Od razu się przyznam: nie byłem fanem przepisu o konieczności wystawiania młodzieżowca i nadal mam dość mieszane uczucia, pomimo niezłych występów naszych “bąbelków” na starcie Ekstraklasy. Uważałem i dalej uważam, że regulacja odpowiada przede wszystkim na nieistniejący problem: hamowania rozwoju dużej puli utalentowanych piłkarzy, których kluby Ekstraklasy pozostawiają na ławce rezerwowych.
Przepis byłby nie tyle potrzebny, co wręcz konieczny, gdyby kluby Ekstraklasy szastały gotówką na sprowadzanie zagranicznych gwiazd, podczas gdy w ich kadrach kisiłyby się talenty już gotowe do gry. Nie będę się powtarzał, zacytuję, co pisałem w 2017 roku.
Już teraz, bez żadnych limitów, mając do wyboru solidnego 26-latka i nieco słabszego, ale wciąż przyzwoitego 20-latka – klub zawsze będzie stawiać na tego drugiego. Zresztą, ile było płaczu w sytuacji Robak-Kownacki w Lechu Poznań, ile było zarzutów o forowanie „gówniarza”, by jak najwięcej zarobić. Nie przez przypadek Legia ściągała Kozaka, Bereszyńskiego czy Bielika, nie przez przypadek wzięciem cieszą się Buksa czy Piątek, nie przez przypadek wyjeżdżają Jaroszyński czy Szymiński. Nawet kluby walczące o życie – jak Cracovia rok temu – starały się wrzucać do składu Kanachów czy Vestenickych, kiedy tylko nie było już ryzyka, że coś spartolą.
Czasem to się opłaca – i można ładnie zarobić na Kapustce, czasem nieszczególnie – i można przegrać derby po nierozważnej czerwonej kartce 19-letniego Pestki. Czasem zresztą klub jest zmuszony grać młodymi, bo na innych go nie stać. Momentami wypala – i Ruch promuje Lipskiego, Monetę czy Koja, momentami niekoniecznie – i rozpoczyna sezon w I lidze od 3 porażek, grając 19-letnimi Słomą czy Czajkowskim.
Generalnie jednak problemem nie jest brak szans dla młodych, lekceważenie ich umiejętności czy szklany sufit dla dzieciarni. Problemem jest brak odpowiedniej liczby utalentowanych młodych, wynikający w prostej linii z tysięcy błędów popełnianych przy ich szkoleniu.
To moim zdaniem nie uległo zmianie i naprawdę, Płacheta nawet bez przepisu o młodzieżowcu byłby podstawowym zawodnikiem któregoś z klubów Ekstraklasy. Majecki czy Sobociński grają od deski do deski nie dlatego, że PZPN wprowadził jakiś wymóg, ale dlatego, że to kilka milionów euro fruwające między słupkami i wymiatające przed polem karnym. Zresztą, jeszcze przed wejściem w życie tego przepisu Majecki był pewniakiem do grania, ale “regulacją” był w tym wypadku wolny rynek, dyktujący astronomiczne sumy za nastoletnich zawodników.
Gdy rozważałem to sobie pod koniec poprzedniego sezonu, myślałem o sytuacji Pestki, który u Probierza nie potrafił dawać tego, co oferował chociażby u Michniewicza. Zastanawiałem się, jak zmieni się jego sytuacja po wprowadzeniu przepisu, no i wyjaśniła mi to zmiana w meczu Cracovia – ŁKS, dokonana jeszcze przed przerwą. Ci, którzy mają potencjał na duże granie, i tak znajdują się na boisku, niezależnie od tego, czy PZPN motywuje marchewką z Pro Junior Systemu, czy kijem z wymogu gry młodzieżowcem. Reszta? Bywa wciskana na siłę, co widać zwłaszcza po Cracovii. Czasem zupełnie wbrew rozsądkowi, wbrew stosunkom na linii trener-piłkarz, bez przekonania, że ten plan może wypalić.
Przy wszystkich wadach, mamy jednak do czynienia również z pozytywnym efektem, którego nie przewidziałem, albo po prostu nie do końca doceniałem jego znaczenie. Już sam start sezonu udowodnił wszystkim, jak długą drogę przeszli w Lechu Poznań czy Zagłębiu Lubin, by dojść do dzisiejszego momentu, gdy gra jednym, dwoma czy nawet trzema młodzieżowcami nie stanowi jakiegoś wyzwania nie do przeskoczenia. Imponująca była zwłaszcza kadra Lecha na ostatnią kolejkę ligową, gdzie w pierwszym składzie wyszli trzej młodzieżowcy-wychowankowie i każdy z nich grał na naprawdę przyzwoitym poziomie, ale i Zagłebie, z golami Poręby i Szysza, pokazało swoją siłę.
