Czy Nowa Zelandia to raj na ziemi? Jak spędza się święta na Antypodach? Za kogo uważani są Maorysi? Dlaczego w nowozelandzkim urzędzie trzeba pokazywać swoje rozmowy z Messengera? Jak żyje się tysiące kilometrów od rodzin? Czy australijska A-League jest mocniejsza od polskiej Ekstraklasy? W Magazynie Lig Egzotycznych na antenie Weszło FM gościliśmy Michała Kopczyńskiego i jego partnerkę, Martę Stachurę. W dłuższej rozmowie odpowiadają na wszystkie powyższe pytania i sprzedają dużo ciekawostek na temat życia na południowej półkuli.
Zapraszamy.
***
Ile przesady jest w opinii, że Nowa Zelandia to istny raj na ziemi?
Michał Kopczyński: Dużo w tym prawdy. Przed wylotem wszyscy mówili nam, że zazdroszczą, że jesteśmy szczęściarzami, że wspaniałe miejsce na wakacje i zwiedzanie. W przeróżnych rankingach Nowa Zelandia wygrywa w kategorii najpiękniejszego miejsca na ziemi i choć jest w tym trochę przesady, to chyba nie wypada nam nic innego niż tylko potwierdzić tę tezę.
Marta Stachura: Kiedy przyjeżdża się tam z przeświadczeniem, że to raj na ziemi i nie zazna się żadnych trosk, to można się zawieść.
Michał: Mimo to oboje zgodnie uważamy, że to najlepszy rok w naszym dotychczasowym życiu.
Dlaczego więc zdecydowaliście się na powrót do Polski?
Michał: Miałem możliwość pozostania tam na kolejny rok, władze Phoenix cały czas podkreślały, że chcą, żebym został, ja też czułem się tam komfortowo, ale zdecydowała odległość. Przez rok znajdowaliśmy się poza światem, z dala od znajomych i rodzin, co na dłuższą metę staje się zwyczajnie uciążliwe.
Marta: Lot z Nowej Zelandii do Polski to kwestia trzech dni, najkrótszy trwa dwadzieścia sześć godzin z trzema przesiadkami. Rodzice bardzo chcieli nas odwiedzić, ale bilety też są strasznie drogie, więc nic z tego nie wyszło.
Michał: Przyjechanie na weekend czy nawet na święta totalnie się nie kalkuluje.
Marta: Na szczęście rozwój cywilizacji pozwala na to, że wigilię wirtualnie mogłam spędzić z rodziną. Postawili telefon ze mną przy wolnym krześle i mogłam uczestniczyć w uroczystości.
Spędzaliście święta z Filipem Kurto i jego żoną.
Michał: Staraliśmy się zorganizować wszystko w tradycyjny, polski sposób. Przygotowaliśmy potrawy, zachowaliśmy zwyczaje, zasiadaliśmy do stołu, próbowaliśmy oddać ten klimat. Inna sprawa, że jeszcze rano opalaliśmy się na plaży. Specyficzna sprawa, bo śpiewa się kolędy, gdy jest jeszcze jasno, trzeba przywyknąć.
Generalnie staraliśmy się zawsze jakieś nasze lokalne elementy pokazywać kolegom z mojego zespołu. Marcie zdarzało się upiec ciasto, chleb, jakiś inny przysmak i częstowaliśmy znajomych z Nowej Zelandii.
Smakowały?
Michał: Bardzo. To nawet mało powiedziane.
Marta: Tam wszystko jest sztuczne, opiera się na półproduktach i jedzenie nie rzuca na kolana. Kiedy zaniosłam jeszcze ciepły chleb pełnoziarnisty moim znajomym z rugby, to przez dłuższy czas nie mogli wyjść z zachwytu.
Właśnie, Michał grał w piłkę, a ty w rugby.
Marta: Wszystkie koleżanki z Polski strasznie zazdrościły mi tego wyjazdu, sama też się nim ekscytowałam, ale rzeczywistość nie odpowiadała oczekiwaniom. Poziom nie był zbyt wysoki.
