Na trybunach cała śmietanka najsłynniejszych kibiców Realu Madryt. Jest Rafael Nadal, nerwowo zaciskający kciuki za zwycięstwo Los Blancos. Operator dostrzega też swym czujnym okiem Toma Cruise’a, z niepokojem wiercącego się obok Katie Holmes, swojej ówczesnej żony. Po prawicy kontrowersyjnej pary – Victoria Beckham. Z dzieckiem na ręku i w gigantycznych okularach przeciwsłonecznych na twarzy. Pośród stadionowych kuluarów szwenda się natomiast cała klubowa wierchuszka, przestępując gorączkowo z nogi na nogę. Wychodzi z siebie prezes Ramon Calderon, tak desperacko potrzebujący przecież sukcesu. Na Estadio Santiago Bernabeu wszystko jest już od dawna przygotowane do fetowania trzydziestego mistrzostwa w historii madryckiego klubu. Nie zgadza się tylko jedno – wynik. Nieubłagany stadionowy zegar wyświetla 66 minutę, tymczasem Królewscy przed własną publicznością przegrywają 0:1 z Mallorcą. I wszystko wskazuje na to, że tytuł mistrzowski wymsknie im się z rąk w ostatniej kolejce ligowych zmagań.
Co napisałyby o tym spotkaniu hiszpańskie gazety, gdyby taki wynik faktycznie utrzymał się do końcowego gwizdka arbitra?
Byłoby pewnie na okładkach coś o hańbie, wstydzie i kompromitacji. Dla żenady też znalazłoby się miejsce. Jeżeli prześledzić przebieg tamtego sezonu, można oczywiście dojść do wniosku, że Real tak naprawdę w ogóle nie miał prawa być w grze o triumf w La Liga aż do 38. kolejki rozgrywek. Stężenie zdumiewających zwrotów akcji i pomyślnych zbiegów okoliczności, które raz po raz pozwalały Królewskim utrzymywać się na powierzchni, byłoby niestrawne nawet dla fana najbardziej naiwnych hollywoodzkich produkcji filmowych. A to nie był film, lecz rzeczywistość.
Jednak przebieg sezonu nie miał już większego znaczenia, gdy przyszło do ostatecznych rozstrzygnięć. Mówimy wszak o Realu Madryt. To przecież klub, który – niezależnie od okoliczności – nie ma prawa wypuścić z rąk mistrzostwa kraju w ostatniej kolejce, grając u siebie z cholerną Mallorcą. 80 tysięcy widzów zgromadzonych na Estadio Santiago Bernabeu nigdy by nie wybaczyło tego upokorzenia ani piłkarzom, ani trenerowi, ani prezesowi. Tym bardziej, że ewentualna klęska Królewskich w zasadzie gwarantowała tytuł Barcelonie.
Fabio Capello czuł pismo nosem. Już w 33 minucie meczu stracił swojego najlepszego napastnika, Ruuda van Nistelrooya i musiał dokonać pierwszej, wymuszonej zmiany, delegując na murawę Gonzalo Higuaina. Lecz Włoch nie miał zamiaru zwlekać z kolejnymi ruchami. W przerwie zadecydował, że drugą połowę rozpocznie błyskotliwy i dysponujący nieszablonowymi pomysłami Jose Maria Guti, a na ławkę powędruje defensywnie usposobiony Emerson. Gdy i to nie pomogło, krewki Capello postawił wszystko na jedną kartę. W 66 minucie gry doświadczony manager Królewskich zadecydował, że nadeszła już pora, by zrezygnować z Davida Beckhama. Choć słynny Anglik prezentował się całkiem nieźle i był jednym z najgroźniejszych zawodników pod bramką strzeżoną przez Miguela Angela Moyę.
Capello czuł jednak, że drużynie potrzeba impulsu wynikającego z zaskakującego dryblingu, z dynamicznej szarży, a nie wyłącznie kolejnych niebezpiecznych zagrań ze stojącej piłki, czy bardziej statycznych akcji. Klamka zatem zapadła.
Na boisku zameldował się Jose Antonio Reyes, piłkarz wypożyczony z Arsenalu. I wygrał Realowi Madryt mistrzostwo Hiszpanii.
Reyes pojawia się na boisku.
***
Pierwsze pogłoski o przenosinach Reyesa na Estadio Santiago Bernabeu zaczęły się przewijać w hiszpańskich mediach już w okolicach 2003 roku. Nic zresztą dziwnego – 20-letni wówczas skrzydłowy Sevilli zapowiadał się na piłkarza z absolutnie najwyżej półki i w sposób naturalny musiał swoimi boiskowymi wyczynami przykuwać uwagę największych klubów na Starym Kontynencie. Florentino Perez konstruował drużynę Realu przede wszystkim w oparciu o super-gwiazdy europejskiego futbolu, odważnie sięgając po zawodników spoza Hiszpanii. Lecz do słynnych Zidanes trzeba było też dokooptować paru Pavones.
Błyskotliwy, niewiarygodnie dynamiczny i w ogóle piekielne utalentowany Reyes idealnie by pasował jako uzupełnienie galaktycznej układanki Pereza. Nawet biorąc pod uwagę, że młody zawodnik nie miał z Madrytem i tamtejszą La Fabricą wiele wspólnego. Było przecież dość wcześnie, by Reyesa umiejętnie wkomponować w krajobraz stolicy kraju i przefarbować jego duszę na biało. Podobną drogę przeszedł zresztą parę lat później Sergio Ramos. – Wszystko co mogę powiedzieć to to, że Perez nie zadziałał w porę – opowiadał po latach sam zawodnik, cytowany przez portal realmadryt.pl. – Jestem szczęśliwy, że myśli o mnie prezydent takiego klubu jak Real Madryt. W futbolu nigdy nie wiesz co się stanie. Mam jeszcze cztery lata do wygaśnięcia kontraktu w obecnym klubie i nie wiem, czy go przedłużę po jego skończeniu. Trzeba być otwartym na nowe propozycje.
