– Ca-ły stadion od-po-wiada! Ca-ły stadion od-po-wiada! Stefański…
– Cooo?
No cóż, wiadomo.
Paskudnie obrywało się wczoraj na stadionie w Gdańsku Letnicy nie tylko Danielowi Stefańskiemu, bo głównym bohaterem tej powszechnie znanej i niezbyt eleganckiej rymowanki bywał też częstokroć prezes PZPN, Zbigniew Boniek. Związek jako taki również doczekał się wielu ordynarnych pozdrowień. Właściwie tylko jedna decyzja arbitra we wczorajszym meczu nie spotkała się z wulgarnym protestem ze strony biało-zielonej publiczności. Konkretnie ta, gdy po wideoweryfikacji sędzia Paweł Gil przyznał jednak Lechii drugiego gola. Wtedy się PZPN-owi i sędziom upiekło. Tylko wtedy.
W Gdańsku zatem wielka feta, euforia. Ogólna atmosfera – jak to się pięknie mówi – piłkarskiego święta. Jednak to wszystko podszyte było delikatnym, lecz wyraźnie gorzkim rozczarowaniem. Poczuciem niedosytu, wymieszanym z przekonaniem, że ktoś Lechię na finiszu rozgrywek pozbawił szansy na jeszcze większy sukces, niż “jedynie” brązowy medal i krajowy puchar.
Krótko mówiąc – niby pełna radość, a jednak dubletu trochę żal.
Dla Lechii to i tak najbardziej obfitujący w zaszczyty sezon w całej historii klubu. Puchar Polski już kiedyś udało się rzecz jasna wygrać, trzecie miejsce z 1956 roku także jest warte odnotowania, choć to już właściwie futbolowa prehistoria. Lecz takiej kumulacji pozytywnych wrażeń jak w bieżącym sezonie kibice Lechii nie przeżyli jeszcze nigdy wcześniej. Czegoś takiego nie doświadczyli nawet najstarsi fani nadmorskiego klubu, a stadionowych weteranów – co warte odnotowania – nie brakowało wczoraj ani na trybunach podczas spotkania z Jagiellonią, ani w rozradowanym tłumie, który fetował triumf w centrum miasta, przy słynnej Fontannie Neptuna, którego przystrojono w biało-zieloną koszulkę. Czasem można było nawet odnieść wrażenie, że dziadkowie krzyczeli “Puchar jest nasz” jeszcze głośniej od wnuków.
Lechia po 1983 roku świętowała niejednokrotnie derbowe zwycięstwa, hucznie celebrowała też awanse do wyższej klasy rozgrywkowej. Ale ligowe podium i puchar na dokładkę? To coś więcej. Takie preteksty do triumfalnej fety nie zdarzają się w Gdańsku codziennie. Czeka się na nie przez całe dekady. I dlatego smakują najlepiej. Zwłaszcza jeżeli dodatkowy smaczek stanowi fakt, iż ostatnio swoimi trofeami razili sąsiadom w oczy odwieczni konkurenci z Gdyni.
A jednak, mimo wszystko – jest odrobina dziegciu w tej pękatej beczce, pełnej słodziutkiego miodu.
Niedosyt, o którym trochę głupio mówić
– Wie pan co… Myślę, że to jest nawet naturalne. Byliśmy liderami w tabeli, sam pan powie – jak długo? Kilkanaście kolejek, to na pewno. Dokładnie nie pamiętam, to można szybko sprawdzić. Ale przyzwyczailiśmy się – jako kibice – do tej myśli, że gramy o mistrzostwo. Chociaż trener i zawodnicy hamowali te nastroje, to im trzeba przyznać. Trzeźwo oceniali sytuację – zaczyna swój wywód jeden z sympatyków Lechii. – Więc jeśli mnie pan pyta, czy jestem w ogóle zawiedziony: nie. Ale nie będę ukrywał, że mały niedosyt jest. Ta runda finałowa nam się nie udała kompletnie i trzeba to otwarcie powiedzieć. Nie żeby atakować trenera czy piłkarzy, bo mam do nich wielki szacunek za osiągnięcia. Jednak jakieś wnioski na przyszłość muszą być wyciągnięte. Będzie jeszcze lepiej.
Mój rozmówca to jegomość – na oko – sporo po pięćdziesiątce. Występ Lechii na arenie europejskiej i zdobycie Pucharu Polski to zatem w jego kibicowskim życiu nie pierwszyzna, lecz pan Adam z radością przyjmuje fakt, że obecna ekipa pisze nową, własną i równie piękną historię co zacni poprzednicy.