Michał: Odpowiadało to typowemu podejściu tamtejszej ludności. Jakoś to będzie, wszystko na luzie, trochę potrenujemy, potem możemy sobie odpuścić.
Marta: Nie udało mi się załapać do najwyższej ligi, więc trenowałam bardziej rekreacyjnie. Pojechaliśmy tam grać w piłkę, nie da się ukryć. Choć wiadomo, że fakt, że też miałam tam co robić pomógł nam w podjęciu decyzji. Ale teraz jeszcze jedna rzecz mi się przypomniała. Otóż, wszystkie najlepsze zawodniczki były potężnie zbudowanymi Maoryskami.
Istnieje może nieco krzywdzący stereotyp, że jak coś się dzieje w mieście, ktoś się bije, to na pewno są to Maorysi.
Marta: Uznaje ich się za gorszą rasę. Mają gorsze prace, niższy status społeczny, mniejsze możliwości na rozwój.
Michał: Teraz to się trochę zmienia. Państwo dba o kultywowanie rdzennej ludności. Powstają muzea, organizowane są festyny, tradycyjne święta, więc chyba ważne jest dla nich to, żeby ta kultura nie wymarła.
Marta: Kiedyś prezenterzy telewizyjni nie mogli być Maorysami, teraz często nimi są, więc to się dynamicznie zmienia. Nawet zwrotki w nowozelandzkim hymnie śpiewa się w dwóch językach – angielskim i maoryskim.
Michał: Wzięli nas kiedyś na obóz do bazy wojskowej, gdzie totalnie zajechali nas fizycznie i psychicznie. Trener miał taką wizję, że przed startem sezonu potrzeba uderzyć w trochę bardziej żołnierskie tony. Wiele godzin biegów, wiele godzin noszenia ciężarów, ale na to jeszcze byłem gotowy. Najbardziej zdziwiły mnie serie wielogodzinnych wykładów w środku nocy, w czasie których miałem właśnie okazję liznąć trochę maoryskiego języka, bo uczyliśmy się piosenek i słów. Nie mogłem tego zrozumieć. Była czwarta w nocy, wcześniej cały dzień treningów, a my siedzimy i śpiewamy. Brzmi absurdalnie, ale to był jeden z najcięższych dni w moim życiu.
Podkreślałeś, że w czasie pobytu w lidze australijskiej przeżyłeś jeden z najtrudniejszych okresów przygotowawczych w swojej karierze.
Michał: W Polsce też wiele razy bywało ciężko. Rozmawiałem z chłopakami z Legii i wspominali, że za trenera Ricardo Sa Pinto nie mieli łatwo, więc nie mówię oczywiście, że ja miałem gorzej w sensie sposobu trenowania. Problem leżał niekoniecznie w intensywności, a raczej w czasie trwania okresu przygotowawczego. Przyleciałem do Nowej Zelandii pod koniec lipca, chłopaki już byli po kilku tygodniach zajęć, a start sezonu był dopiero w październiku. Trzy i pół miesiąca okresu przygotowawczego. I trenerzy skrupulatnie z tego korzystali przez dwa miesiące maksymalnie przykręcając śrubę. W tyle czasu można dojść do formy, przetrenować się, stracić formę i jeszcze potem znowu do niej wrócić. Za to sezon jest stosunkowo krótki, bo trwa raptem pół roku.
W ogóle była śmieszna sytuacja, bo grając w A-League w barwach Wellington Phoenix właściwie nie należeliśmy do żadnej federacji. Ani do azjatyckiej, ani w oceanicznej, więc nie mogliśmy grać w żadnej Lidze Mistrzów.
I jak to było z tym, że grałeś w dwóch ligach – nowozelandzkiej i australijskiej?