Cóż – nie da się ukryć, że skrzydłowy czuł do Los Blancos miętę. – To wielki klub, w którym chciałby grać praktycznie każdy piłkarz na świecie. Ofert Realu Madryt nie odrzuca się lekkomyślnie.
Jose Antonio Reyes Calderon był Andaluzyjczykiem. Można wręcz powiedzieć, że z krwi i kości. Z rodzinną okolicą mocno się związał, występując nawet swego czasu w reprezentacji regionu, która nie jest rzecz jasna oficjalnie uznawana przez piłkarskie federacje. Na świat przyszedł 1 września 1983 roku w mieście Utrera, położonym nieopodal Sewilli. To bardzo ważny ośrodek historyczny, nie tylko dla Andaluzji, ale i całej Hiszpanii. Właśnie Utrera jest przez wielu historyków wskazywana jako jedna z kolebek flamenco, bardzo charakterystycznej formy artystycznej ekspresji dla andaluzyjskich Romów. Dzisiaj to już element kulturalnego dziedzictwa Hiszpanii.
Sam Reyes także pochodził z cygańskiej rodziny. Nigdy jednak nie przejawiał szczególnego zainteresowania tańcem czy śpiewem – jego ulubioną formą ekspresji był futbol. Pierwsze treningi w szkółce Sevilli zaczął już jako dziesięciolatek. Nadzwyczajną smykałkę do futbolu można było u chłopaka zauważyć z kilometra i to nawet mając kłopoty ze wzrokiem i zaparowane okulary na nosie. To się wręcz czuło.
Juniorska Reyesa kariera przebiegła zatem błyskawicznie – już w 2000 roku Jose zadebiutował w pierwszej drużynie Sevilli. Miał wtedy ledwie szesnaście lat, ale trener Joaquin Caparros uznał, że nie ma na co czekać. Czas oswajać chłopaka z seniorskim futbolem. Zwłaszcza, że w tamtym okresie Los Hispalenses nie należeli jeszcze do ekip z ligowego topu i o takie ruchy było trenerowi łatwiej. Właściwie, to w sezonie 1999/2000 Sevilla zleciała z hukiem do Segunda Division. Reyes swoje występy w pierwszym zespole ograniczył do jednomeczowego epizodu, który plasuje go na siódmym miejscu, jeżeli chodzi o najmłodszych debiutantów w dziejach hiszpańskiej ekstraklasy (wg danych Transfermarkt). Dostał cztery minuty, żeby pokazać się kibicom na Estadio La Romareda, przeciwko Realowi Saragossa. Niby nic, z perspektywy całego sezonu – ledwie mgnienie oka. Z perspektywy wieloletniej kariery – ułamek ułamka sekundy.
A jednak okazało się to potężnym, motywacyjnym kopniakiem dla młodego zawodnika. Reyes zrozumiał, jak blisko jest już wielkiej piłki.
Gdy Sevilla walczyła o powrót do elity, Hiszpan również grał przede wszystkim w klubowych rezerwach i drużynach młodzieżowych. Lecz już w sezonie 2001/2002 wywalczył sobie miejsce w wyjściowym składzie i szybko wyrósł na gwiazdę zespołu. 8 goli w 29 meczach, dynamit w nogach i lekkość dryblingu. Nastolatek zaczął wzbudzać nie tyle zainteresowanie, co prawdziwą sensację swoimi popisami. Może nawet do przesady ekscytował swoich kolegów, bo jeden z nich został ukarany za nieobyczajne zachowanie na boisku, gdy w przypływie euforii ugryzł Reyesa w jego… No, tak, właśnie tam.
Dla zainteresowanych – materiał filmowy.
W 2002 roku Jose został mistrzem świata do lat 19 u boku Fernando Torresa i Andresa Iniesty. – To był chłopak obdarzony wprost nieprawdopodobnym talentem – wspominał Joaquin Caparros w jednym z wywiadów radiowych. – To, co potrafił robić z piłką jako nastolatek widziałem później tylko w wykonaniu Messiego.
Reyes debiutujący w pierwszym zespole Sevilli.
Ktoś powie – Caparros przesadza, mówiąc o swoim dawnym pupilku. Może i trochę tak, lecz wystarczy sięgnąć pamięcią do 9 listopada 2003 roku, żeby uświadomić sobie, iż ówczesny trener Sevilli chyba jednak wie, co mówi. Los Rojiblancos podejmowali tamtego dnia na własnym stadionie galaktyczny Real Madryt. W składzie przyjezdnych, uwaga, następujący zawodnicy odpowiadali za kreowanie gry i zdobywanie goli: Ronaldo, Figo, Zidane, Beckham i Guti. Robi wrażenie, czyż nie? Wydawać by się mogło, że taka ofensywa po prostu Sevillę przemieli i wypluje. Ostatecznie Królewscy bronili wówczas mistrzowskiego tytułu.
Po 37 minutach było 4:0 dla Sevilli. W drugiej połowie Ronaldo zmniejszył jeszcze rozmiary porażki honorowym golem, skończyło się na 4:1. Gospodarze po prostu zmietli obrońców tytułu z boiska. Jose Antonio Reyes zanotował dwie asysty i udowodnił, że jest już gotowy, aby rywalizować na najwyższym poziomie.
El Mundo Deportvio napisało potem, że Reyes “udzielił lekcji” faworytom ze stolicy. Koledzy młodego skrzydłowego też nie mogli wyjść z podziwu, recenzując jego występ. – To jakiś absurd. Grał tak, jak gdyby ktoś mu zamontował niewidzialny motorek za plecami – piał z zachwytu Juan Redondo. W znacznie gorszym humorze był natomiast Francisco Pavon, który z konieczności musiał w tamtym spotkaniu pilnować Reyesa, grając na boku defensywy. Zakończyło się to tak gigantyczną katastrofą, że w pewnym momencie obowiązki quasi-bocznego obrońcy przejął nawet na boisku Zinedine Zidane.
