Co najmniej trzecie miejsce w tabeli i plany na wielką, huczną fetę w centrum miasta. Widać, że w Lechii Gdańsk obecny sezon traktowany jest w kategoriach gigantycznego sukcesu, a brązowy medal, który wieczorem zostanie najprawdopodobniej zawieszony na szyi kultowego, gdańskiego Neptuna stanowi dla biało-zielonych po prostu powód do dumy. Choć przecież mówimy o zespole, który od 13. do 31. kolejki liderował w Ekstraklasie, a jednak ostatecznie osunął się na najniższy stopień podium (i pewnie już wyżej nie podskoczy). Wyprzedzony nie tylko przez Legię, ale i przez gliwickiego Piasta.
Może zatem w Gdańsku są nie tylko powodu do świętowania, ale i rozczarowania?
Ostatni raz Lechia przewodziła w tabeli po 32. kolejce rozgrywek. Wówczas gdańszczanie w szalonych okolicznościach pokonali na wyjeździe Pogoń Szczecin i przeskoczyli w tabeli Legię Warszawa, korzystając na jej potknięciu w starciu z Lechem Poznań. Równolegle Piast wygrał z Zagłębiem Lubin, lecz wtedy chyba jeszcze nikt aż tak na poważnie nie traktował gliwiczan jako kandydata do tytułu. Wszystko miało się rozstrzygnąć między Lechią i Legią. Taką batalią pachniało zresztą od dłuższego czasu.
Tabela po 32 kolejkach (fot. pilkanozna.pl)
Co się wydarzyło potem – wszyscy doskonale pamiętają. Ten sezon Ekstraklasy przyniósł nam generalnie sporo wrażeń, jednak na pewno nie było głośniejszej i bardziej kontrowersyjnej sytuacji niż ta, gdy sędzia Daniel Stefański nie podyktował rzutu karnego dla Lechii po zagraniu piłki ręką przez Artura Jędrzejczyka. Ludzie z biało-zielonego obozu jeszcze za sto lat będą mogli opowiadać, że gdyby nie tamta feralna decyzja arbitra, ani chybi wygraliby z Legią, odskakując w tabeli Wojskowym na trzy, a Piastowi na cztery punkty. To stanowiłoby rzeczywiście spory zapas punktowy. Być może zagwarantowałoby też zespołowi dodatkowy zastrzyk pozytywnej energii, a ta później poniósłby Lechię do kolejnych zwycięstw. Może tak, może nie.
Bo jest chyba jednak fałszywą opowieść, w myśl której pomyłka sędziego w meczu na szczycie podcina biało-zielonym skrzydła i w ostatecznym rozrachunku eliminuje Lechię z mistrzowskiego wyścigu. Po pierwsze – gdańszczanie wspomniany mecz z obrońcami tytułu przegrali przecież aż 1:3, ewidentnie gasnąc z każdą minutą tamtego spotkania. Ogólnie zaś wspomniane zwycięstwo z Pogonią (też podszyte kontrowersjami) to jedyny ligowy triumf Lechii od 6 kwietnia.
Jeżeli wziąć natomiast pod lupę dziesięć ostatnich kolejek Ekstraklasy, z zespołów zakwalifikowanych do grupy mistrzowskiej gorzej od podopiecznych Piotra Stokowca punktują jedynie wspominani Portowcy. Minimalnie lepszy jest nawet Lech, nie wspominając już o Piaście, który w omawianym okresie zdobył o 12 punktów więcej niż lechiści. To przepaść. A w szerszym obrazku? W 20 ostatnich spotkaniach Lechia skompletowała tylko 30 oczek. Mniej niż Zagłębie Lubin, Legia Warszawa, Cracovia i Piast. Nawet jeśli spojrzeć na tabelę z 30 poprzednich spotkań, gdańszczanie są zaledwie czwartą siłą Ekstraklasy.
Krótko mówiąc – ekipa Stokowca kompletnie roztrwoniła w ostatnich tygodniach ten punktowy zapasik, który cierpliwie gromadziła na samym początku sezonu. Wtedy, gdy Cracovia przegrywała z każdym, Legia kompromitowała się w pucharach i kiepską formę przekładała także na ligowe potknięcia, a Piast jeszcze przypominał bardzo solidnego, ale jednak raczej ligowego średniaka niż potencjalnego mistrza kraju.
Na półmetku sezonu zasadniczego biało-zieloni mieli pięć punktów przewagi nad Legią, sześć nad Piastem. To spory kapitał, który po prostu przepadł.
