Ile tak naprawdę oznacza punkt Roberta Kubicy wywalczony w wyścigu o Grand Prix Niemiec? Okazuje się, że znacznie więcej niż wynika z prostej matematyki. Dla zespołu Williams oznacza grube miliony. A dla samego Roberta? Kierowcy F1 mają teraz miesiąc wakacji, więc tradycyjnie rozpocznie się silly season, czas plotek transferowych i mniej lub bardziej poważnych rozważań nad przyszłością. Jeden punkcik z Hockenheim będzie miał w tym przypadku bardzo duże znaczenie…
Przypomnijmy: w ubiegłym tygodniu, w szalonym wyścigu na niemieckim torze Hockenheim, Robert Kubica dojechał do mety na 12. miejscu. Po dłużących się w nieskończoność obradach, sędziowie FIA zdecydowali, że obu kierowcom Alfa Romeo należy się kara. Po doliczeniu 30 sekund do wyników Kimiego Raikkonena i Antonio Giovinazziego, okazało się, że sensacyjne punktowane miejsce zajmie nasz rodzynek w Formule 1.
W tym miejscu wypada wytłumaczyć, czemu w ogóle ktokolwiek miałby się emocjonować jednym punktem za dziesiąte miejsce. Mówimy przecież o sporcie, w którym jest 21 wyścigów w sezonie, a maksymalna zdobycz kierowcy w każdym z nich wynosi 26 punktów. I tak, tuż za półmetkiem sezonu, broniący tytułu Lewis Hamilton na koncie ma już 250 oczek. 250! A my mamy się cieszyć z jednego?! Owszem, a wszystko dlatego, że w tym sporcie kluczową rolę odgrywa sprzęt. Wspomniany Hamilton dysponuje bolidem, wręcz stworzonym do wygrywania: jest szybki, świetnie się prowadzi i nigdy nie zawodzi. Robert Kubica i jego zespołowy partner George Russell znajdują się na zupełnie innym biegunie. Ich bolid to raczej furmanka: wolna, źle trzymająca się toru i fatalna w prowadzeniu. Jedyny plus jest taki że przynajmniej się nie psuje. To też fakt, a nie opinia: po wyścigu w Niemczech zespół Williamsa był jedynym, który za każdym razem dowiózł do mety oba samochody. Na Węgrzech passa została przedłużona. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma…
Ograniczenia i zakazy nie interesują mnie
W każdym razie, szanse na zdobycie punktów takim autem eksperci wyceniali na bliskie zeru. W stawce jest przecież 20 kierowców, każdy próbuje wywalczyć dla siebie i zespołu jak najwięcej, i każdy, nawet partner z zespołu, dysponuje bolidem znacznie szybszym niż ten Roberta. To nie żadne myślenie życzeniowe i szukanie usprawiedliwień, tylko suche fakty: samochód Polaka ledwie nadaje się do jazdy. W Grand Prix Węgier na przykład, bez żadnego kontaktu z innym bolidem, nagle odpadło z niego lusterko! Szok? Raczej nie, bo zdarzyło się to już po raz czwarty w tym roku…
Dodatkowo na niekorzyść polskiego kierowcy przemawiało kilka argumentów. Po pierwsze, jego ograniczenia fizyczne, będące przykrą pamiątką po fatalnym wypadku na trasie rajdu samochodowego. Kubica przeszedł ponad 20 operacji, lekarze dokonywali cudów, żeby uratować jego rękę i doprowadzić ją do w miarę normalnej sprawności.
– Mam ograniczenia, ale szczerze mówiąc są one znacznie większe w normalnym życiu i codziennych czynnościach niż w prowadzeniu samochodu Formuły 1. Mówię o ograniczeniach, bo one są, ale nie stanowią dla mnie problemu. Są, niestety stały się częścią mojego życia, ale nie są moim wrogiem, jak to było pięć lat temu. Ja się ich nie boję, stały się moją codziennością – mówił Robert Kubica w wywiadzie dla Weszło.
