Bohaterowie są zmęczeni…
Kończący się sezon 2019 przyniósł nam wiele niespodziewanych rozstrzygnięć. W kilku dyscyplinach wiosna zdecydowanie nie była szczęśliwa dla ulubieńców kibiców i zawodników uważanych za najlepszych w swojej dziedzinie.
Wiosenne kolarskie klasyki, playoff w NBA czy faza pucharowa europejskich rozgrywek piłkarskich zaowocowały niespodziankami.
Giganci dyscyplin natomiast wcześniej mogli udać się na urlop w egzotycznych krajach.
Jak mawia komentator NBA, a kiedyś znakomity koszykarz Charles Barkley, „one, two, three – Cancun”!
***
Król James. (35)
Od wielu lat na parkietach zawodowej ligi koszykarskiej dominuje jedno nazwisko. LeBron James, zawodnik wielokrotnie porównywany z legendarnym Michaelem Jordanem, gracz, który pobił wiele rekordów NBA. Gracz dominujący na parkietach i dodatkowo gwiazda ogromnego kalibru, zarabiająca miliony dolarów na kontraktach reklamowych. To jeden z tych koszykarzy, którzy nie szokowali skandalami w swojej karierze i stali się twarzą nowej NBA. Twarzą z okładek gazet, gier komputerowych czy teledysków do piosenek popularnych raperów np. Drake’a. LeBron James to dużo więcej niż koszykarz, jego przedsięwzięcia biznesowe przyciągają tłumy inwestorów. Po latach gry na boiskach NBA zawodnik ten ma ogromny wpływ na to co mówi się o lidze a nawet jak postrzegani są trenerzy i inni zawodnicy. Słowo króla Jamesa znaczy bardzo wiele. Żartuje się (co nie do końca jest żartem), że w drużynach, w których gra, ma większy wpływ na skład niż dyrektorzy sportowi klubu.
W poprzednim sezonie Magic Johnson dyrektor operacji koszykarskich drużyny Los Angeles Lakers, doprowadził do tego, że LeBron James przeprowadził się do południowej Kalifornii. Celem miała być odbudowa drużyny Jeziorowców po wielu chudych latach. W zasadzie po epoce Kobiego Bryanta i Shaquilla O’Neilla drużyna z miasta aniołów była jedynie cieniem dawnej wspaniałej przeszłości. Nieudane transfery, nietrafione wybory w drafcie i problemy graczy z przystosowaniem się do życia w L.A, potęgowane dużą presją fanów i mediów uczyniły z dawnej potęgi klub w kryzysie. Odpowiedzią miał być transfer największego koszykarskiego nazwiska, efekt oczekiwany to początek nowej mistrzowskiej dynastii.
Dodatkowo światowa stolica rozrywki miała pomóc w biznesowych pomysłach zawodnika, który powoli będzie wieszał buty na kołku. Układ, który obu stronom miał przynieść korzyść. Niestety problemy zaczęły się jeszcze przed rozpoczęciem sezonu. Menedżerowie drużyny z Los Angeles mieli kłopoty z namówieniem innych graczy do dołączenia do składu. Obecność króla Jamesa spowodowała, że młodzi członkowie ekipy z L.A z miejsca znaleźli się pod dodatkową presją. Drużyna z Los Angeles nie może narzekać na brak zainteresowania, działa na ogromnym rynku, obecność jednak największej gwiazdy ligi potęgowała wielokrotnie to zainteresowanie. Media po każdej rundzie spotkań zastanawiały się: dlaczego nie wychodzi, dlaczego takie słabe wyniki, z kim LeBron mógłby grać, kogo i za kogo należy transferować. Specyfika finansowania klubów w lidze NBA powoduje dodatkowo ten problem, że gwiazdor swoją umową zajmuje bardzo dużo miejsca w tzw „salary cap” i niewiele pieniędzy zostaje na kontraktowanie innych zawodników. O drużynie Jeziorowców mówiło i pisało się bardzo dużo, niestety nie w kontekście wyników sportowych.