– To aż trochę śmieszne, ciągle tak wracać pamięcią do lat osiemdziesiątych, gdzie tamten puchar Lechia wygrała właściwie jako trzecioligowiec. We współczesnym futbolu to już jest nie do pomyślenia. Kolejne drużyny coś osiągają, nawet taka Arka, a my cały czas gdzieś przechodzimy obok. Ponad trzydzieści lat minęło! W piłce wiadomo, o co toczy się gra – muszą być te medale, te puchary. Na tym sport polega. Piłkarze z dawnych lat zawsze będą dla mnie najwspanialsi, 1983 rok był jedyny w swoim rodzaju. Tu nie ma dyskusji. Jednak najwyższa pora, że tak powiem, dopisać kolejny rozdział tej książki, prawda? Wspomnienia nie przepadną, czas teraz dać temu miastu coś nowego. Myślę, że w takim mieście jak Gdańsk, europejskim, jest też miejsce na europejski futbol – zapewnia sympatyk Lechii.
Optymizm związany z kwalifikacjami do Ligi Europy udziela się już teraz wielu fanom biało-zielonych. A może nawet nie tyle optymizm, a po prostu dziki entuzjazm związany z samym udziałem w eliminacjach LE. Dwóch kibiców już wychodząc ze stadionu zaczęło analizować listę potencjalnych rywali Lechii w europejskich rozgrywkach, którą kilka dni temu opublikował Dziennik Bałtycki. Wyszło im, że najlepszy byłby FK Jablonec, bo to stosunkowo bliski wyjazd.
Ewentualna konfrontacja z Wolfsburgiem zmroziła im natomiast krew w żyłach. Choć tak prawdę mówiąc, to chyba nie będzie takiego dwumeczu, w którym Lechia byłaby zdecydowanym faworytem.
– Ja myślę, że to nie jest jeszcze po prostu drużyna gotowa, żeby walczyć o mistrzostwo – przyznał kolejny z fanów, dość stonowany w osądach. – Trener Stokowiec zawsze do każdego meczu podchodzi z wielką pokorą i moim zdaniem ma rację. Nie mamy na tyle równego, szerokiego składu, żeby do każdego przeciwnika podchodzić, powiedzmy, w roli jakiegoś faworyta, czy coś. Byliśmy tak długo w grze, bo Legia jest w tym sezonie nierówna, a Lech w ogóle słaby. Dlatego Piast i Lechia tak wysoko zaszły. Wystarczy przecież spojrzeć, gdzie myśmy byli w zeszłym roku, a gdzie jesteśmy teraz, prawda? Puchar jest nasz i to się po prostu liczy. A na mistrzostwo przyjdzie jeszcze czas, przecież ta drużyna nie powiedziała ostatniego słowa. Jest kolektyw już gotowy, teraz muszą przyjść wzmocnienia i może być jeszcze lepiej!
– Jak dla mnie – trochę głupio mówić o niedosycie – dodaje kibic. I kontynuuje ze śmiechem: – Nawet jeżeli lekkie ukłucie jest, to nie ma sensu o tym myśleć. Jest wystarczająco dużo powodów do radości, żeby się na nich skoncentrować. Smucić się będziemy, jak się nasi skompromitują w pucharach!
Trzeba przyznać, że to dość rozsądne, trzeźwe oceny sytuacji. Jednak spokój pryska w Gdańsku jak mydlana bańka, jeśli spróbuje się rozdrapać ledwie zabliźnioną ranę i poruszyć temat przegranego 1:3 starcia z Legią. Wrócić do wiadomej sytuacji. Nie bez kozery na stadionie zrobiło się spore poruszenie, gdy Legia Warszawa straciła gola na 1:1 w starciu z Zagłębiem Lubin. O trafieniu na 1:2 poinformował zresztą natychmiast spiker, Marcin Gałek.
Swoją drogą – nie miał spiker na bursztynowym stadionie łatwej roboty. W pewnym momencie salwował się już nawet opowiadaniem o wynikach drużyny rezerw Lechii, chcąc w jakikolwiek sposób zagłuszyć kolejny atak kibiców na Stefańskiego, Bońka i PZPN. Niestety – nie dało to nic, przeciwnik był mocniejszy. Można powiedzieć: “drugi w kulach”.