Trudno się zatem dziwić, że sezon 2003/04 okazał się dla Reyesa ostatnim w stolicy Andaluzji. Zawodnika zimą 2004 roku ściągnął do Londynu sam Arsene Wenger, czyniąc z młodego skrzydłowego członka słynnej ekipy Invincibles. Sevilla natomiast mogła podreperować klubowe finanse, korzystając na forsie zarobionej na Reyesie. Kibicom pękło serce, lecz ostatecznie tamten zastrzyk gotówki uchronił klub przed zapaścią. Na jednym z największych brytyjskich forów dyskusyjnych poświęconych futbolowi narodził się natomiast wątek: “Kto jest lepszy, Reyes czy Cristiano Ronaldo?”.
Hiszpan miał wielu zwolenników w tamtej dyskusji, którą po latach odgrzały dla hecy liczne angielskie portale.
- “Reyes zdobył sporo goli w tym sezonie, dołożył też kilka asyst. Jest efektywny. Lepszy niż Ronaldo”.
- “Z tego co widziałem, Reyes jest lepszym zawodnikiem jeżeli chodzi o całokształt. Obaj są świetnymi dryblerami, ale niestety – zawsze jak oglądam w akcji Cristiano, to on wygląda tak, jakby grał z klapkami na oczach. Fajnie się go ogląda, kibicuję mu, ale nie jest tak inteligentny jak Reyes”.
- “Reyes jest o wiele bardziej efektywny. Ronaldo ma naturalną przewagę w warunkach fizycznych, ale nie gwarantuje regularności. Niewiele ich dzieli jeżeli chodzi o wiek, tymczasem Reyes wygląda na gracza o wiele, wiele lepszego niż Ronaldo”.
Trudno się dziwić tym entuzjastycznym opiniom – Jose Antonio nie zwlekał zbyt długo, żeby pokazać się bywalcom stadionu Highbury z najlepszej strony. Pierwszy błysk zafundował im już w lutym 2004 roku, dzień po walentynkach. Arsenal długo przegrywał wtedy u siebie z Chelsea w ramach piątej rundy Pucharu Anglii. W spotkaniu nie mógł zagrać kontuzjowany Thierry Henry, co dość mocno podkopało ofensywną moc “Kanonierów”. I w tak trudnym momencie to 20-latek z Sevilli, obecny w klubie ledwie kilkanaście dni, wziął na siebie odpowiedzialność za wynik. Arcy-precyzyjną torpedą z 25 metrów pokonał Carlo Cudiciniego i wyrównał stan rywalizacji. – ZROBIŁ TO! – podpalił się komentujący tamto spotkanie John Motson. – Młody Hiszpan przywitał się z Highbury.
Pięć minut później Reyes podwyższył wynik na 2:1 i wygrał Arsenalowi tamten mecz. – Marzenia Chelsea o awansie znikają. A sen Jose Antonio Reyesa o Arsenalu dopiero się zaczyna – poetycko komentował Motson. – Thierry Henry jest królem Highbury, lecz mamy tu chyba nowego księcia!
***
Sukces Reyesa był ważny dla całej społeczności Romów z Andaluzji. Pisał o tym między innymi Antonio Burgos, hiszpański pisarz. – Cygan podpisał. Co, to nie nowina? Pewnie, że nowina, bo tym razem Cygan nie podpisał zeznań na komisariacie, tylko kontrakt z Arsenalem. Cygan nazywa się Reyes, Jose Antonio Reyes. I za podpisanie kontraktu z tym Cyganem z Utrery, krwią z krwi Perrate, Bambino i Gaspara, Arsenal musiał zapłacić kilkadziesiąt milionów euro. Dlaczego tego nie podkreślać? Zawsze piszemy w tych tłustych, medialnych tytułach: “osobnik cygańskiego pochodzenia śmiertelnie zadźgał innego osobnika”. Prawdziwym rasizmem jest to, że teraz nikt nie przedstawia Reyesa jak “osobnika cygańskiego pochodzenia”, choć Arsenal zapłacił za niego więcej, niż Real Madryt za Davida Beckhama.
Jednak już wkrótce się okazało, że przeprowadzka do Londynu oznacza nie tylko strzelanie bramek w derbach z Chelsea ku chwale Andaluzji, status “księcia Highbury” i wspinaczka na szczyt piłkarskiego Olimpu w barwach jednej z najmocniejszych wówczas drużyn Starego Kontynentu. To przede wszystkim ciężka orka na treningach, rozłąka z rodziną i twarda rywalizacja o pozycję w składzie. Wszystko to, co Reyes w Sevilli miał niejako z urzędu – bliskich pod ręką, bezinteresowną miłość kibiców i trenera, status super-gwiazdy – w Londynie trzeba było sobie wyszarpać.
Prędko wyszło na jaw, że Hiszpan nie jest wielkim specjalistą w dziedzinie “szarpania”. I głowa nie do końca nadąża w jego przypadku za utalentowanymi nogami. Nie chodzi nawet o imprezowy tryb życia, choć chłopak lubił dobrą zabawę. Był po prostu wątły – i fizycznie, i psychicznie.
Łatwo było go skaleczyć.
– Jeżeli jesteś z południa, to nawet gdy klub z północy obiecuje ci czterokrotnie wyższe zarobki, zastanawiasz się nad tym milion razy – wyznał Reyes w sierpniu 2004 roku, udzielając wywiadu brytyjskiemu Guardianowi. – Sześciu albo nawet siedmiu zawodników Arsenalu mówi po hiszpańsku, co bardzo mi pomaga. Lecz nic na to nie poradzę – tęsknię za moją rodziną. Za moim bratem, który dopiero co się ożenił. I za moim dziadkiem… Chciałbym go tu mieć ze sobą, ale ma kłopoty z sercem. Boję się, że jakakolwiek dłuższa podróż mogłaby go zabić. Dlatego podróżują do Sewilli, gdy tylko dostajemy kilka dni wolnego. Takie okazje nie zdarzają się zbyt często. Odwiedzam też wtedy świątynię Matki Boskiej Pocieszycielki. Jestem jej bezgranicznie oddany. Modlę się codziennie, o nic nie prosząc. Dziękuję po prostu za pomoc i wsparcie. Ona jest dla mnie bardzo wspaniałomyślna.