Bo i jak pisać o wynikach sportowych klubu, który zanotował ujemny bilans spotkań 37-45 i zajął dziesiąte miejsce w Konferencji Zachodniej. Brak awansu do rundy playoff i słaba gra przyczyniły się do fatalnej atmosfery w zespole a oglądanie męczącego się na boisku Jamesa było bardzo przykrym widokiem. Dodatkowo kontuzje spowodowały, że 34-latek mógł zagrać tylko w 55 spotkaniach.
Dziennikarze zajmujący się na codzień NBA musieli jakoś zjeść tę żabę i przyznać, że prognozy o nowej dynastii Lakers były mocno na wyrost. Okazało się, że nie da się wygrać meczów samemu i nie zawsze działa zasada, że przy wielkim zawodniku i ci przeciętni nabierają mistrzowskich umiejętności.
***
Książę Russell. (31)
Można go nie lubić (nie lubię), można kwestionować jego galaktyczny status, może irytować jego arogancję, nikt natomiast nie podejmie się krytyki Russella Westbrooka z pozycji czysto sportowej. Jeśli Lebron jest Królem, Rus jest księciem tej ligi. Lśniącym bardzo jasnym światłem. Zawodnik Oklahoma City Thunder, klubu z małego rynku, przykuwa od wielu lat uwagę ekspertów i stanowi o sile tego zespołu. Statystyki indywidualne nie pozostawiają żadnych złudzeń. Przyglądanie się dynamice i energii jaka emanuje z tego zawodnika sprawia ogromną przyjemność. Atletyzm jego zagrań każe często podrapać się po głowie i zastanowić jak takie zagrania w ogóle są możliwe. Russell to rownież jedna z twarzy współczesnej NBA. Zawodnik, wokół którego zbudowano zespół z Oklahomy i bez którego ten zespół wydaje się nie istnieć.
Problemem jest jednak brak sukcesu w rundzie playoff i styl, w jakim Błyskawice odpadają rok po roku. Ten rok przyniósł kolejny raz ogromne rozczarowanie. Oczekiwania są bardzo duże, ale trudno żeby było inaczej, jeśli lider zespołu od trzech lat notuje indywidualne wyniki z innego świata.
Jego średnia z sezonu to tzw tripple-double, czyli dwucyfrowe wyniki w trzech spośród statystyk, w przypadku Westbrooka to punkty, zbiórki i asysty. Dodatkowo taką średnią notuje trzeci rok z rzędu. Taki wynik raz byłby czymś niespotykanym, jeśli natomiast dzieje się tak kilkukrotnie świadczy to o geniuszu gracza.
Pierwsza runda tegorocznego playoffu kazała wszystkim fanom Błyskawic i Westbrooka przygotować się na kolejne rozczarowanie. Gracze Portland Trail Blazers boleśnie obnażyli wszystkie słabości drużyny z Oklahomy. Dodatkowo jeden z zawodników z Portland – Damien Lillard, przyćmił Westbrooka zdecydowanie. Gracz który był wielokrotnie pomijany przy wymienianiu najlepszych playmakerów w lidze zachwycił swoją grą i potwierdził, że jest dużo wiecej dającym drużynie zwodnikiem. Rzut w ostatnich sekundach piątego spotkania miedzy tymi drużynami decydujący o ostatecznym wyniku należał do lidera Portland. Wielokrotnie zaczepiany przez przeciwników na boisku i w wywiadach pomeczowych trafił eliminując Thunder. Na pożegnanie bez słów pomachał na „do widzenia” pokonanym rywalom a myślę, że ten gest głównie skierowany był do lidera drużyny z Oklahoma City.
Dodać należy, że Westbrook notował w meczach skandaliczną jak na gracza tego formatu statystykę rzutową 36% dodatkowo przy średnio pięciu stratach na mecz.
Konferencja prasowa, która odbyła się po meczu tylko utwierdziła wszystkich, że lider Błyskawic nie wie co znaczy „fair play”.
Można nie znosić przegrywać, można myśleć, że jest się lepszym od wszystkich. Wynik sportowy boleśnie weryfikuje jednak takie samozachwyty i brak umiejętności pogodzenia się z porażką naraża idoli na śmieszność. Wynik sobie, gra i statystyki pomeczowe sobie. Russell i tak uważa, że jest wspaniały i nikt nie ma prawa oceniać jego gry. O ile w ogóle się odezwie do dziennikarzy bo ostatnio najczęściej jedyne słowa z jego ust to „next question”.