Jasne – dla Lechii te bramki w Warszawie nie były kompletnie bez znaczenia. W pewnym momencie spotkania z Jagą, biało-zieloni znaleźli się na dobrą sprawę o jednego gola od wicemistrzostwa Polski. Depnęli wtedy na gaz niesamowicie, szukając trzeciego trafienia. Jednak na trybunach nikt się już tym specjalnie nie przejmował. Zapanowała po prostu mściwa satysfakcja z powodu klęski obrońców tytułu. Podczas fety zaintonowano zresztą kilka przyśpiewek wymierzonych w stołeczny klub, a “legła Warszawa” niosło się pośród biało-zielonego tłumu wyjątkowo donośnie.
– Jak dla mnie zostaliśmy oszukani. I tyle powiem – krótko ucina kibic, ubrany w trykot Celtiku. – Moim zdaniem tego mistrzostwa i tak byśmy nie wygrali. Tutaj szacunek dla Piasta, i dla Fornalika, całej ich ekipy. Końcówkę mieli mega, szacunek się należy i gratulacje. Oni wygrali uczciwie. A Legia? Każdy widział, jak było. Koniec tematu, bo szkoda sobie humor psuć.
– Gdyby wtedy sędzia wyrzucił Jędrzejczyka, co powinien był zrobić według przepisów gry w piłkę nożną, to Stokowiec by się wycofał i co najmniej remis byśmy dowieźli – ekscytuje się inny z fanów. Lecz natychmiast dodaje: – Nie ma co jednak sprowadzać też całego sezonu do jednego meczu. Końcówkę Lechia zagrała słabo i nawet ten finał Pucharu Polski nie wyglądał tak, jak powinien. Stefańskiego i jego kumpli z Warszawy to nie usprawiedliwia, mamy prawo czuć się skrzywdzeni, ale Lechia sama wypuściła tytuł z rąk.
Dlaczego wyzywano także prezesa Bońka, który przeprosił Lechię za tamtą pomyłkę? Tutaj chodziło rzecz jasna o wspomniany już finał na Stadionie Narodowym i kłopoty z wpuszczeniem sympatyków Lechii na trybuny. “Piłka nożna dla kibiców” – skandowano wczoraj wielokrotnie.
Swoją drogą – choć piłkarze zostali dzisiaj potraktowani w każdym calu jak bohaterowie, z ich wypowiedzi również można wywnioskować, że tęsknią za utraconymi szansami na mistrzowski tytuł. Oczywiście w ramach dyplomacji nie powtarzano tego zbyt często i zbyt otwarcie w trakcie sezonu, lecz teraz widać wyraźnie – celem Lechii naprawdę był złoty medal. Ambicje sięgały dubletu. Brąz w takim układzie również jest wartościowy, ale jednak nie dość cenny.
Nie dość satysfakcjonujący, by zaspokoić wybujałe apetyty.
– Jeszcze to chyba tak do końca do nas nie dociera, co zrobiliśmy – powiedział po końcowym gwizdku Dusan Kuciak. – Osobiście nie jestem nawet w stu procentach zadowolony. Nie ma co ukrywać, że zdobycie Pucharu Polski to wielka rzecz, ale w Ekstraklasie chcieliśmy osiągnąć więcej. Szkoda, że jest tylko trzecie miejsce, ale po jakimś czasie bardziej i ten wynik się doceni, i rzeczywiście będzie się mówiło o historycznym sezonie dla Lechii. Szkoda tych kilku meczów, w których nie pokazaliśmy na co nas stać i nie zdobywaliśmy w nich punktów, bramek. Początek tego sukcesu był zaraz po… poprzednim sezonie. Wówczas kibice, gratulując nam utrzymania, mówili: a teraz gracie o mistrza. Oni w nas wierzyli. My też to zrobiliśmy. Gdy nie było wybiegania w przyszłość, a szło się od meczu do meczu, to pokazaliśmy, że można wiele osiągnąć.