Michał: Na początku przygody z Wellington przydarzyła mi się kontuzja, wykluczyła mnie z pierwszego meczu, chłopaki zagrali świetne zawody, wygrali, więc przez pierwsze tygodnie nie miałem miejsca w składzie. W konsekwencji sztab szkoleniowy wysłał mnie do rezerw, występujących w lidze nowozelandzkiej, żebym zachował rytm meczowy. Zagraliśmy z późniejszym mistrzem ligi, przegraliśmy, a całe wydarzenie mogę nazwać wątpliwą przyjemnością. Biegaliśmy na boisku, które ciężko nazwać boiskiem, bo bardziej przypominało połączenie parku z łąką. Natomiast poziom trzech najlepszych zespołów określiłbym jako polska I liga.
Potem już bardziej regularnie zacząłeś grać w A-League jako środkowy obrońca.
Michał: Taki był pomysł trenera, żeby mnie wykorzystać, bo nie udało mi się wygrać rywalizacji w środku pola. Nie narzekałem, wyszło mi na plus, bo mogłem wykorzystać moje walory fizyczne, wygrać pojedynek główkowy, wyprzedzić kogoś, a że graliśmy w systemie z trzema obrońcami, to czasami miałem okazję podłączyć się pod akcje ofensywne.
Generalnie system 3-5-2 daje wiele możliwości rozegrania akcji, ale często nie wypala, bo wymaga kolektywnej współpracy całego zespołu w obronie, a tego często brakuje. U nas za to działało to bardzo dobrze. Duża w tym zasługa dwójki wahadłowych. Co ciekawe, kiedy zobaczyłem ich na pierwszym treningu, to byłem w szoku, że są przewidywani do pierwszego składu. Nie wierzyłem, że można tak mało umieć i w ogóle grać w piłkę. A później byli kluczowymi i kluczowymi zawodnikami zespołu.
Sarpreet Singh, twój były kolega z zespołu, dzisiaj gra w Bayernie Monachium.
Michał: Potencjał miał kolosalny, potrafił zagrać fenomenalnie, oczywiście, wiadomo, że czasami znikał, ale to wielki talent i teraz, nawet w Bayernie, coraz częściej dostaje szanse. W ogóle, kiedy reprezentacja Nowej Zelandii U-20 przyjechała na mistrzostwa świata do nas, to w składzie znajdowało się pięciu moich znajomych z Wellington Phoenix. Trzech regularnie grających i dwóch wchodzących do składu.
Marta: Michał strasznie przeżywał ich mecze. Aż go nie poznawałam.
Michał: I dwóch moich kolegów potem zostało u nas w mieszaniu w Warszawie, żeby sobie pozwiedzać stolicę.
Wracając do Nowej Zelandii, dużo problemów było przy sprowadzaniu Marty?
Marta: Trochę problemów było. Nawet papierek, że jesteśmy małżeństwem niewiele by pomógł. Michał musiał mieć dwie wizy – australijską i nowozelandzką. W moim przypadku było dużo trudniej. Wzięliśmy ze sobą zdjęcia sprzed wielu lat, zaproszenia ze ślubów znajomych jako dowód, że zapraszano nas wspólnie, tłumaczyłam pani w urzędzie mojego Facebooka.
Michał: Absurdalne kwestie. Pokazywaliśmy nawet nasze pierwsze rozmowy z Messengera, żeby przekonać ludzi w administracji, że jesteśmy parą od dłuższego czasu!
Marta: Wszystko w Nowej Zelandii mieliśmy zarejestrowane jako wspólne, ale wtedy w urzędzie pojawiły się pretensje, że w Polsce już tak nie jest. Całe udowadnianie. Na szczęście okazało się, że od pół roku byliśmy razem zameldowani w jakimś tam mieszkaniu i wszystko się udało.
W ogóle, jechałam tam z bardzo przeciętną znajomością języka angielskiego, miałam opóźniony lot, spieszyłam się i zapomniałam o jednej pomarańczy. W konsekwencji zapłaciłam za nią tysiąc złotych kary. Najdroższy owoc w moim życiu!