– Cały czas śledzę wyniki Sevilli w Internecie, staram się oglądać wszystkie jej mecze – dodał. – Ten klub dał mi wszystko i muszą wiedzieć, jak sobie radzi. Pomogli mi jako zawodnikowi, ale też jako człowiekowi. Gdyby nie Sevilla, nie byłoby mnie w Arsenalu.
Reyes prezentowany po przenosinach do Londynu.
– Pierwsze miesiące w Londynie były tak naprawdę okropne – wyznał Reyes. – Byłem chory. Ludzie nie mogli zrozumieć, dlaczego opuściłem Sevillę i wciąż mnie straszliwy, jak trudno będzie się zaadaptować. Początkowo im uwierzyłem – doszedłem do wniosku, że nie dam sobie rady. Dzięki Bogu, wszystko się teraz zmieniło. Czuję wsparcie klubu. Odkąd wprowadzili się do mnie rodzice i moja dziewczyna, czuję się znacznie lepiej. Przyzwyczajam się do życia poza Sewillą. Ale mój dom w Londynie urządzimy po andaluzyjsku. (…) Arsene Wenger dużo ze mną nie rozmawia, lecz czuje się jego bliskość. Czasem zwraca się do mnie po angielsku, czasem po hiszpańsku. Wydaje mi polecenia. Wie, na co mnie stać, nie musi mnie uczyć, jak mam grać.
W tym momencie dziennikarz Guardiana przypomniał Reyesowi miejską legendę z Andaluzji – historię zawodnika zwanego Villega, który zaczynał swoją przygodę z futbolem w juniorskich rocznikach Sevilli razem z Jose i ponoć był o stokroć bardziej utalentowany niż nowy nabytek Arsenalu. – Miał dwanaście albo trzynaście lat, gdy wybrano go najlepszy zawodnikiem Europy, czy coś takiego. Był fantastyczny – przyznał Hiszpan. – Jednak robił mnóstwo głupot. Za dużo imprez, za dużo alkoholu. Zboczył na złą ścieżkę i już z niej nie wrócił. Dlatego tak ważne jest, żeby mieć przy sobie rodzinę. I samemu chcieć stać się w życiu kimś.
Kolejny sezon (2004/05) – a zarazem pierwszy rozegrany od deski do deski na angielskich boiskach – udał się Reyesowi zupełnie przyzwoicie, aczkolwiek już wtedy było widać, że romans Hiszpana z Arsenalem to będzie związek burzliwy i bez specjalnej przyszłości. Sfrustrowany brakiem powołania na Euro 2004 skrzydłowy starał się z całych sił, żeby dorosnąć do pokładanych w nim nadziei.
I początkowo szło mu naprawdę nieźle. Nawet sam Brian Clough poświęcił mu kilka zdań w swojej autobiografii: – Ten młody Hiszpan, Reyes. Wyglądał tak, jak gdyby mógł w swojej karierze osiągnąć wszystko. Ekscytuje mnie na równi z Wayne’em Rooneyem.
Zaczął rozgrywki wręcz genialnie, zdobywając po bramce w pięciu kolejnych spotkaniach ligowych. Wyglądało na to, że Kanonierzy są na najlepszej drodze do obrony tytułu mistrzowskiego, gromiąc kolejnych rywali, a Thierry Henry doczeka się wreszcie bramkostrzelnego kompana w linii ataku, który na dystansie całego sezonu odciąży trochę Francuza z obowiązków typowej dziewiątki i pozwoli mu się skoncentrować nieco częściej na kreacji. – Było dla mnie marzeniem, grać u boku takiego zawodnika jak Henry – opowiadał zachwycony Reyes w rozmowie z News of the World. – Obaj lubimy strzelać gole, a o to chodzi w tym sporcie. Zostałem tu ściągnięty po to, by strzelać. Mogę to robić w każdym klubie na świecie. Mogę być partnerem Henry’ego i każdego innego zawodnika. Chcę po prostu udowadniać kibicom moją wartość.
Lecz w dziesiątej kolejce ligowych zmagań sielanka się skończyła. Manchester United pokonał londyńską ekipę 2:0, kończąc jej serię meczów bez porażki na 49 spotkaniach. Reyes pojawił się na boisku w końcówce spotkania i zdążył założyć siatkę Gary’emu Neville’owi. Doświadczony obrońca szybko dał młodu nauczkę. I wyciął go tak, że aż zatrzeszczały kości. Od tego momentu Neville i Paul Scholes nie odpuszczali już Hiszpana ani na sekundę i każdą jego akcję przerywali faulem.
Okazał się to wyjątkowo skuteczny sposób, żeby wybić Reyesowi piłkę z głowy. Sir Alex Ferguson polecił swoim podopiecznym najprostsze metody powstrzymywania błyskotliwego przeciwnika i okazały się one morderczo efektywne. Kolejni rywale Arsenalu podchwytywali ten sposób i poziom gry Jose Antonio w drugiej części sezonu znacznie spadł. Zaczęły się też kłopoty z kontuzjami, mikro-urazami. Frustracja rosła z każdym tygodniem, podobnie jak paląca tęsknota za domem, za rodzinnymi stronami. – Wiedziałem, że muszę go poturbować, żeby stracił pewność siebie – wspominał tamten mecz Neville. – Jeżeli cokolwiek w jego przypadku można było kwestionować, to jego temperament. To była jego słabość. Moim zadaniem było tę słabość wyeksponować na boisku.
Wielu kibiców do dziś wskazuje właśnie tamto spotkanie jako początek końca Reyesa w Arsenalu. Dla całego klubu był to zresztą punkt zwrotny. Philippe Auclair pisał w biografii Thierry’ego Henry’ego: – Arsenal przegrał wtedy coś więcej niż tylko jeden mecz. Na zawsze stracił impet.
