektem. Hiszpański manager nie poczuł krwi, nie doszedł do wniosku, że Real po porażce z PSG jest w rozsypce i wystarczy iskra, żeby defensywa „Królewskich” doszczętnie spłonęła.
Miał rację. Jeżeli w jakimś elemencie gry dzisiaj przyjezdni imponowali, to była właśnie gra w destrukcji i praca w środkowej strefie boiska. Mnóstwo przeciętych podań, zablokowanych strzałów, wygranych pojedynków powietrznych. Zinedine Zidane dał radę zebrać drużynę do kupy. Na krytykę nie odpowiedział hurra-ofensywą, lecz doskonałym planem taktycznym. Real – co zdarzało się w ostatnim czasie bardzo, ale to bardzo rzadko – wyglądał dziś kapitalnie jako zespół, jeden organizm. Wyszarpał przeciwnikowi trzy punkty z gardła, wznosząc się na najwyższy poziom koncentracji.
Mieszany ostatnio z błotem Thibaut Courtois zachował pierwsze czyste konto w lidze od czasu zwycięstwa z Deportivo Alaves, które miało miejsce… na początku lutego. Piorunująca statystyka, ale też doskonale obrazująca jak długo kibice Realu musieli czekać, żeby ich ulubieńcy zagrali wreszcie klasowe spotkanie w destrukcji. Casemiro czy Varane spokojnie mogą konkurować z Benzemą o tytuł piłkarza meczu.
Sevilla? Oblała ważny test, choć nie z kretesem. Niewiele punktów zabrakło, żeby zaliczyć. Za mało miała andaluzyjska drużyna jakości w bocznych sektorach boiska, trochę zbyt obszerne były przestrzenie między stoperami a bocznymi defensorami. Do tego doszły problemy ze skutecznym wychodzeniem spod pressingu. Lopetegui stworzył w stolicy Andaluzji ciekawą ekipę, jednak zdecydowanie ma jeszcze nad czym pracować. Zwłaszcza, że rozgrywki hiszpańskiej ekstraklasy zapowiadają się naprawdę pasjonująco. Po pięciu kolejkach sensacyjnym liderem jest Athletic Bilbao, z ledwie jedenastoma oczkami na koncie, co daje tylko trzy punkty przewagi nad siódmym miejscem w stawce.
Tabela jest płaska jak stół. Swoje kłopoty z regularnym punktowaniem mają nie tylko Real i Barcelona, ale również Atletico. Jeżeli jakiś klub spoza TOP3 ma zamiar namieszać – lepsza okazja może się nie powtórzyć nawet i przez dziesięć lat.
***
SEVILLA FC 0:1 REAL MADRYT
(K. Benzema 64′)
fot. NewsPix.pl