Michał: Tak tam jest. Buty po meczach trzeba było dokładnie czyścić, wręcz pedantycznie dbać o czystość wszystkiego wokół siebie, bo Australijczycy mają obsesję na punkcie swojej flory i fauny. Co do języka, to Marcie bardzo dużo dał wyjazd, szlifowała angielski i dziś już spokojnie może dogadać się nawet w Nowej Zelandii, gdzie mówią bardzo niechlujnie. U mnie było z tym zupełnie inaczej, bo od razu konferencja prasowa, potem wywiad radiowy, choć ten wspominam dużo gorzej, bo części pytań nie rozumiałem, prosiłem o powtarzanie i wyszło bardzo specyficznie. Nowozelandczycy trochę bełkoczą i do końca mojej przygody w Wellington, jak chłopaki rozmawiali w szatni, to miałem problem z wyłapaniem niektórych fraz.
Brytyjski angielski to przy tym pikuś.
Marta: Dokładnie. Czasami przychodziła do mnie koleżanka z Nowej Zelandii. Pytała się o coś, a ja tylko oczy na wierzch. Trzy raz prosiłam o powtórzenie, aż w końcu spytała tak wolno, że zrozumiała, że pyta o pogodę!
Jest coś w Nowej Zelandii co was negatywnie zaskoczyło?
Marta: Mnie przerażały ceny warzyw i owoców.
Michał: Całe życie mieszkałem w Warszawie, gdzie wszyscy gdzieś się spieszą, gdzieś biegną, czegoś szukają i przyzwyczaiłem się trochę do tego pędu, więc trudno było mi przestawić się na tryb życia, w którym cała komunikacja drogowa odbywa się… według zasad. Wyprzedzając kolejne samochody na drodze czułem się jak pirat drogowy (śmiech).
Marta: Mają dobry stan dróg, ale wszędzie jest maksymalne ograniczenie do sto kilometrów na godzinę. Nawet na autostradach. Zebraliśmy trzy mandaty.
Wysokie mandaty?
Michał: Przekroczyliśmy dozwoloną prędkość o dwadzieścia kilometrów na godzinę i zapłaciliśmy pięćset złotych.
Bez tragedii. Nie udawało się przekonać policjantów na bycie piłkarzem?
Michał: Raczej mogliby powiedzieć, że nie interesują się piłką. Czasami na mieście, ktoś nas zaczepił, ktoś mnie rozpoznał, bo rozgrywaliśmy dobry sezon, ale w Australii nie ma kultu piłki nożnej. My też z Filipem Kurto byliśmy trochę w innej sytuacji, bo kibice wiedzieli, że przyjechaliśmy z Europy, więc siłą rzeczy kojarzyli nas trochę lepiej niż lokalnych zawodników, którzy na wstępie zapewniali mnie, że spokojnie będę mógł robić, co tylko będę chciał na mieście, bo nikt raczej mnie nie rozpozna.
Marta: I trochę tak było. Raczej nikt nie robiłby problemów, jeśli po wygranym meczu, ktoś postanowiłby napić się na środku ulicy.
Michał: Nikt się z tym nie krył.
Dzieci tam grają w piłkę?
Michał: Rodzice nie są chętni, żeby wysyłać swoje dzieci na rugby, bo to sport bardzo kontaktowy i niebezpieczny, więc coraz częściej powstaje okazja, żeby zapisywać je do szkółek piłkarskich. Problem w tym, że nie za bardzo jest gdzie grać, bo na wielkim obszarze kraju funkcjonuje raptem dziesięć klubów. A w Nowej Zelandii poziom jest bardzo niski, liga nie jest nawet zawodowa i jeśli ktoś nie załapie się do Wellington Phoenix, to raczej nie ma szans na jakąkolwiek karierę. Nie za bardzo jest się też jak zakochać w europejskiej piłce, skoro mecze Ligi Mistrzów odbywają się o szóstej rano.
Marta: Żeby to oglądać, to trzeba być prawdziwym pasjonatem.
Mecze A-League odbywają się u nas o dziewiątej rano. Jakbyś porównał A-League z Ekstraklasą?
