Dziś na torze Circuit de Catalunya pod Barceloną Robert Kubica był jednym z dwudziestu kierowców, którzy pojechali w kwalifikacjach przed Grand Prix Hiszpanii (zajął w nich ostatnie miejsce). Dla Polaka cały ten sezon jest wielkim powrotem do Formuły 1 po wypadku, w którym niemal stracił życie. Ale powrót do Montmelo jest szczególny, w końcu to właśnie tam tak naprawdę wszystko się zaczęło, w bardzo szczególnym dla polskiego sportu roku.
Właśnie na Circuit de Catalunya Robert Kubica po raz pierwszy w karierze usiadł w bolidzie Formuły 1 – w ramach nagrody za zwycięstwo w World Series by Renault. Usiadł, a potem wcisnął gaz do dechy i szalał na katalońskim torze tak, że eksperci przecierali oczy ze zdumienia. To był pierwszy grudnia 2005 roku, więc niespełna 14 lat temu. Sama liczba nie robi może jeszcze wrażenia, w końcu – co za różnica 6, 8, 10, czy 14 lat? Napiszemy więc inaczej: Józef Stalin mówił, że jedna śmierć to tragedia, a milion – to statystyka. Zamiast więc podawać suche liczby, odwołamy się do ludzi. Bo 2005 rok w kilku kluczowych dla polskiego sportu przypadkach był absolutnie przełomowy.
Krakus i krakuska
Z faktu, jak dawno to było, możemy sobie łatwo zdać sprawę, przypominając sobie karierę… Agnieszki Radwańskiej, sąsiadki Kubicy z Krakowa. To właśnie w 2005 roku tenisowy świat na dobre usłyszał o piekielnie zdolnej tenisistce z Polski. No dobra, tak naprawdę polscy kibice także tak serio wtedy się zainteresowali „Isią” i większość w ogóle dowiedziała się o jej istnieniu. A było tak, że a przełomie czerwca i lipca na londyńskich kortach przy Church Road, starsza z sióstr Radwańskich okazała się najlepsza w juniorskim Wimbledonie.
O tym, jak ważne to było wydarzenie w historii polskiego sportu – nikogo nie trzeba przekonywać. Rok później Agnieszka wygrała jeszcze juniorski Roland Garros, a potem – w nagrodę za zwycięstwo sprzed 12 miesięcy dostała dziką kartę do seniorskiego Wimbledonu. Wykorzystała ją znakomicie, docierając aż do czwartej rundy. Potem sprawy potoczyły się dość szybko. Radwańska została pierwszą Polką z wygranym turniejem rangi WTA, a potem 19 kolejnymi, w tym turniejem Masters. Osiągnęła najpierw ćwierćfinał Wielkiego Szlema, potem półfinał, wreszcie finał. W rankingu wspięła się na drugie miejsce, przez dekadę niemal non stop była w czołowej dziesiątce świata. Aha, wygrała blisko 30 milionów dolarów, nie licząc kontraktów sponsorskich. Słowem: kariera – marzenie. Rakietę na kołku odwiesiła jesienią, trapiona kontuzjami.
Góralu, czy ci nie żal?
Kiedy Robert Kubica wygrywał swój pierwszy wyścig w World Series by Renault 2005 (w belgijskim Zolder, na początku maja), inny sportowiec z południa Polski szykował się do najważniejszej walki życia. Dla światowego boksu wówczas Tomasz Adamek był po prostu kolejnym młodym, zdolnym pięściarzem z Europy Wschodniej. Kiedy w USA ktoś rzucał hasło „polski bokser”, zawsze padał natychmiastowy odzew „Andrzej Gołota”. I trudno się dziwić. To „Endrju” miał na koncie kilka spektakularnych walk, to on trzy razy boksował o mistrzostwo świata wagi ciężkiej i co najmniej jedną z tych walk wygrał (choć został oszukany przez sędziów), to on przez lata był pięściarzem ze ścisłej czołówki. To wreszcie on bardzo pomógł młodszemu koledze po fachu dotrzeć (razem z trenerem Andrzejem Gmitrukiem) do wszechmocnego Dona Kinga. Ten wymyślił i zorganizował galę, która była spełnieniem marzeń polskiego kibica boksu.
21 maja w United Center w Chicago zaplanowano dwie walki polskich bokserów o mistrzostwo świata. W tym miejscu musimy zrobić krótką pauzę, żeby przypomnieć o ważnym fakcie. Wtedy, w połowie 2005 roku, polski boks zawodowy wciąż czekał na pierwszego biało-czerwonego mistrza świata. Jasne, był przecież Dariusz Michalczewski, ale „Tygrys” przez praktycznie całą karierę boksował pod niemiecką flagą, do polskich barw wrócił na sam koniec przygody z boksem, choć korzeni nigdy się nie wypierał, a do walk regularnie szykował się w Zakopanem.