Tabela po 15 kolejkach (fot. pilkanozna.pl)
Co ciekawe – w ostatecznym rozrachunku Lechia punktowała w bieżących rozgrywkach słabiej niż w sezonie 2016/17, który zakończył się wyjątkowo bolesnym, czwartym miejscem. Wówczas drużyna Piotra Nowaka o tytuł grała do ostatniej kolejki, ocierając się wręcz o upragnione mistrzostwo i gromadząc na swoim koncie summa summarum 20 zwycięstw, 8 remisów i 9 porażek (68 punktów, nie uwzględniając podziału). Teraz biało-zieloni mają bilans 18 zwycięstw, 10 remisów i 8 porażek. W najlepszym przypadku mogą skompletować 67 oczek.
Do tego dochodzi też kwestia stylu. Zespół Nowaka w rundzie finałowej mógł się pochwalić nienaganną defensywą (0 straconych goli), ale przy okazji zdobył też 57 bramek na przestrzeni sezonu, będąc czwartą ofensywą ligi. Z kolei w tym sezonie defensywa Lechii długo była nie do zdarcia, lecz na najważniejszym etapie sezonu dość mocno się rozsypała (teraz 38 straconych goli), a w kwestii wyczynów pod bramką rywala gdańszczanie po prostu nie imponują. 52 trafienia to wynik mniej okazały niż u sześciu innych klubów z Ekstraklasy.
Lechia walcząca o mistrzostwo w 2017 i 2019 roku. (fot. 90minut.pl)
Może zatem nie ma czego świętować, a brązowy medal to jednak żadne pocieszenie wobec – kolejny już raz – utraconej szansy na złoto?
Wydaje się, że kluczową rolę odgrywają tu jednak uwarunkowania historyczne. Odkąd cudownie uratowana i wysiłkiem najwierniejszych kibiców wyciągnięta z odmętów A-klasy Lechia powróciła do najwyższej klasy rozgrywkowej, nadmorski klub dość często ocierał się o ligowe podium. Lecz za każdym razem te wysiłki trafiał szlag. Nawet wówczas, gdy w 2017 roku gra toczyła się o wyższą stawkę, finałem było przeklęte czwarte miejsce. Na dodatek nie gwarantujące wtedy odmienianych w Gdańsku przez wszystkie przypadki “pucharów”, do których klub z utęsknieniem chciał powrócić.
Teraz się to wreszcie udało. Na dodatek Lechia zatriumfowała w Pucharze Polski, co jest dla gdańszczan pierwszym trofeum od czasu dubletu (Puchar + Superpuchar) osiągniętego w 1983 roku. 36 lat temu! Nie ma się co dziwić, że kibice Lechii byli wręcz wygłodniali sukcesów i mieli zdecydowanie dość lizania loda przez szybę.
Pewnie gdyby nie zwycięstwo na Narodowym, brązowy medal nie byłby aż tak entuzjastycznie przyjmowany. Ale dzięki triumfowi w krajowym pucharze, sezon można właściwie z miejsca zaliczyć do udanych. Choć nie udało się Lechii ostatecznie przebić najlepszego wyniku w dziejach występów klubu w lidze. Trzecia lokata w Ekstraklasie to tylko wyrównanie osiągnięcia z 1956 roku. Wicemistrzostwo i, tym bardziej, mistrzostwo to wciąż są wyczyny, jakich biało-zieloni nie dokonali nigdy. Teraz na srebro są jeszcze rzecz jasna szanse, ale – nie oszukujmy się – niewielkie.
Patrząc jednak na sprawę całościowo – w 1956 roku Lechia zajęła 3 miejsce w I lidze, lecz w Pucharze Polski nic wtedy nie ugrała (sezon wcześniej przegrała 0:5 finał PP przeciwko Legii). Z kolei w 1983 roku klub wygrał krajowy Puchar i zmierzył się z Juventusem w Pucharze Zdobywców Pucharów, ale nawet nie występował wtedy na najwyższym poziomie rozgrywek. Teraz mamy i ligowe podium, i trofeum w gablocie. To, tak na dobrą sprawę, najlepszy sezon Lechii w jej historii.
A przecież trzeba też pamiętać, że w ubiegłym sezonie biało-zieloni musieli długo bić się o utrzymanie. Ten gigantyczny progres oczywiście trochę blednie wobec wyczynów Piasta, który zanotował jeszcze większy skok jakościowy niż Lechia. Lecz wciąż trzeba doceniać pracę wykonaną przez Piotra Stokowca. Nawet jeżeli zespołowi zabrakło pary, żeby formę utrzymać przez cały sezon.