Michał: Wydaje się, że jest ciekawsza, więcej się dzieje, zespoły przez wzgląd na to, że nie ma spadków, mogą pozwolić sobie na bardziej ofensywną grę. Nikt nie walczy o życie. Akcja za akcje, pada sporo goli, wiele ładnych, dla kibiców jest to atrakcyjne. Jeśli chodzi o poziom, to jest pewne dysproporcja między najsilniejszymi zespołami a tymi słabszymi. Myślę, że trzy pierwsze zespoły – Perth Glory, Sydney FC i Melbourne Victory – biłyby się o mistrzostwo w Ekstraklasie, potem te ze środka tabeli o pierwszą ósemkę, a trzy ostatnie o utrzymanie i to raczej z negatywnym skutkiem.
Wellington, przed twoim przyjściem, było totalnie beznadziejne.
Michał: Dokładnie, a my zaskoczyliśmy, bo rozegraliśmy naprawdę niezły sezon. Przyszło kilku fajnych chłopaków z Europy, w tym ja, odpaliło kilku lokalnych zawodników, trener bardzo dobrze nas poukładał i wypaliło.
Na waszą decyzję o powrocie do Polski miał wpływ fakt, że przyszłość klubu jest nie do końca jasna?
Michał: Phoenix stało się niewiadomą. A-League też jest taką ligą, że promuje wręcz niestabilność. Kontrakty podpisywane są na jeden rok i po naszym dobrym sezonie trzon zespołu został rozbity. Dwóch napastników odeszło do Indii, Filip Kurto, kapitan i jeszcze jeden zawodnik zmienili zespół na inny australijski, a Singh odszedł do Bayernu. Najmocniejsze punkty zespołu odpadły.
Odszedł też znany z Jagiellonii Cillian Sheridan.
Michał: Nie poszalał za bardzo, bo nie do końca pasował swoją charakterystyką do pierwszego zespołu. Dawał dobre zmiany, mogliśmy zmieniać trochę styl, wrzucać mu piłki w pole karne, ale raczej nie pasowała mu rola jokera, więc szybko zmienił klub.
Kiedy przechodził do A-League wszyscy mówili, że ją zje, bo to liga ogórkowa. Tak się nie stało, co też nieco przeczy tej tezie.
Michał: Zdecydowanie nie jest to liga ogórkowa. Byłoby to skrajnie niesprawiedliwe. W A-League tak to funkcjonuje, że jest salary cup, ale masz też możliwość posiadania dwóch marquee player, którzy zwyczajnie w większości przypadków robią różnicę. Tak było w przypadku Ole Toivonena w Victory czy Keisuke Hondy, którego kontrakt jest wyższy niż sumarycznie całego pozostałego zespołu i zrzuca się na niego klub z telewizją. A jak taki Caihill wracał do Australii, to nawet liga dopłacała do jego kontraktu.
Myślisz, że w Polsce salary cup miałoby rację bytu?
Michał: Trudno to sobie wyobrazić. Jestem fanem NBA, więc zawsze gdzieś to było obecne w mojej świadomości, ale czy możliwe jest przełożenie tego na ligi europejskie? Strasznie trudno powiedzieć. Na pewno kluby stają się wtedy bardziej profesjonalne, łatwiej tym zewnętrznie sterować, narzucać jakieś przepisy, ale w Europie chyba za daleko wszystko się już rozwinęło, żeby teraz zamykać to w takie ramy.
Marta, dostrzegałaś jakieś kibicowskie różnice między Australią a Polską?
Marta: Phoenix przecież zawsze było bardzo słabe, a kibice i tak bardzo ten zespół kochają. Tak nawet rozczulająco naiwnie trochę. Zawsze wsparcie. Nie ma żadnego agresywnego skandowania, pogadanek z zawodnikami po treningach czy po meczach. Nie ma takiej brutalności. Kibice są bardziej tolerancyjni, często na trybunach pojawiały się tęczowe flagi, panowała przyjazna atmosfera. Jest tylko taki problem, że jest ich mniej.
Michał: Nie ma fanatyzmu, choć my w Wellington, jak na warunki australijskie, mieliśmy zwariowanych kibiców.
Marta: Zawsze w osiemdziesiątej minucie zdejmowali koszulki i kibicowali do końca bez nich. Uroczy zwyczaj.