Po drugie, przez wspomniany wypadek kierowca z Krakowa utracił nie tylko pełnię sprawności, ale także mnóstwo czasu. Przez wiele lat pozostawał z dala od wyścigów samochodowych, w międzyczasie startował w rajdach z całkiem dobrym efektem (mistrzostwo świata WRC2 i wygrane odcinki specjalne w WRC). Wreszcie odbył pierwszy, a potem kolejne testy w Formule 1. Krok po kroku realizował plan powrotu do królowej sportów motorowych. Udało się. Problem w tym, że prawdziwa Formuła 1 to nie film rodem z Hollywood, tutaj nie ma łatwych rozwiązań i romantycznych happy endów. Każdy ekspert powie to samo: w sportach wyścigowych najważniejsza jest regularna jazda. Jednym słowem – kierowca powinien praktycznie nie wysiadać z bolidu. Jeśli prześledzimy kariery praktycznie wszystkich 20 zawodników aktualnie jeżdżących w elicie, widać tę prawidłowość, jak na dłoni. Karting, przeskok do bolidów jednomiejscowych w niższych seriach, potem Formuła 3, GP3, Formuła 2 i wreszcie Formuła 1. Wypadnięcie z tego schematu praktycznie zawsze oznacza koniec jazdy na najwyższym poziomie. To właśnie dlatego wielu specjalistów stawiało ogromny znak zapytania przy nazwisku Roberta Kubicy. Oczywiście, wszyscy pamiętali go z kilku lat wspaniałych startów w Formule 1, oczywiście wiedzieli, jak świetnie jeździł w rajdach, ale jednocześnie zdawali sobie sprawę, że powrót do Formuły 1 po 8 latach poza bolidem to praktycznie mission impossible.
Z tej mąki nie będzie chleba
Po trzecie wreszcie – pozycja w zespole. Oficjalnie nikt tego nie powie, ale tutaj są równi i równiejsi, a Formuła 1 zawsze była sportem pełnym najróżniejszych układów układzików i polityki. W Williamsie widać to jak na dłoni. Zespół, który kiedyś był najsilniejszy stawce i rozdawał karty, który pod względem zdobytych tytułów ustępuje jedynie Ferrari, który wcale nie tak dawno zdobywał mistrzostwo wśród konstruktorów i kierowców, a kilka lat temu był w stanie wygrać wyścig, dziś jest na dnie. Władzę w teamie przejęła Claire Williams, córka legendarnego Franka Williamsa, który stworzył zespół i przez kilkadziesiąt lat prowadził go do wielkich sukcesów, dopóki kilka lat temu nie odszedł na emeryturę. Niestety, nie dość że córka nie ma charyzmy ojca, to jeszcze podejmuje mocno wątpliwe decyzję personalne. Zatrudniony przez nią dyrektor techniczny Paddy Lowe zbudował ubiegłym roku bolid tak słaby, że wydawało się, że nie da się zbudować gorszego. Cóż, da się… W dodatku można to zrobić, zawalając wszelkie możliwe terminy. Nie dość że Williams spóźnił się na oficjalne przedsezonowe testy w Barcelonie, to kiedy wreszcie tam dojechał, okazało się że traci kilka sekund na każdym okrążeniu. Dramat, wstyd, kompromitacja – nieważne, które słowo wybierzecie, będzie pasować doskonale do sytuacji zasłużonej ekipy z Grove.