Zachowanie to nie przynosi mu zwolenników a wręcz przeciwnie, brak rezultatów sportowych i postawa Russella wobec świata (tak proszę państwa, on naprawdę wojuje ze wszystkimi) przysparza mu niechęci u obserwatorów i kibiców.
Niestety myślę, że czeka go taki los jak Allena Iversona, gracza, który też uważał się za koszykarskiego Boga i nie przyjmował żadnej krytyki do siebie.
Efektem była niechęć graczy i trenerów do pracy z nim, dodatkowo ten jeden z najlepszych graczy lat dziewiećdziesiątych nie zdobył nigdy tytułu mistrzowskiego. Blisko był tylko raz… Russell Westbrook też, przyszłość raczej tego nie zmieni, a szkoda, bo jest to jeden z zawodników, na którego grę patrzy się z zachwytem.
W historii NBA był taki przypadek, że graczowi legendzie ośmielono się zwrócić uwagę. Wilt Chamberlain może i nie był zachwycony słowami trenera. Tajemnicą Poliszynela jest to, że zawodnik chciał rzucić się na szkoleniowca z pięściami przed czym powstrzymali go koledzy z drużyny. Zrozumiał jednak, że trenerowi chodzi przecież o to samo co jemu, o zwycięstwo. W 1967 roku dowodzona przez Alexa Hannuma Philadelphia 76ers z trzydziestoletnim Chamberlainem na parkiecie zdobyła mistrzostwo NBA. Pierwsze w karierze legendarnego zawodnika pamiętanego między innymi za to, że jako jedyny w historii tej ligi rzucił w meczu sto punktów.
***
Hrabia Peter. (29)
Kolarz, który trzykrotnie z rzędu zdobył tęczową koszulkę mistrza świata, niemal stał się synonimem tego tytułu. Porażka w ubiegłym roku jesienią w Insbrucku z Hiszpanem Valverde była taką niespodzianką, że niektórzy z rozpedu tytułują słowackiego zawodnika mistrzem do dzisiaj.
Do kolarstwa szosowego trafił z MTB (do dzisiaj zresztą zdarza mu się startować w wyścigach „góralami”) i od razu stał sie ulubieńcem mediów i kibiców. Znany ze swojego nieszablonowego zachowania (potrafi przekraczać metę robiąc wheeli na jednym kole) i bezpośredniości (na zeszłorocznym Tour Down Under w Australii pomagał np. sprzątać po jednym z etapów) jest największą postacią współczesnego peletonu. Niezwykle sympatyczny i towarzyski, potrafił zjednać sobie serca kibiców na całym świecie. Nie tylko nasi południowi sąsiedzi dopingują swojego wielkiego zawodnika. Często można zobaczyć flagi innych krajów ozdobione hasłem „go Peter”. Nawet belgijscy kibice, którzy mają dziesiątki swoich idoli zarówno w przeszłości jak i obecnie dzielą swoją miłość miedzy „swoimi” i Peterem. Fetowany na wielu trasach, zawsze pełen humoru i cierpliwości wobec fanów.
Niestety ten sezon zdecydowanie jak narazie jest nieudany. Wiosenne klasyki miały przynieść kolejne wygrane Petera, jednak kolarski los ułożył wydarzenia na wiosennych brukach inaczej. Zamiast zwycięstw Słowaka świat kolarski fetował młodego holendra Van der Poela (zapraszam do przeczytania mojego artykułu o nim), który zdecydowanie przyćmił swojego starszego utytułowanego kolegę. Najbliżej słowak był na wyścigu Paris – Roubaix gdzie wyglądało, że kontroluje przebieg wydarzeń.
Jechał bardzo uważnie kasował próby ucieczki innych i sam inicjował ataki z grupy. Niestety tego dnia Belg Philippe Gilbert był poza zasiegiem wszystkich. Widok Słowaka, który nie ma już siły i wydaje się jakby pedałował w miejscu, należał do najbardziej wymownych i smutnych obrazków ilustrujących tegoroczną „niedziele w piekle”.