– Reyes był zagadką – dowodziła z kolei Amy Lawrence w książce “Niezwyciężeni”. – Jego transfer był o tyle znaczący, że pokazywał jak silny czuł się wtedy Arsenal. Kanonierzy wzmacniali skład z pozycji siły, równocześnie wysyłając innym drużynom komunikat. Z powodzeniem udało im się wyrwać jednego z najbardziej pożądanych młodych piłkarzy w Hiszpanii. Spodziewano się jego transferu do Realu Madryt lub Barcelony, lecz Arsenal u szczytu tamtej epoki był w stanie przyciągnąć najlepszych. David Dein wspomniał, jak kibice Sevilli zablokowani drogę żeby samochód z ich chłopakiem nie mógł odjechać. Był to – w każdym znaczeniu – wielki transfer. Choć kariera Reyesa miała się później załamać i zostać wciągnięta do akt pod hasłem “rozczarowanie”.
Arsene Wenger wciąż zapewniał, że (plus/minus) 17 milionów funtów wydane na Hiszpana to złoty interes, a jego osobistą ambicją jest uczynić z byłego zawodnika Sevilli piłkarza na miarę Złotej Piłki. Jednak on sam także zaczął pomału tracić wiarę w powodzenie projektu pd tytułem “Jose Antonio Reyes”. Początkowo francuski manager był zdania, że na przystosowanie chłopaka do brytyjskich realiów będzie potrzeba sześciu miesięcy, lecz czas rozgrzewki znacznie się wydłużał, a progresu ani widu, ani słychu.
Czarę goryczy przelał… radiowy, jak to się teraz mówi, prank. Dziennikarz rozgłośni Cadena Cope zadzwonił do Reyesa i wkręcił zawodnika, udając głos Emilio Butragueno, który w tamtym czasie był dyrektorem sportowym Realu Madryt. Jose łyknął haczyk.
Piłkarz Arsenalu rozgadał się w tej rozmowie zdecydowanie za mocno. W swojej naiwności wyznał, że pragnie grać dla Królewskich, że jest niezadowolony z sytuacji w Arsenalu, że w londyńskim klubie otaczają go “źli ludzie”. Trudno było odbudować reputację wewnątrz szatni po takiej wpadce. Na domiar wszystkiego bardzo kłopotliwego… komplementu udzielił Reyesowi sam Luis Aragones. Hiszpański selekcjoner stwierdził podczas nagranego z ukrycia treningu reprezentacji Hiszpanii, że Jose może być zdecydowanie lepszym zawodnikiem niż Thierry Henry, tylko musi zapracować sobie na prawdziwą szansę. Aragones ubrał jednak tę myśl – ujmując eufemistycznie – w dość kontrowersyjne słowa.
Ponoć francuski napastnik od tamtego momentu miał podchodzić do Reyesa z pewną rezerwą. Obaj panowie dementowali te plotki, a Hiszpan przyznał nawet, że Vieira i Henry potraktowali go jak syna. Lecz – jak w dowcipie – niesmak pozostał.
Nie chodziło oczywiście o samą pochwałę, ale o jej formę. Aragones chciał zmobilizować Reyesa do wytężonej pracy i krzyknął do niego z furią: – Powiedz do tego czarnego gówna, że jesteś od niego o wiele lepszy. Przekaż mu to ode mnie. Musisz w siebie uwierzyć. Jesteś lepszy, niż to czarne gówno.
Aragones usprawiedliwiał się później z właściwą sobie gracją słonia w składzie porcelany, kompletnie nie kumając, o co chodzi z całą tą awanturą związaną z jego rzekomym rasizmem: – Jedyne co zrobiłem, to zmotywowałem Cygana mówiąc mu, że jest o wiele lepszy niż tamten czarny. Czuję się jak ofiara medialnego linczu. Chciałem zmotywować Reyesa, porównują go z Henrym. Chciałem, żeby dostrzegł, iż jest od niego lepszy. Nie użyłem terminu “czarny” w rasistowskim kontekście.
Aragones motywuje Reyesa.
Reyes wpadł w spiralę takich niefortunnych zdarzeń, które raz po raz torpedowały jego pozycję w londyńskim klubie. Już się z niej nie wykaraskał.
– Reyes mimo wszystko odegrał bardzo ważną rolę w zespole – pisała Lawrence. – Kiedy inni piłkarze byli psychicznie i fizycznie zmęczeni, on się pojawiał i strzelał kluczowe gole, pozwalając podtrzymać serię spotkań bez porażki. Lauren, podobnie jak Reyes dorastający w Sewilli, próbował być dla młodszego kolegi kimś na kształt mentora. Ale przystosowanie się do nowego otoczenia okazało się dla Andaluzyjczyka na dłuższą metę niemal niemożliwe.
– Pamiętam rozmowę ze skautem Steve’em Rowleyem, zanim kupiliśmy Jose. Powiedziałem mu: “Musicie go ściągnąć samego. Nie sprowadzajcie rodziny” – opowiadał kameruński zawodnik, który zbiegiem okoliczności piłkarską karierę rozkręcał w klubiku z Utrety, a potem w rezerwach Sevilli. – Jeżeli mogę być szczery – w jego przypadku chodziło przede wszystkim o to, że rodzina hamowała jego piłkarski rozwój. To jeden z tych gości, których trzeba zostawić w spokoju, zabrać go spod opiekuńczych skrzydeł bliskich. Zresztą – da się to przenieść także na boisko. To fantastyczny zawodnik, ale nie potrafił osiągnąć równej formy, ponieważ miał nadopiekuńczych rodziców. Rzut oka i było widać, że jest niesamowity. Pojawiał się na murawie i znikał, poruszał się jak zawodnik z najwyższej półki. Mentalnie okazał się jednak za słaby.
Patrick Vieira nie doszukiwał się tak wielkiej filozofii: – Ależ to był piłkarz! Premier League nie była dla niego. Potrzebował słońca. Miejsca, w którym będzie mógł cały rok chodzić w krótkich spodenkach.
***
Saga upragnionych przenosin Hiszpana do Madrytu ciągnęła się prawie tak długo, jak telenowela z powrotem Cesca Fabregasa do Barcelony. Ostatecznie Arsenal dogadał się z Królewskimi na wypożyczenie skrzydłowego (czy też napastnika, Reyesa wykorzystywano w różnych wariantach taktycznych) przed sezonem 2006/07. Co było o tyle zaskakujące, że jeszcze rok wcześniej Jose Antonio podpisał z Kanonierami nowy, sześcioletni (!) kontrakt.