Przez pewien czas starano się jeszcze robić dobrą minę do złej gry, ale dość szybko stało się jasne, że z tej mąki nie będzie chleba. Paddy Lowe został najpierw wysłany na urlop, potem rozwiązano kontrakt. Tego też nikt wprost nie powie, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że w Williamsie pogodzono się z tym, że sezon zakończy się z wielkim, kompromitującym zerem po stronie zdobyczy. Ale nawet jeśli w Grove znalazłby się jakiś niepoprawny optymista, który wbrew faktom i logice, wbrew stoperowi i pokazywanym przez niego liczbom, a nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi założyłby, że fatalnym bolidem Williamsa da się zdobyć punkt, to z całą pewnością postawiłby na George’a Russella. Bo trzeba sobie szczerze powiedzieć, że na tle Roberta Kubicy młody Anglik ma mnóstwo atutów. Ktoś może się zdziwić i powiedzieć że przecież brakuje mu doświadczenia, ale… to nie do końca prawda. Russell od ładnych kilku lat praktycznie nie wysiada z bolidu. Wygrał GP 3, następnie Formułę 2, a teraz ściga się w elicie. Od wielu lat jest prowadzony przez Mercedesa, co w praktyce oznacza że jeśli nie wydarzy się żadna katastrofa, wcześniej czy później trafi do najmocniejszej ekipy w stawce. W tym roku ma po prostu uczyć się Formuły 1, zdobywać cenne doświadczenia i szykować się do dawno zaplanowanej roli. Zespół Williamsa, co nie jest żadną tajemnicą, jest w pewnym stopniu zależny od Mercedesa, między innymi kupuje od niego silniki. Na zasadzie tej współpracy junior dominującej stajni trafił do zespołu z Grove. To trochę kontrakt na zasadzie wypożyczenia młodego, zdolnego piłkarza, powiedzmy z Liverpoolu do którejś z gorszych ekip.
Eksperci wróżą mu świetlaną przyszłość i widzą w nim przyszłego mistrza świata. Williams, co w dużej mierze zrozumiałe, stawia właśnie na niego. To Anglik wcześniej dostaje poprawki do bolidu, nowe części, to dla niego jest wybierana lepsza strategia i tak dalej. Oczywiście, możemy się oburzać, protestować i bluzgać na zespół, ale – powiedzmy sobie szczerze – kto jako szef ekipy wyścigowej postąpiłby inaczej? Z jednej strony 21-letni wymiatacz, powszechnie uważany za wielki talent i potencjalnego następcę Lewisa Hamiltona, z drugiej – facet po przejściach, wracający do wyścigów po 8 latach przerwy, nie do końca sprawny i tak naprawdę nie znający współczesnej Formuły 1. W dodatku z Polski, czyli totalnej pustyni, jeśli chodzi o sporty wyścigowe. Jeśli jeszcze dodać do tego, że za pierwszym stoi Mercedes, a za drugim jedynie lokalny koncern paliwowy (choć oczywiście duży i płacący konkretne pieniądze), to wybór jest raczej prosty.
Jedna taka szansa na sto
I w tej sytuacji wjeżdża nam szalony wyścig na Hockenheim. W padającym deszczu na torze tradycyjnie tworzy się chaos. Trudno się dziwić, bo prowadzenie bolidu z prędkością przekraczającą 300 kilometrów na godzinę, w potężnym tłoku i momentami zerowej widoczności nie należy do najłatwiejszych zadań na świecie. W tych warunkach i młodzi, i starsi, i doświadczeni, i debiutanci, i mistrzowie świata, i kierowcy powszechnie uważani za nieco słabszych od reszty – mają kłopoty. Jedni wypadają z toru i rozbijają auta, inni kręcą bączki, jeszcze inni popełniają błędy strategiczne. Słowem: totalny armageddon. Robert Kubica, zdaniem niektórych ekspertów za słaby na dzisiejszą Formułę 1 i odstający od partnera z zespołu, jedzie niemal bezbłędnie. Ba, to Russell, jadący przed Polakiem, popełnia błąd, który kosztuje go utratę pozycji. Jak się okaże po kilku godzinach – także utratę pierwszego punktu w karierze, w dodatku na rzecz partnera, nad którym przez cały sezon stara się udowodnić swoją wyższość.