Tak, czy inaczej, było jeszcze przed największymi sukcesami Krzysztofa Włodarczyka, o Arturze Szpilce nikomu się nie śniło, podobnie, jak o Krzysztofie Głowackim, czy Macieju Sulęckim. Był Gołota, który świetnie się pokazał w walkach o mistrzostwo świata z Ruizem oraz Byrdem i – zdaniem wielu ekspertów – został dwa razy przekręcony. W jego ślady starał się iść Adamek. I „Góral” postawił na swoim. Po ringowej wojnie, walcząc prawie cały dystans ze złamanym nosem, wyszarpał zwycięstwo Paulowi Briggsowi i został pierwszym polskim mistrzem świata. Chwilę później – dosłownie chwilę – Gołota przegrał w 53 sekundy z Brewsterem i to był praktycznie koniec jego marzeń o osiągnięciu szczytu. Kilka lat później uległ zresztą przed czasem Tomaszowi Adamkowi, który był już wówczas byłym mistrzem dwóch kategorii wagowych i próbował (bezskutecznie) zawojować trzecią. „Góral” wciąż oficjalnie nie ogłosił zakończenia kariery, ale wszystko wskazuje na to, że została mu już tylko walka pożegnalna (pokazowa).
Z Łodzi przez Kolonię do NBA
Kubica, Radwańska, Adamek. Mało? No, to dorzucamy jeszcze Marcina Gortata. Dla niego także rok 2005 był absolutnie kluczowy. Po udanych początkach w barwach ŁKS Łódź, center trafił do Rhein Energie Kolonia. W międzyczasie gonił za marzeniem o najlepszej lidze świata i w 2005 roku, jako 21-latek, zgłosił się do draftu.
Warto przypomnieć, że Gortat, syn dwukrotnego medalisty olimpijskiego w boksie – Janusza, wcale nie od początku stawiał na koszykówkę. O baskecie na poważnie zaczął myśleć i wziął się za treningi dopiero w wieku 17 lat. Dzięki świetnym warunkom fizycznym i tytanicznej pracy, krok po kroku zbliżał się do realizacji marzeń. Pod koniec czerwca wspominanego roku został wybrany w drugiej rundzie draftu, z numerem 57, przez Phoenix Suns. Nowy klub zdecydował jednak, że póki co Polaka tak naprawdę nie potrzebuje i woli, żeby Marcin dalej ogrywał się w Bundeslidze.
Tak czy inaczej, później Suns przehandlowali prawa do polskiego centra z Magic i w dwa lata po drafcie Gortat został wezwany do Orlando, gdzie dostał kontrakt do podpisu. W marcu 2008 roku zadebiutował w najlepszej lidze świata, w której spędził ponad dekadę i rozegrał blisko 900 spotkań, w tym w finale NBA w 2009 roku. Jego łączne zarobki od Orlando Magic, Phoenix Suns, Washington Wizards i Los Angeles Clippers wyniosły około 100 milionów dolarów. Całkiem przyjemnie.
Magik z Krakowa
Wracamy do Kubicy, Barcelony i pierwszego testu. Przypomnijmy jeszcze, że mówimy o czasach, kiedy kadra była po pierwszym od prawie 20 lat mundialu i właśnie w Barcelonie szykowała się do kolejnego, towarzyskim meczem z Ekwadorem. Nie da się zapomnieć, że każdy gol polskiego piłkarza w poważnej lidze, czy Lidze Mistrzów, był wówczas dla kibica świętem. O sile kadry stanowili Maciej Żurawski, Jacek Krzynówek, Ebi Smolarek, czy Kamil Kosowski, choć grzechem by nie było wspomnieć, że Paweł Janas miał także do dyspozycji piłkarzy Liverpoolu (Dudek) i Tottenhamu (Rasiak). W każdym razie, w listopadzie reprezentacja wygrała na Mini Estadi w Barcelonie 3:0, a dwa tygodnie później w Katalonii zameldował się Robert Kubica.
To była nagroda za tytuł World Series by Renault, który dały mu cztery wygrane i siedem miejsc na podium. Dodajmy, w mocnej serii, z której i wcześniej, i później rekrutowali się kierowcy Formuły 1. Polak był bezdyskusyjnie najlepszym zawodnikiem sezonu, triumf w serii zapewnił sobie dwa wyścigi przed końcem, na torze w portugalskim Estoril. Nawiasem mówiąc, miałem okazję oglądać to na własne oczy, a nawet zostałem przez Kubicę… pochwalony za osiągnięty czas.