Wiara w jego możliwości kurczyła się w zaskakująco szybkim tempie.
W 2006 roku Reyes nie był już zresztą transferowym celem numer jeden dla Los Blancos. Przyjęto go na Estadio Santiago Bernabeu ciepło, ale bez szczególnego entuzjazmu. Kibice Realu liczyli, że nowy prezes, zgodnie z przedwyborczymi obietnicami, wyłowi grubsze ryby z transferowego stawu. Kaka, Cristiano Ronaldo, Arjen Robben, nawet Cesc Fabregas – to byli piłkarze, których akcje stały w tamtym czasie znacznie wyżej niż akcje Reyesa. Fabio Capello nigdy nie był wielkim admiratorem ofensywnych talentów Jose. Włoski strateg wyżej sobie cenił zawodników nawet nieco mniej błyskotliwych, lecz skorych do ciężkiej harówki na boisku. Reyes był natomiast piłkarzem, który zawsze chciał się koncentrować w stu procentach na atakowaniu bramki przeciwnika. Powroty do obrony zostawiał innym, a to na pewnym poziomie niedopuszczalne. Zwłaszcza u Capello.
Niemniej – Hiszpan był pełen pozytywnej energii. W finale Ligi Mistrzów z 2006 roku Wenger dał mu tylko kilka minut w samej końcówce spotkania. Reyes nie mógł tego przeboleć i marzył o tym, że w Realu uda mu się sięgnąć po najcenniejsze trofeum, pełniąc ważną rolę w drużynie. – Grałem praktycznie we wszystkich meczach przez całą drogę do finału Champions League, żeby na końcu usiąść na ławce. To był potężny cios. Opuściłem jeden z najważniejszych meczów w mojej karierze i trudno mi to zaakceptować – opowiadał Reyes.
– Ogólnie, nie wszystko w Arsenalu dobrze dla mnie zagrało. Ja i moja rodzina nie zaadaptowaliśmy się do życia poza Hiszpanią. Anglia jest trudna. Pogoda, język – nie jest łatwo się dostosować. Moja rodzina jest dla mnie bardzo ważna, a nie była szczęśliwa w Londynie. Wiedziałem, że nie chcą tam mieszkać na stałe. Po powrocie do kraju będą zadowoleni. A ja mam rok, żeby do siebie tu wszystkich przekonać. Nie chcę nawet myśleć o tym, że będę musiał kiedykolwiek wrócić do Londynu. (…) Będę szczęśliwy, gdziekolwiek wystawi mnie trener. Przyjechałem tu, by walczyć o moje miejsce w składzie. Nie interesuje mnie konkurencja. Jeżeli moim rywalem do wyjściowej jedenastki będzie Raul – wchodzę w to – dodał Hiszpan.
Właściwie to wszyscy by już zapewne dawno zapomnieli, że Reyes w Realu kiedykolwiek grał. To przecież piłkarz jednoznacznie kojarzący się z Sevillą, do której wrócił w 2012 roku, sięgając z klubem trzykrotnie po Ligę Europy. Dwa razy zatriumfował też w tych rozgrywkach jako zawodnik Atletico Madryt. A jednak – to pamiętny mecz z Mallorcą, od którego zaczęła się cała opowieść, trzeba chyba wskazać jako opus magnum hiszpańskiego super-talentu, zwanego w swoim czasie La Perla.
Nawet nie z uwagi na jakieś szczególe popisy na boisku, ale ciężar gatunkowy spotkania. Znacznie potężniejszy niż finał LE.
Sezon 2006/2007 w ogóle był dla Królewskich dość niezwykły. Drużyna grała często niezbyt atrakcyjną piłkę, przez co na głowę Capello właściwie przez całą kampanię sypały się gromy. Jednak trzeba przyznać, że madrycka ekipa niedostatek wrażeń – nazwijmy to – artystycznych nadrabiała wyjątkowym ładunkiem emocjonalnym, dokonując w lidze jednej remontady za drugą.
Aż w końcu – korzystając z potknięć Barcelony i Sevilli – udało im się doczłapać do finału rozgrywek na fotelu lidera. Wystarczyło jeszcze tylko ograć Mallorcę i można odpalać fajerwerki. Trzydzieste mistrzostwo Hiszpanii w dziejach klubu było na wyciągnięcie ręki. Lecz przeciwnicy nie mieli zamiaru ułatwiać Realowi zadania. Mallorca słynęła w tamtym czasie jako ekipa, która lubi i potrafi uprzykrzać życie faworytom. A szczególnie uparła się na dokuczanie ekipie Los Blancos. Kiedy po siedemnastu minutach decydującego o losach tytułu meczu Fernando Varela wyprowadził gości na prowadzenie, kibice zgromadzeni na Estadio Santiago Bernabeu już wiedzieli, że szykuje się długi wieczór. Tym bardziej, że równolegle Barcelona za sprawą Messiego i Ronaldinho robiła marmoladę z Gimnasticu Tarragona.
Real dominował, lecz do przerwy utrzymywał się wynik 0:1. Mistrzostwo zaczęło dryfować w stronę Camp Nou, a goście na domiar złego też kreowali sobie dogodne sytuacje i śmierdziało momentami nawet wynikiem 0:2.
Jako się jednak rzekło – w 66 minucie gry Fabio Capello dokonał ostatniej zmiany, a na boisku pojawił się Jose Antonio Reyes. Po dwóch minutach trybuny oszalały, bo wynik na stadionowym zegarze zmienił się na 1:1. Potem Hiszpan ustalił jeszcze rezultat spotkania na 3:1. Przesądził o losach tytułu. Dokonał tego, czego nie potrafili zrobić Raul, Beckham czy Guti. I liczył, że uczucia, jakie żywił od lat względem Realu zostaną wreszcie odwzajemnione. – Mam tylko nadzieję, że to nie są moje ostatnie gole dla Realu Madryt. Może to, co się dzisiaj wydarzyło przekona jednak władze klubu, że warto mnie zatrzymać.