Wiosenne klasyki, w których Słowak zawsze był faworytem, zupełnie się w tym sezonie nie udały. Słabość drużyny? Moc innych w szczególności rywali z Deceuninck-Quickstep?
Recepta? Tyrada w mediach jak bardzo inni nic nie potrafią a mistrz jest jeden?
W wykonaniu Petera nie byłoby to chyba możliwe. Zawodnik z klasą skomentował sukcesy kolegów i zajął sie powrotem do formy. Odpuścił walkę na trasach Giro d’Italia i skupił się nad powrotem do najlepszej dyspozycji (w Agen Tour of California wygrał etap i dwukrotnie był drugi). Zobaczymy z jakim efektem już niedługo na trasach letnich wyścigów.
***
Cesarz Cristiano. (34)
Dwadzieścia jeden bramek w Serie A i osiem asyst, sześć bramek w Lidze Mistrzów. Mistrzostwo Włoch zdobyte na długo przed końcem rozgrywek i w stylu, który nie pozostawiał wątpliwości co do tego, kto jest najlepszy we Włoszech. Boksować próbowało się jedynie Napoli ale i tak z żadnym skutkiem. Spokojna sytuacja w lidze miała dać komfort w rozgrywkach pucharowych. Stara Dama była jednym z faworytem rozgrywek i w zasadzie nie wyobrażano sobie innego scenariusza niż finał z Barceloną. Grecki heros Ajax tym razem nosił jednak biało czerwoną koszulkę drużyny z Amsterdamu. Niespodzianka jaką sprawiła holenderska jedenastka spowodowała, że sezon Juventus może uznać za stracony.
Na pewno za taki uznaje go i Portugalczyk, do którego jednak pretensji mieć nie można. Mocarstwowe plany turyńczyków sygnalizują jednak na poważne wzmocnienia przed nowym sezonem. W nowych rozgrywkach zarówno Serie A jak i Champions League na pewno będziemy mieli okazję podziwiać bramki Cristiano i śmiać się po jego boiskowych wybuchach.
***
Sułtan Lionel. (32)
Cieżko na pewno oglądało się kibicom FC Barcelona rewanżowy mecz z Liverpoolem. Gracze „Blaugrany” pojawili się na Anfield jedynie w pierwszej połowie spotkania, w drugiej pozostawiając plac The Reds. Efekt to jedna z większych sensacji w tegorocznej edycji Ligi Mistrzów i dość duża wypłata u jednego z piłkarskich bukmacherów.
Jeszcze ciężej patrzyło się na bezradnego Lionela. To uczucie tak bardzo znane wszystkim kibicom reprezentacji Argentyny poczuli tego wieczoru wszyscy fani Katalończyków. Bezradność, zniechęcenie, gasnąca nadzieja z każdą minutą. Tego wieczoru mistrz Hiszpanii grał fatalnie, zupełnie nie przypominając zespołu, na którego grę najczęściej patrzy się z podziwem i estetyczną przyjemnością. Tego dnia ktoś na stadion Liverpoolu przyniósł jednak kryptonit i piłkarski Superman również dostosował się do poziomu kolegów z drużyny.
***
Zmęczenie materiału? Słabość dnia? Brak wsparcia w drużynie?
Myślę, że zaczynają jednak pojawiać się symptomy tego co w sporcie nieuniknione. Nieprzypadkowo podałem w nawiasach wiek bohaterów dzisiejszego felietonu.
Każda epoka kiedyś się kończy. Nawet jeśli bardzo tego nie chcemy i nie wyobrażamy sobie sportu bez Nich. Zegarmistrz jednak nie da się niczym zaczarować i oszukać. Chociaż każdy z nas chętnie poznałby odpowiednie zaklęcie.
Wielcy sportowcy po porażce wracają często z ogromną rządzą rewanżu, a to gwarantuje nam po wakacyjnej przerwie pełne wrażeń wieczory.
***
Ps: Stop zwolnieniom z WF’u!