Sytuacja Williamsa się nie zmieniła ani na jotę. W praktyce oznacza to, że szanse na kolejne punkty są dalej bliskie zeru. Może się to udać tylko wtedy, gdybyśmy znów mili szalony wyścig w deszczu, w którym blisko połowa stawki nie dojedzie do mety. Na Węgrzech w kwalifikacjach Russell niby wyglądał nieźle, był blisko awansu do drugiej części kwalifikacji. Optymiści szybko dostali kubeł zimnej wody na głowy, bo w wyścigu znów było nędznie i bolid angielskiej stajni ponownie był najsłabszy (16. Russell, 19. Kubica). Teraz ekipy Formuły 1 mają miesiąc wakacji, do wyścigu o Grand Prix Belgii 1 września. Oczywiście, te wakacje to tylko na papierze, bo we wszystkich fabrykach praca idzie pełną parą. Teoretycznie, najwięcej pary powinno być w Grove, bo to Williams ma największą stratę do reszty stawki.
– Średnio się przyjmuje, że by nie stracić dystansu do innych zespołów, twój bolid musi się poprawiać o 0,1 sekundy na wyścig. Mamy 21 wyścigów, więc w skali sezonu to jakieś 2 sekundy poprawy od pierwszego do ostatniego Grand Prix… My teraz mamy sporą stratę. Jeżeli będziemy utrzymywać ten trend rozwojowy, ta strata zawsze będzie taka sama. My musimy zrobić 3-4 kroki naprzód, kiedy inni robią jeden. A w Formule 1, kiedy dysponuje się ograniczonym budżetem i zasobami, jest to – nie mówię, że niemożliwe, ale bardzo skomplikowane. My nie jesteśmy Ferrari, czy Mercedesem, nie możemy sobie pozwolić na zaprojektowanie nowego bolidu w trakcie sezonu. Oczywiście, będziemy mieli poprawki, będziemy ulepszać bolid. Ale czy będziemy w stanie zrobić trzy kroki, gdy inni zrobią jeden – tego nie jestem w stanie powiedzieć. Dużo zależy od nas, ale także od konkurencji. Jeśli oni przywiozą lepsze poprawki, znajdą więcej niż te przykładowe 0,1 sekundy na wyścig, to nadal będziemy mieli tę samą stratę – tłumaczył Robert Kubica w rozmowie z Weszło. Rozmawialiśmy przed wyścigiem we Francji, ale sytuacja w Williamsie jakoś szczególnie się nie zmieniła, zespół wciąż szoruje podwoziem pod dnie. Zmieniło się tylko jedno. Polski kierowca wyprzedził kolegę z teamu w klasyfikacji generalnej i wywalczył dla ekipy bezcenny punkt.
Jeden z ponad trzech i pół tysiąca
Czemu bezcenny? Już tłumaczymy. Zespoły płacą wpisowe, na rok 2019 stawka bazowa wynosi około 550 tysięcy dolarów. Do tego trzeba doliczyć 5459 za każdy punkt zdobyty w poprzednim sezonie (6553 w przypadku mistrzowskiego zespołu Mercedesa). Wpisowe od Mercedesa wynosi więc 4,8 miliona, zaś Williamsa – zaledwie 584 tysiące. Ale, ale – w drugą stronę także płyną pieniądze z praw telewizyjnych. Formula One Management wylicza wypłaty dla zespołów na podstawie kilku parametrów. Oczywiście, liczy się ostatni sezon, ale także dokonania historyczne. W opisie kolejnego przelewu, który wpływa na konto zespołów, widnieje „zwrot kosztów podróży”. Koszty oczywiście są gigantyczne. Trzeba przewieźć całą ekipę, kierowców, inżynierów, mechaników, setki ludzi i kilka ton sprzętu. W sumie w czasie sezonu każdy zespół przesyła statkami około 500 ton, a samolotami – kolejne 700. Nawet biorąc pod uwagę, że firmy transportowe chcą być obecne i promować się, poprzez współpracę z zespołami Formuły 1, nietrudno się domyślić, że w skali sezonu mówimy o kwotach idących w dziesiątki milionów dolarów. I teraz dochodzimy do sedna: FOM zależy na tym, żeby w stawce były tylko takie zespoły, które są w stanie nawiązać walkę o punkty. Stąd przepis, że zwrot kosztów podróży (oczywiście w określonych przepisami limitach) otrzymają na koniec sezony wyłącznie teamy, które w mistrzostwach świata wywalczą co najmniej jeden punkt. W ostatnich sezonach ten przepis był stosowany w przypadku zespołu Marussia, który w 2012, 2013 i 2015 notował zero zarówno w rubryce „zdobyte punkty”, jak i „otrzymany zwrot kosztów podróży”. Już wiemy, że Williamsa w aktualnym sezonie taki czarny scenariusz nie czeka, choć oczywiście dla zasłużonej ekipy wielkim pocieszeniem to nie jest. Trudno też, żeby w Grove ktoś skakał z radości z powodu jednego punktu, skoro w historii występów w F1, ekipa zgromadziła ich blisko 3,600, i to głównie w czasach, w których za zwycięstwo dostawało się 10 oczek, a nie 25, jak dzisiaj.