Sentymentów jednak nie było. Real Madryt oferował za wykup Reyesa sześć milionów euro, Arsenal uparł się przy dziesięciu. A jeżeli sprawa transferu na tym poziomie finansowym rozbija się o cztery bańki, to nietrudno się domyślić, iż kupujący nie jest jakoś strasznie mocno chętny na ściągnięcie do siebie danego zawodnika.
Krótko mówiąc – gdyby Real chciał, to by Hiszpana do siebie na dłużej ściągnął. Ale nie chciał. Arsenal też nie chciał już Reyesa i powiedziano mu o tym wprost.
Być może dlatego, że Reyes nigdy tak naprawdę piłkarsko nie dojrzał, tak jak choćby Cristiano Ronaldo, do którego go w końcu przestano porównywać, bo nie miało to już najmniejszego sensu. Hiszpan za długo pozostawał tym samym, naiwnym dzieciakiem, który na boisku chce podejmować ryzyko w każdej akcji. I zawsze widzi szansę, żeby zaangażować się w drybling, nawet jeżeli do ogrania ma nie jednego, nie dwóch, a trzech lub nawet czterech obrońców. Trzymanie tak nieodpowiedzialnego zawodnika w zespole to po prostu spore ryzyko, na które nie każdy trener może sobie pozwolić. Zwłaszcza jeżeli mówimy o zespołach, których ambicją są triumfy na krajowej i europejskiej arenie.
Jose był piłkarzem starej daty. Z dużą dozą podejrzliwości zerkał na super-profesjonalnych partnerów z zespołu. Sam czerpał z życia garściami, tryskał radością i spontanicznie cieszył się codziennością. – Dzisiejsi gracze wiele czasu spędzają na siłowni. Są silniejsi niż niektórzy kulturyści. A ja myślę, że do gry w piłkę trzeba mieć zdrowy rozsądek i sprawne stopy. Brzuchem nie kopie się futbolówki. Ja czasami przed spotkaniem zjadam pizzę. Mam sporo przesądów, to jeden z nich. Gdy coś dobrze działa, staram się to robić co tydzień.
Reyes po odtrąceniu przez Real ostatecznie pozostał jednak w stolicy Hiszpanii, trafił do Atletico. Jego początki były beznadziejne – nie zdobył żadnego gola w 26 spotkaniach sezonu 2007/08. Wydawało się, że zawodnik w wieku ledwie 25 lat wyleci z europejskiego topu, zamiast walczyć o indywidualne laury i zdobywać piłkarskie szczyty. – Podstawą jest wiara trenera i to, czy on potrafi tę wiarę okazać – żalił się Jose w rozmowie z Evening Standard. – Zawodnicy tacy jak ja wychodzą na boisko i ryzykują naprawdę solidne okopanie. Niektórzy kibice Atletico na początku tego nie doceniali, bo widzieli we mnie tylko byłego piłkarza Realu Madryt. Ale nigdy nie może zapominać o tym, że fundamentem futbolu są zawodnicy. Zawodnicy, którzy wychodzą na boisko, grają, bawią kibiców. Nie tylko ci, którzy starają się zmasakrować rywala, bo on próbuje zrobić coś fajnego z piłką przy nodze.
Pomogło mu wypożyczenie do Benfiki. Tam Reyes odbudował pewność siebie pod czujnym okiem Quique Sancheza Floresa, którą później przełożył następnie na znakomite występy w barwach Atletico (też u Floresa) i w Sevilli. Wraz z wiekiem i kolejnymi kontuzjami zaczął zatracać – od pewnego momentu dość gwałtownie – swoje walory szybkościowe, którymi na starcie XXI wieku podbijał boiska La Liga. Jednak dla odmiany na przestrzeni całej swojej kariery zdołał wreszcie wzmocnić się psychicznie. Wciąż mógł irytować głupimi stratami, ale w stolicy Andaluzji wybaczano mu wszystko.
Betis ma Joaquina, Sevilla miała Reyesa.
Jose stał się zresztą w pewnym sensie specjalistą od wielkich meczów, notując kluczowe asysty i bramki właśnie wtedy, gdy jego drużyna szczególnie tego potrzebowała. Miał do tego smykałkę od zawsze, stąd właściwie w każdym ze swoich klubów zanotował chociaż jedno takie trafienie, o którymi kibice nigdy nie zapomną. – Gdy byłem dzieckiem, marzyłem o tym, żeby zdobyć jakieś trofeum w barwach Sevilli – opowiadał po triumfie w Lidze Europy w 2014 roku. – To najprzyjemniejsze uczucie jakie można sobie wyobrazić – zdobycie tytułu. Czujesz w sercu coś wyjątkowego. Masz świadomość, że wykonałeś swoją pacę jak należy. Widzisz przy okazji radość kibiców. We wszystkich moich klubach radziłem sobie nieźle, w każdym coś wygrywałem. Lecz Sevilla… To jest dla mnie wyjątkowe miejsce.
Reyes w barwach Atletico.
Karierę kończył w drugoligowej Extremadurze, wcześniej notując też epizodzik w lidze chińskiej, Espanyolu i Cordobie. Chciał odwiesić buty na kołku w Sevilli, odrzucając po drodze mnóstwo ofert z Turcji, Stanów Zjednoczonych i Rosji. Lecz w 2016 wygasł jego kontrakt z klubem i zabrakło już dla niego miejsca w zespole, a on wciąż czuł się na siłach, by coś w futbolu zwojować. Nie chciał kończyć kariery. Zaczął więc szukać szczęścia w innych klubach, niezmiennie ciesząc się miłością na Estadio Ramón Sánchez Pizjuán. Łącznie dla Los Rojiblancos zagrał (wg licznika Transfermarkt) 242 razy, notując 37 goli. Legendarny niemalże jest jego bilans w Gran Derbi. Przeciwko Betisowi Reyes wystąpił w barwach Sevilli aż trzynaście razy, przegrywając ledwie jeden mecz. Absolutna dominacja, której najsłynniejszym przejawem był triumf 5:1 w listopadzie 2012 roku.