Michał: W Polsce raczej nazwano by ich piknikami, choć latali z nami nawet na najdalsze wyjazdy, niezależnie od zmian stref czasowych.
Jak Adrian Mierzejewski grał w Australii, to zawsze mówiło się, że nie ma sensu powoływanie go do reprezentacji, bo nie będzie w stanie się nawet przez te kilka dni zregenerować. Ile w tym prawdy?
Michał: Rzeczywiście jest to problem. Niby do zrobienia, ale aklimatyzacja zajmuje trochę czasu. Nie wiem, czy Adrianowi nie odechciałoby się takie podróżowanie, jeśli przeleciałby się kilka razy, swoje odchorował, a w meczach kadry nie wychodził na boisko. Mogłoby być to dla jego organizmu bardzo inwazyjne i nieco szkodliwe.
Na najdalsze podróże lataliśmy lepszymi lotami, chłopaki mieli złote karty, więc wchodziliśmy do stref relaksacyjnych, klub też robił wszystko, żeby zapewnić nam pełen komfort, choć oczywiście organizmu też nie da się tak łatwo oszukać i swoje trzeba odcierpieć.
Mówimy tutaj o podróży do Perth. Na drugi koniec Australii. Odczuwaliście zmęczenie wybiegając na murawę?
Michał: Akurat w Perth dwa razy poszło nam bardzo słabo. Pytanie, czy dlatego że długo lecieliśmy, czy dlatego że zwyczajnie byliśmy słabsi. Skłaniam się do tej drugiej odpowiedzi, bo przylatywaliśmy dwa dni wcześniej i kiedy wychodziliśmy na boisko nie odczuwało się aż takiej różnicy.
Marta, latałaś na wyjazdy z Michałem?
Marta: Nie latałam. Bilety są strasznie drogie. Kosztują dwa i pół tysiąca. Przejazdem zwiedziłam tylko Melbourne, bo spóźnił mi się samolot i przez jeden dzień Sydney z Michałem.
Jakie wrażenie wywarły na was miasta w tamtej części świata?
Michał: Wellington nie jest typowym dużym miastem. Czterysta tysięcy ludzi z przedmieściami. Rozległe wzgórza, widoki na ocean, jedna dzielnica z wieżowcami, a poza tym domki jednorodzinne.
Marta: Urocze miejsce. Niektórzy mówią, że to najpiękniejsza stolica na świecie, bo zupełnie nie przypomina typowej stolicy. Mieszkaliśmy na pięknym wzgórzu ze wspaniałymi widokami na wszystko.
Michał: Staraliśmy się korzystać z wycieczek.
Fani Tolkiena?
Michał: Ja bardzo. Miejsca, które wybrali na tolkienowski Mordor i Hobbiton niesamowicie zaimponowały mi intensywnością swoich kolorów.
Marta: Kiedy Michał dowiedział się, że w Nowej Zelandii kręcono „Władcę Pierścieni” absolutnie nie trzeba było go namawiać do wyjazdu.
Michał: Może nie był to argument przeważający, ale na pewno istotny. Wygląda to tak, że Nowa Zelandia nie jest najpiękniejszym miejscem na ziemi, bo wszędzie znajdą się jakieś bardziej spektakularne widoki, ale jej największym atutem jest to, że te wszystkie przepiękne lokalizacje są usytuowane bardzo blisko siebie. Wulkany, jeziora, gejzery, góry. Wszystko na wyciągnięcie ręki.
Marta: Architektura miast za to nie powala.
Michał: Bo tam jedzie się dla natury.
Będziecie chcieli wrócić do Nowej Zelandii?
Michał: Na pewno. Nawet niekoniecznie grać tam w piłkę, choć wielu chciałoby tam pograć, bo dostawałem wiadomości nawet od piłkarzy z Ekstraklasy z zapytaniami o tym, jak tam jest, ale mnie wystarczyłoby już tylko ponownie odwiedzenie, wrócenie do tego klimatu, bo tego się nie zapomina i do tego chce się wracać.
ROZMAWIAŁ: ADAM KOTLESZKA