– Williams zdobył tyle punktów w historii, że ekscytowanie się jednym byłoby mocno ironiczne. Każdy w ekipie pracuje bardzo ciężko, ale to kolejny brutalny sezon dla nas. Skoro jednak możemy dostać jakąkolwiek nagrodę za naszą pracę, to powinniśmy ją przyjąć – mówiła po wyścigu w Niemczech Claire Williams.
Punkt Roberta oznacza dla zespołu zastrzyk bardzo potrzebnej gotówki. A co oznacza dla samego Kubicy? Oczywiście, bezpośredniego przełożenia nie ma, tu nie obowiązuje zasada: zdobędziesz punkt, dostaniesz kontrakt na przyszły sezon. Ale faktem jest, że meldując się na 10. miejscu w Niemczech polski kierowca dał bardzo jasny i czytelny sygnał wszystkim w padoku. To była manifestacja pod hasłem: panie i panowie, wróciłem, jestem gotowy do jazdy na najwyższym poziomie, nie popełniam błędów i – heloł! – nawet taką furmanką jestem w stanie zdobyć punkty! W rozmowach na temat miejsca w Formule 1 na przyszły sezon, ten jeden punkcik może mieć kolosalne znaczenie. Ostatecznie, szefowie innych zespołów, rozważający zatrudnienie Polaka, dostali do ręki konkretny argument: wrócił, dojeżdża do mety we wszystkich wyścigach, nawet tych najtrudniejszych, na super wąskich ulicach Monte Carlo, czy na mokrym Hockenheim, w dodatku zdołał zdobyć punkt, co nie udało się jego bardzo zdolnemu partnerowi.
Efekt, jaki wywołało punktowane miejsce w Niemczech, mogliśmy zaobserwować w ostatni weekend, na Węgrzech. Jasne, organizatorzy spodziewali się wielu kibiców z Polski, w końcu na Hungaroring leży rzut beretem od naszych południowych granic – jednak to, co zobaczyli, przerosło ich najśmielsze oczekiwania. Dziesiątki tysięcy kibiców z biało-czerwonymi flagami opanowały położony pod Budapesztem tor. Po wyścigu jeszcze przez ponad godzinę potężny tłum stał pod garażem Williamsa, skandując nazwisko swojego ulubieńca. Słowem: kubicomania wróciła i nie ma tu żadnego znaczenia fakt, że w większości wyścigów bolid z numerem 88 dojeżdża pod sam koniec stawki. Aż strach pomyśleć, co by się działo, gdyby Robert Kubica dostał do dyspozycji samochód na miarę swoich możliwości…
Na jednym z plakatów na Hungaroringu widniało hasło: „Robert Kubica – niemożliwe nie istnieje”. Trudno się nie zgodzić. Jego powrót do Formuły 1 po 8 latach to było Mission: Impossible, coś, co naprawdę nie miało prawa się udać; punkt zdobyty w Niemczech po najdłuższej w historii przerwie między punktowanymi wyścigami – Mission: Impossible 2. Co zobaczymy w Mission: Impossible III?
JAN CIOSEK
foto: newspix.pl