Wymowne słowa. Choć może Słowak to akurat kiepski przykład? To zawodnik – i człowiek – o bardzo specyficznej mentalności, na dodatek mający już w dorobku sporo trofeów, znacznie więcej niż Lechia jako klub. No to w takim układzie niech przemówi znacznie mniej utytułowany i znacznie bardziej stonowany Piotr Stokowiec:
– Jesteśmy bardzo szczęśliwi, zadowoleni z sezonu. Nie chcę bawić się w gdybanie… Na pewno końcówka mogła być lepsza. Jednak patrzę na cały sezon, był on bardzo dobry. Dziękuję kibicom za doping, że byli zawsze z nami. Przygotowujemy się do kolejnych rozgrywek. Będzie czas na analizę, czy ostatni miesiąc można było inaczej zagrać. Ale proszę mi wierzyć, że zawodnicy byli poddawani ekstremalnym obciążeniom. W tych warunkach wyciągnęliśmy bardzo wiele – komentował szkoleniowiec biało-zielonych. – Wierzę, że to nie koniec, ale początek budowania czegoś stabilnego, mocnego, zespołu, którego gra będzie przyciągała ludzi na stadion. Po to jesteśmy by budować markę Lechii i dawać radość kibicom. W skali szkolnej stawiam drużynie 6 z wyróżnieniem. Zawodnicy przekraczali swoje możliwości, a jako zespół kolejne granice. To jest fantastyczna drużyna, bardzo świadoma i głodna sukcesów.
Z jednej strony – hołd złożony drużynie, a z drugiej – jednak pewna nutka wątpliwości wypowiedziana niemal expressis verbis. I to świdrujące gdzieś z tyłu głowy pytanie: czy dało się zrobić więcej? Pytanie, na które nikt już w Gdańsku rzetelnie nie odpowie, można ewentualnie gdybać. Pewne jest jedno, wszak dowiódł tego empirycznie Adam Owen w poprzedniej kampanii – dało się zrobić mniej. Znacznie mniej.
Teraz o meczu
Z kolei Daniel Łukasik mówił po spotkaniu: – Po tym sezonie nikt nie powinien powiedzieć złego słowa na żadnego zawodnika Lechii. Można powiedzieć, że zostaliśmy wyciśnięci jak cytryna. Dlatego trzeba się cieszyć, bo jest Puchar Polski i trzecie miejsce w Ekstraklasie. Nie ma teraz co rozpamiętywać i cofać się do tego, czy innego meczu. Jednak chyba było widać i w spotkaniu z Jagiellonią, że gdy tylko pojawiła się nadzieje na tytuł wicemistrzowski, jeszcze mocniej ruszyliśmy. Chcieliśmy osiągnąć jak najwięcej.
Wtórował mu Stokowiec: – Mecz z Jagiellonią był kwintesencją tego sezonu. Dobra gra i trochę dramaturgii.
I ta ostatnia opinia jest trafiona w punkt. Bo rzeczywiście wczoraj obejrzeliśmy Lechię w tej formie, która zaprowadziła ten klub na szczyt ligowej tabeli i pozwoliła się na tej eksponowanej pozycji utrzymywać przez długie tygodnie, pomimo kłopotów kadrowych.
Lechia zwyciężyła 2:0 i – przynajmniej z perspektywy trybun – wynik należy uznać za absolutnie, ze wszech miar zasłużony. Szczerze mówiąc – można się było momentami zastanawiać, kto tu o co gra. Dla Jagiellonii spotkanie było super-istotne. Stawką był przecież udział w eliminacjach do Ligi Europy, gra toczyła się o czwarte miejsce. Lechia też miała o co rywalizować, jasne. Łukasik wspominał o szansach na wicemistrzostwo. Ale to nie jest aż tak gigantyczna stawka, by wyzwolić w zawodnikach dodatkowe, głęboko skrywane pokłady energii. Lechia sezon kończyła na oparach benzyny, a tymczasem wczoraj wyglądała jak bolid Mercedesa na tle budzącego politowanie rzęcha spod szyldu Williamsa.
Ktoś powie: bzdura. Jagiellonia miała wyższe posiadanie piłki, stworzyła sobie kilka okazji, zmarnowała też jedenastkę. Kuciak wprost szalał między słupkami. I wszystko to prawda. Ale ten kuriozalny, niechlujny strzał Jesusa Imaza z wapna stanowi chyba najlepsze podsumowanie ogólnej postawy białostoczan we wczorajszym starciu. Tu już nawet nie chodzi o kulturę gry czy liczbę wykreowanych sytuacji. Choć i tych Lechia miała więcej. Ale o doskok po stracie piłki, o zawężanie terenu w środku pola, o dynamikę wyprowadzania akcji na skrzydłach.