Nie chodzi nawet wyłącznie o szkolenie młodzieży, o to, że w akademiach obu tych klubów nie brakuje boisk, utalentowanych trenerów oraz skautów, którzy ściągają do Wronek i Lubina utalentowanych piłkarzy. Chodzi o umiejętność prowadzenia całego procesu włączania młodego zawodnika do składu. Nie jest przypadkiem, że w Lubinie praktycznie wszyscy 20-latkowie, którzy otrzymali szansę, z czasem wskakiwali na wyższy poziom. Przewinęli się tam przecież nie tylko pełnoprawni wychowankowie pokroju Jagiełły, ale też takie postacie jak Piątek czy Jach, którzy do Zagłębia trafili na dość późnym etapie swojego rozwoju. Szysz, który tak pozytywnie wypadł na tle Jagiellonii, nie tylko zdobywając bramkę, ale też bardzo przytomnie napędzając kilka akcji czy to podaniami, czy umiejętnym przetrzymaniem piłki, do Lubina trafił z Łęcznej. Nie chodzi więc jedynie o pracę wykonaną z 13-latkami, 16-latkami i 19-latkami, ale również to, jaki klub ma sposób na wprowadzanie do zespołu zakupionych 20-latków. I oczywiście jakiej jakości 20-latków do siebie sprowadza.
Już teraz widać, że przepis w niebywały wręcz sposób promuje kluby mądrze zarządzane. Z czasem, gdy pojawią się pauzy za kartki, kontuzje, czy naturalne dla młodych zawodników wahania formy, tę przepaść będzie widać jeszcze mocniej – Arka Antonika będzie rotować z Młyńskim, podczas gdy Lech na Gumnego, Jóźwiaka czy Puchacza ma już przygotowanego Tomczyka, Modera albo Marchwińskiego. Osobny aspekt to zmęczenie, zwłaszcza, że według wielu trenerów najprościej “upchnąć” młodzieżowca na skrzydle, gdzie akurat biegania jest chyba najwięcej. Kolejna sprawa – konkurencja w składzie. O ile prościej jest Lechowi, gdzie o skład walczą młodzieżowcy z każdej formacji, niż klubom, które muszą sadzać jednego “dorosłego” skrzydłowego, by zrobić miejsce dla młodzieżowca?
Trzeba naprawdę szeroko ukłonić się przed Karolem Klimczakiem, który był jednym z najbardziej gorliwych zwolenników wymogu gry młodzieżowcem. Nie z uwagi na jego zasługi dla polskiej piłki, ale z uwagi na jego zasługi dla Lecha Poznań. Cały proces, który doprowadził poznaniaków do obecnego miejsca, to bowiem senne marzenie każdego producenta, niezależnie czy tworzy gwoździe, czy samochody osobowe.
Przełóżmy to bowiem na warunki biznesu. Lech otworzył sobie fabrykę, która produkowała towar absolutnie deficytowy. Doglądał tej fabryki, inwestował w nią, rozwijał – z czasem jego najlepsze produkty zaczęli ściągać do siebie mocni zagraniczni konsumenci. Na krajowym rynku stał się niemalże monopolistą, dzielił go tylko z dwiema-trzema firmami, które produkowały własne towary, albo ściągały podzespoły z zagranicy. Zaopatrywał już w swój towar nie tylko mniejsze firmy (wypożyczając piłkarzy do I-ligowców), ale i krajową konkurencję (by wspomnieć o historii Tomczyka). Brakowało mu jednak kropki nad i, czegoś, co sprawi, że jego towar będzie nie tylko pożądany, ale po prostu niezbędny do życia.
I w tym momencie zarządził, że każdy klub musi mieć u siebie tenże, przypadkowo produkowany właśnie we Wronkach, towar.
Majstersztyk, operacja doskonała. Za jednym zamachem podbicie ceny większości swoich zawodników, ale i osłabienie konkurencji, która 1/11 składu musi budować z komponentów, których najwięcej wypuszcza na rynek Poznań. Biorąc pod uwagę, że drugim beneficjentem zmian wydaje się Zagłębie Lubin, cały przepis nabiera nieco innego wymiaru. Nie jest to żaden lek dla polskiego futbolu, nie jest to magiczna różdżka, która zamienia drużyny ogrywane przez rywali z Luksemburgu w niepokonane ekipy rokrocznie występujące w Lidze Mistrzów. To po prostu nagroda dla tych, którzy ostatnie lata spędzili na mądrym budowaniu, a nie tylko przejadaniu środków. Reszta musi się dostosować – czyli na poważnie zainwestować w szkolenie albo skauting młodzieżowy – lub… przepłacać, co pośrednio znów poprawi sytuację dla mądrze budowanych.
Sam jestem ciekaw, jak to potoczy się dalej, ale przeczuwam pogłębianie różnic – gdy Arka, Cracovia czy Śląsk będą tracić złotówki na przeczesywanie II-ligowych boisk w poszukiwaniu utalentowanego nastolatka, Lech odbębni co najwyżej podróż z Poznania do Wronek i przywiezie sobie stamtąd trzech młodych, a resztę kasy zainwestuje. Oczywiście, niewykluczone, że nawet ta zmiana przepisów, na której Kolejorz ewidentnie zyskał najwięcej nie przyniesie poznaniakom wymarzonych trofeów. Ale talent negocjacyjny Karola Klimczaka drastycznie ułatwił Lechowi drogę, przy okazji komplikując ją niektórym ligowym przeciwnikom.