Lechia na nadmiar trofeów w gablocie nie narzeka. (fot. hppn.pl)
Mimo wszystko – da się wydestylować z wypowiedzi zawodników sporą dawkę niedosytu.
– Boli to nas, zawodników, bo wiemy, że mieliśmy szansę by zostać mistrzem Polski. Nie udało się, ale każdy z nas może przeanalizować sezon i jedno w nim jest pewne: zdobyliśmy Puchar Polski. To mówiliśmy sobie przed sezonem, że chcemy coś zdobyć. Myślę więc, że nie mamy się czego wstydzić, pokazaliśmy się z dobrej strony. Nie chodzi o to, by ktoś analizował ostatnie spotkania, może z 10 tych spotkań, ale całe rozgrywki – powiedział Lukas Haraslin w rozmowie z Interią po przegranym meczu z Lechem. – Nie mówmy, że Lechia nie jest gotowa na mistrzostwo. Nie udało się, bo tego, co dobrze graliśmy w pierwszej części sezonu, zabrakło w drugiej. Każdy z nas dał z siebie maksa i jak sobie 20 maja popatrzymy w oczy, to myślę, że każdy powie: zrobiłem dla drużyny maksimum, ale się nie udało. Jedno jest pewne: tego pucharu nikt nam nie zabierze.
Fakt, tego już nikt gdańszczanom nie zabierze. W końcu Lechia będzie mogła – po tak wielu latach – zaistnieć w historycznej tabelce, zamieszczanej zwykle w skarbach kibica, o czym niedawno powiadał nam spiker i wielki kibic biało-zielonych, Marcin Gałek.
“Gdyby mi ktoś dwadzieścia lat temu powiedział, że dwa czwarte miejsca w Ekstraklasie będą dla mnie rozczarowaniem to pewnie postukałbym się w głowę. Jednak to, co przeżyłem czwartego czerwca 2017 roku na stadionie w Warszawie… Długo będę to pamiętał. Ale to też spowodowało we mnie dodatkowe zacięcie. Jestem dość upartym człowiekiem. Oglądałem tamten mecz w jednej z lóż na stadionie przy Łazienkowskiej, gdzie siedzieli głównie kibice Legii. Oni wiedzieli, że jestem z Gdańska. Wychodząc powiedziałem: „Panowie, ja tu jeszcze wrócę!”. Życzliwie mnie potraktowali. A my wyciągnęliśmy z tamtej porażki wnioski. Przypominam sobie rozmowę, jaką odbyłem z prezesem Mandziarą latem 2017 roku. Widziałem, że sezon zaczyna się słabo. Powiedziałem: „Prezesie, okej. Ten sezon przeczekamy, w następnym budujemy. W trzecim wracamy do gry o puchary”. Okazało się, że przy odpowiednim trenerze udało się ten proces jeszcze bardziej przyspieszyć.
Mamy ogólnie w Gdańsku pustynię z wynikami. Puchar Polski, Superpuchar, przegrany finał Pucharu i trzecie miejsce z Koryntem w składzie, jeszcze w 1956 roku. Umówmy się – jestem w stanie przeboleć jeden sezon gry Lechii bez efektowności, ale z sukcesem. Przytoczę inną moją rozmowę z prezesem, to było jakieś dwa lata temu.
– Prezesie, wie pan o czym marzę? – zapytałem go.
– O czym?
– Żebyśmy zdobyli w tym sezonie medal – mówię. On na mnie spojrzał zdziwiony, bo wtedy jeszcze nie było wiadomo, że Arka zdobędzie Puchar Polski.
– Czwarte miejsce też daje europejskie puchary!
– Prezesie, jest coś takiego jak „Skarb Kibica”. Takie wydawnictwo, które się ukazuje dwa razy do roku. Tam jest taka tabelka. W niej mistrzowie Polski, wicemistrzowie, brązowi medaliści. Ja bym, kurwa, chciał przeczytać, że my tam jesteśmy, że myśmy coś zdobyli. Chciałbym powiedzieć wnukowi, że byłem spikerem, gdy Lechia coś wygrała. A przecież jeszcze dadzą nam za to medal, taki na tasiemce.
Spojrzał na mnie zdziwiony, ale chyba zrozumiał, co mam na myśli. I wydaje mi się, że się doczekamy. Dla kogoś z perspektywy Warszawy, Poznania czy Krakowa to może być niepojęte. Jednak moim zdaniem Gdańsk powinien fetować na koniec sezonu Lechię za jakikolwiek medal. Bo ten medal będzie dla nas czymś niesamowitym”.
fot. 400mm.pl