Biało-zieloni do każdej futbolówki dobiegali trochę szybciej, o każdą walczyli trochę bardziej zajadle niż rywale. Szczególnie mógł w tym elemencie imponować tercet środkowych pomocników, a już zwłaszcza Tomasz Makowski. 19-latek zdradza potencjał na naprawdę niezłą ósemkę. Wyprowadzenie piłki, balans ciała z futbolówką przy nodze, pomysł na rozegranie akcji – top. A do tych czysto piłkarskich walorów Makowski dokłada jeszcze OGROM pracy bez piłki.
Granie przeciwko tercetowi Łukasik – Kubicki – Makowski naprawdę może odebrać rywalom smak życia. Kto wie, czy to właśnie w nich nie krył się przypadkiem sekret znakomitej postawy Lechii w defensywie przez większą część sezonu, choć najwięcej pochwał zbierali Kuciak, Mladenović i Augustyn.
Przerwa na lekturę? Czemu nie!
Wśród kibiców również słychać było wiele głosów uznania dla postawy wspomnianych zawodników. Kubicki ostatecznie został zresztą autorem gola na 2:0, więc darowano mu nawet kilka koślawych uderzeń zza szesnastego metra. Z mniejszą wyrozumiałością spotkał się natomiast Konrad Michalak.
– Karol, kurwa, nie graj mu! Nie widzisz co się dzieje?! – ryczał desperacko jeden z kibiców w stronę Karola Fili, gdy (były) skrzydłowy Lechii zmarnował kolejną szansę na dobre dośrodkowanie, wypracowaną przez bocznego obrońcę i autora gola na 1:0.
Fatalnie zaprezentował się nowy nabytek Achmata Grozny. Z jednej strony – trzeba doceniać parametry szybkościowe Michalaka, bo chłopak jest w stanie dogonić każdą piłkę, a przeciwnikom odjeżdża bez najmniejszych problemów. Niestety – problem tego zawodnika zaczyna się właśnie wtedy, gdy trzeba skorzystać nie z dynamiki, a spokoju. Podnieść głowę i dokładnie dośrodkować. Wystawić partnerowi futbolówkę na szesnasty metr. Zdecydować się na strzał. Którąkolwiek z tych opcji wybiera Michalak – prawie zawsze okazuje się, że lepsza była akurat ta inna.
Ileż wczoraj świetnych kontrataków zainicjował wspomniany Karol Fila, a prawie wszystkie spełzły ostatecznie na niczym, bo nie udało się Michalakowi posłać dokładnej futbolówki w szesnastkę – aż trudno zliczyć wszystkie takie przypadki.
Być może błędy Konrada wynikały z faktu, iż skrzydłowy strasznie chciał się pożegnać z kibicami w sposób spektakularny, zostawić po sobie jak najlepsze wrażenie. Michał Mak też miał kilka takich momentów, gdy decydował się na efektowne rozwiązanie akcji, zamiast postawić po prostu na najłatwiejszy do wykonania wariant. Widać było po Konradzie, że kolejne straty bardzo go frustrują, dyskutował sam ze sobą pod nosem, denerwował się. Starał się naprawiać swoje pomyłki, mocno harując w defensywie. Dał z siebie na boisku absolutnego maksa. Aczkolwiek jakości było w tym rażąco niewiele.
Jednak trzeba przyznać, że kibice Lechii na wiele wczoraj potrafili przymknąć oko. Przed wręczeniem medali podziękowano całej drużynie, a zawodnicy odchodzący z klubu doczekali się bardzo ciepłego pożegnania. Niezwykle sympatyczne obrazki. Widać, że w drużynie zbudowanej przez Stokowca panuje jedność i potknięcia w końcowej fazie sezonu nie popsuły specjalnie nastrojów w ekipie. Triumf w Pucharze Polski chyba nawet dodatkowo zespół gdańszczan scementował. Jeden z liderów drużyny, Flavio Paixao (swoją drogą – nędzny występ), osobiście wywołał przed szereg kolegów, których w następnym sezonie nie będzie już w Gdańsku i poprosił kibiców o wyrazy sympatii dla nich, a trybuny natychmiast odpowiedziały na ten apel.
Tak się mówi “do widzenia” z klasą. Nawet jeżeli Vitoria, Nunes, Mak i Michalak nie byli głównymi współautorami sukcesów Lechii w zakończonym właśnie sezonie, to stanowili część drużyny, która złotymi zgłoskami zapisała się na kartach historii klubu.