Co ciekawe – Hiszpan prawie w ogóle nie zdobywał bramek głową. Ba, nawet nie składał się do uderzeń z główki. Ponoć kiedyś jeden z partnerów zwrócił mu na to uwagę na treningu, jeszcze za czasów Arsenalu. W szesnastkę trafiło dośrodkowanie, a Reyes – zamiast wyskoczyć do główki – złożył się do zupełnie karkołomnego strzału przewrotką. Cała próbą zakończyła się fiaskiem, a futbolówka wylądowała poza boiskiem.
– Trzeba było uderzać głową – burknął któryś z zawodników Arsenalu.
– Głowa służy do myślenia – pouczył go Jose według relacji przytoczonej w książce “Thierry Henry. The amazing life of the greatest footballer on earth”.
Znaczenie Reyesa dla Sevilli najlepiej podsumował chyba Jesus Navas, który na starszym koledze się wzorował i traktował go od dziecka jako największego idola. – Reyes był po prostu fenomenem. Stał się moim idolem od pierwszego wejrzenia.
Choć pełni swojego potencjału Hiszpan bez wątpienia nie zrealizował – przynajmniej mając w pamięci huczne zapowiedzi jego niezwykłego talentu i błyskotliwe początki w Sevilli – trzeba przyznać, że osiągnął mnóstwo, skompletował gablotę pełną trofeów. Zabrakło mu w zasadzie tylko sukcesu z reprezentacją, bo Aragones nie zabrał go na Euro 2008, które hiszpańska kadra spuentowała złotym medalem.
Poza tym – pełna gablota.
***
Zginął 1 czerwca 2019 roku, w wieku 35 lat. Pogrzeb odbył się w jego rodzinnym mieście, gdzie pożegnano go jak króla.
Jak streszcza Wprost: “Auto prowadzone przez 35-latka wypadło z drogi nieopodal miejscowości Alcala de Guadaira i spłonęło. Wskazówka na liczniku wskazywała ponad 230 km/h, a lokalne media donoszą o wstępnych przyczynach wypadku. Jak podaje „Mundo Deportivo”, w trakcie jazdy pękła opona w należącym do piłkarza Mercedesie Brabusie. Reyes posiadał kilka aut, a wspomniany model nie był jego pierwszym wyborem. Ostatnio miał jeździć nim kilka miesięcy temu, a zanim znowu wsiadł za kierownicą, nie sprawdził jego stanu technicznego. Ciśnienie w oponach było niewystarczające, co prawdopodobnie doprowadziło do pęknięcia. Wówczas samochód uderzył w bariery oddzielające jezdnię od pobocza, dachował oraz stanął w płomieniach”.
Można pokusić się o dość brutalną metaforę – Reyes zginął tak, jak grał. Bardzo szybko i, niestety, cholernie nieodpowiedzialnie. Lekkomyślnie. Wraz z nim życie stracił jego 23-letni kuzyn, natomiast trzeci pasażer, także członek rodziny Reyesa, walczy o życie w szpitalu, dotkliwie poparzony. Podobno próbował ratować swoich przyjaciół. I cała ta niewyobrażalna tragedia dlatego, że kierowca miał zbyt ciężką stopę. Okropne.
Jose osierocił trójkę dzieci. Jednego z jego synów, od niedawna zawodnika Realu Madryt, weźmie pod skrzydła… Florentino Perez. Ten sam, któremu nie udało się ściągnąć skrzydłowego na Estadio Santiago Bernabeu na wczesnym etapie jego kariery. Syn dostanie szansę, by zaistnieć w ekipie Królewskich. – Prezes Realu jest niesamowity, powiedział mi: “o nic się nie martw, zaopiekuję się nim, dopóki nie ukończy 18 lat”. Postanowiłem o tym opowiedzieć, podkreślić ten gest człowieczeństwa ze strony prezesa Realu – wyznał Cristobal Soria, dziennikarz El Chiringuito.
Ceremonia pogrzebowa.
Zawodnika z rozczuleniem wspominają jego byli koledzy. Przede wszystkim Cesc Fabregas, który właśnie pod opiekuńczymi skrzydłami Hiszpana aklimatyzował się w Arsenalu jako nastolatek.
– To był mój pierwszy wielki przyjaciel w profesjonalnej karierze, mój współlokator, który zawsze chciał spać przy włączonej klimatyzacji – nawet przy -10 stopniach – napisał Cesc, a przetłumaczył portal eurosport.tvn24.pl – Również skromny facet, zawsze uśmiechnięty. Świetny piłkarz i człowiek. Nie mogłem obudzić się dzisiaj w gorszy sposób. Nigdy nie zapomnę, gdy Ty i Twoja rodzina przyjęliście mnie podczas moich pierwszych świąt Bożego Narodzenia w Anglii, gdy miałem 16 lat i byłem samotny. Nigdy też nie zapomnę naszych meczów piłką tenisową na siłowni. Nasza współpraca na boisku również była wyjątkowa. Zawsze powtarzałem, że byłeś jednym z największych talentów. Dwa dni temu wspominałem o Tobie w jednym z wywiadów. Może to znak, żeby Cię zapamiętać, mój wielki przyjacielu. Zawsze pozostaniesz w naszych sercach. Spoczywaj w pokoju. Bardzo Cię kocha.
Atmosferę żałoby zakłócił jednak Santiago Canizares, przed laty świetny bramkarz: – Tak wyraźne przekroczenie prędkości jest naganne. W wypadku była też inna ofiara. Reyes nie zasłużył na hołd jak bohater. Oczywiście żałuję tego, co się stało i modlę się za jego duszę.
I – niestety – trudno chyba nie zgodzić się z tym ostatnim. W gruncie rzeczy wspaniała, choć mocno zagmatwana historia kariery i życia Jose Antonio Reyesa zasługiwała na inne zakończenie.
Michał Kołkowski
fot. newspix.pl