A było tak: w połowie sezonu odezwał się do mnie Marcin Czachorski, odpowiadający za kontakty Roberta z mediami. Rozmowa była krótka: „Renault zapewnia nam samochód i kartę paliwową, my jeździmy na wyścigi. Jest Czarek Gutowski, jest Mikołaj Sokół, i jest wolne miejsce. Wchodzisz”? Pytanie było z gatunku retorycznych. Do Niemiec i Wielkiej Brytanii pędziliśmy razem wypasionym (jak na tamte czasy) renault Espace. Do Portugalii reszta ekipy poleciała, bo jednak ciut daleko, u nas nie było budżetu na samolot, więc z fotoreporterem pojechaliśmy przez całą Europę samochodem (3,5 tysiąca kilometrów w jedną stronę). Kubica tylko spojrzał na nas, jak na wariatów, a potem zawyrokował, że jak na taki dystans, to mieliśmy całkiem dobry czas.
W Portugalii był drugi i trzeci, co zapewniło mu tytuł. Na koniec sezonu na Monzy nie ukończył obu wyścigów, ale to już nie miało znaczenia. Testy w mistrzowskiej ekipie Renault miał już zapewnione. Na przełomie listopada i grudnia znów wskoczyliśmy w samochód i ruszyliśmy do Montmelo (całkiem blisko, niespełna 2,5 tysiąca kilometrów). Tym razem jedno wolne miejsce zajęła moja ówczesna dziewczyna, a od 13 lat żona (co też mi przypomina o tym, jak dawno to było).
O grudniowych testach już wszystko zostało napisane. Kubica wsiadł do auta jako absolutny debiutant, a wysiadł jako kierowca Formuły 1. Kiedy miał ruszyć na pierwsze okrążenia, inżynierowie sugerowali mu, że nic się nie stanie, jeśli na każdym kółku będzie półtorej, dwie sekundy wolniejszy od regularnego testera Renault. Był szybszy. Jasne, wszyscy wiedzieli, że mają do czynienia z bardzo zdolnym, młodym kierowcą, ale to, co odwalił Kubica na Circuit de Catalunya 1 grudnia 2005 roku sprawiło, że ludziom w Formule 1 pospadały buty. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Dwa tygodnie później kontrakt trzeciego kierowcy w BMW Sauber był już gotowy do podpisu i marzenie o Polaku w najszybszej serii wyścigowej świata się spełniło.
Dziś Kubica znów pojechał na torze w Montmelo. Różnice między teraz, a wtedy, są aż nadto widoczne. Wówczas był jednym największych talentów w tym sporcie, pochodzącym z kraju bez wyścigowych tradycji, pewnym siebie i mierzącym bardzo wysoko. Dziś jest facetem po przejściach, zwycięzcą Grand Prix Kanady 2008, który niemal nie stracił życia w wypadku na rajdzie. W chwili, gdy lekarze walczyli, by go uratować, gorączkowe narady trwały nie tylko w jego zespole Renault, ale także z Ferrari, z którym miał już podpisaną umowę na kolejny sezon. Dziś dalej jest pewny siebie i dalej ma ogromne wymagania wobec siebie. Kłopot w tym, że musi mierzyć siły na zamiary. Kiedy pierwszy raz siadał za kierownicą bolidu F1, nie towarzyszyły temu wielkie oczekiwania, a samochód, który dostał do dyspozycji – dawał ogromne możliwości (to było auto, w którym Fernando Alonso właśnie zdobył mistrzostwo świata). Dziś oczekiwania są niewspółmiernie wyższe, zaś auto Williamsa nie daje praktycznie żadnych możliwości.
Wracając na koniec do mocnej ekipy z 2005 roku, nie da się nie zauważyć jednego. Tomasz Adamek poważną karierę już zakończył, być może stoczy jeszcze walkę pożegnalną. Agnieszka Radwańska rakietę odwiesiła w ubiegłym roku, teraz tańczy z gwiazdami, odsłania swoją gwiazdę w tenisowej alei zasłużonych i cieszy się życiem. Marcinowi Gortatowi podziękowano za współpracę w Los Angeles i nie wiadomo, czy jeszcze wybiegnie na parkiety NBA. Nawet jeśli – to już zdecydowanie ostatnie nuty tego koncertu. I tylko Kubica wciąż walczy, choć nie da się ukryć, że tegoroczna walka jest zdecydowanie skazana na porażkę. Jednak znając jego determinację, wolę walki i siłę charakteru można zakładać, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
JAN CIOSEK