Feta na Długim Targu
Delikatnym zawodem – choć to żadna nowina, tylko temat towarzyszący Lechii przez cały sezon – była mimo wszystko frekwencja podczas ostatniego meczu w sezonie. Wiadomo, stawka spotkania nie była już zbyt wysoka. Można sobie jednak wyobrazić, że na huczną dekorację piłkarzy fatyguje się…. No, powiedzmy, że co najmniej 20 tysięcy widzów, czyli ta liczba fanów, jaką działacze gdańskiego klubu chcieliby przyciągać na wszystkie mecze Lechii. Lecz nic bardziej mylnego – zaledwie około 15 tysięcy widzów przyszło zobaczyć, jak szyje lechistów zdobią brązowe medale mistrzostw Polski. Krążki, na jakie klub czekał 63 lata.
To tylko minimalnie lepszy wynik, niż średnia frekwencja biało-zielonych w tym sezonie. Zatem trzecie miejsce trzecim miejscem, ale w ostatecznym rozrachunku Lechia swoją grą i wynikami całego miasta nie poderwała, nie przyciągnęła na stadion szalonych tłumów. Nawet Puchar Polski w tym względzie nie podziałał.
– Też liczyłem na więcej ludzi na trybunach – przyznał jeden z kibiców. – Sam zabrałem żonę, dzieci. Taki mecz to pozycja obowiązkowa dla kibica, ważny dzień dla klubu. Nie można tak naprawdę powiedzieć, że Lechia o nic nie grała. Było blisko wicemistrzostwa, są brązowe medale, o 22:00 zaplanowano fetę w centrum miasta. Wybieramy się, oczywiście. Moim zdaniem to trochę, powiem brzydko, frajerstwo, być gdańszczaninem i przegapić taką historię. Za często nam się takie okazje do świętowania nie zdarzają.
I rzeczywiście – niedługo po meczu zaroiło się na Długim Targu od kibiców, biało-zieloną koszulką przystrojono Neptuna, jak zawsze ściskającego w dłoni swój ulubiony trójząb. Zapłonęły race, rozstrzelały się petardy hukowe (absolutnie zbędny element zabawy, zwłaszcza w tak gęstym tłumie i przy takiej liczbie dzieci), przez centrum miasta poniosły się klubowe pieśni. Święto.
Kilka minut po godzinie 22:00 w okolice Ratusza Głównego Miasta zajechał długo wyczekiwany autokar, wiozący na dachu tańczących i rozśpiewanych zawodników Lechii. Zaraz za nim drugi – wypełniony rodzinami piłkarzy, a jeszcze bardziej z tyłu limuzyna z resztą biało-zielonej ferajny na pokładzie. Przebój wieczoru? Na pewno do tego miana może pretendować “Miód Malina” zespołu Mig. Z lekko zmodyfikowanym tekstem. Ciosów wymierzonych w lokalnego rywala nie brakowało, a zawodnicy gdańskiego klubu z rozkoszą przyłączali się do intonowania przyśpiewek na temat gdyńskiej Arki, niektóre z nich nawet inicjując.
Ze strony piłkarzy rolę wodzireja w całej zabawie, jak zwykle przy takich okazjach, pełnił Lukas Haraslin. Choć trzeba powiedzieć, że wszystko przebiegało w raczej spontanicznej, momentami naprawdę uroczej otoczce. Ludzie wpadający sobie w objęcia, nieznajomi podsadzający się nawzajem dla lepszego widoku, szalona zabawa z wyśpiewywanym w nieskończoność hasłem “Puchar jest nasz” na ustach. Naprawdę – fajne obrazki.
Ale z drugiej strony – wydaje się, że można to wszystko było zorganizować trochę lepiej i sprawniej, bo znudzony czekaniem na autokar tłum w pewnym momencie zaczął już naprawdę mocno dokazywać, choćby brykając beztrosko po fontannie.
Tak czy owak, choć weekend nieubłaganie dobiegał do końca, Gdańsk wczoraj nie zasnął, niedzielny wieczór kończąc dopiero o poniedziałkowym poranku. Może i na chłodno można zatem mówić o rozczarowaniu czy niedosycie w związku z brakiem mistrzostwa, ale w chwili największego uniesienia wyglądało jednak na to, że miniony sezon dla Lechii był po prostu stuprocentowo udany.
Puchar jest ich, puchar do nich należy. A trzecie miejsce to przecież też nie w kij dmuchał.
Michał Kołkowski
fot. 400mm.pl/własne