Po dzisiejszym Grand Prix Azerbejdżanu doszliśmy do wniosku, że w ciemno moglibyśmy przewidywać scenariusz na każde wyścig Formuły 1 w tym sezonie. Wyglądałby on jakoś tak: kilku kierowców rywalizacji nie ukończy, wygra któryś z Mercedesów, Verstappen będzie czwarty, Leclerc dojedzie na piątym miejscu, a obaj kierowcy Williamsa na samym końcu stawki. I dokładnie tak było w Baku.
Jedyne, co nas dziś choć odrobinę zaskoczyło, to chyba fakt, że wygrał nie Lewis Hamilton, a Valtteri Bottas. Fiński kierowca w tym sezonie jest naprawdę nową, lepszą wersją siebie i jeśli tak dalej pójdzie, może zdetronizować swojego kolegę z zespołu, odbierając mu tytuł mistrzowski.
W dzisiejszym wyścigu obaj od początku do końca jechali po swoje, a jedyny moment, w którym jakkolwiek zaintrygowało nas to, co dzieje się z przodu stawki, to sam początek rywalizacji. Bo wtedy świetnie ze startu ruszył Hamilton i wydawało się, że wyprzedzi kolegę z zespołu. Ten jednak znakomicie wykorzystał ułożenie zakrętów i przed atakiem Brytyjczyka się obronił. Potem nieco mu uciekł, ale na ostatnich kilku kółkach znów musiał uważnie obserwować sytuację we wstecznym lusterku. Ostatecznie dojechał pierwszy i pierwszy jest też ponownie w klasyfikacji kierowców.
– To był trudny wyścig. Cieszę się z tego wyniku. Może nie za wiele działo się z przodu, ale czułem presję Lewisa. Wydaje mi się, że mieliśmy wszystko pod kontrolą. Nasz poziom jest niesamowity, to znaczy dużo. Jestem bardzo dumny, że jestem częścią tego zespołu. Idzie nam naprawdę dobrze. Odniosłem dziś swoje piąte zwycięstwo w karierze i czuję się niesamowicie – mówił po finiszu Bottas. Z kolei jego kolega z zespołu dodawał: – Gratulacje dla Valtteriego. Jechał fantastyczny wyścig, nie popełnił żadnego błędu i zasłużył na zwycięstwo. Jestem zadowolony z wyniku zespołu. Wszyscy w naszej fabryce pracują non stop, wciąż jesteśmy głodni sukcesu.
Ferrari, które miało w tym sezonie nie tylko rzucić wyzwanie Mercedesowi, ale też go regularnie objeżdżać, znów mogło powalczyć co najwyżej o trzecie miejsce. To zajął Sebastian Vettel, który później mówił, że na początku nie do końca panował nad zachowaniem swojego bolidu i musiał cały czas jechać skupiony, by nie popełnić żadnego błędu. Charles Leclerc był za to (znów) piąty, a satysfakcję mógł odczuwać tylko z powodu ustanowionego rekordu toru. Rzecz jasna było to też najszybsze okrążenie, więc Monakijczyk dopisał do swego dorobku dodatkowy punkt.
Czy ogółem mógł ich mieć więcej? Trudno powiedzieć, jednak wprost możemy napisać, że strategia Ferrari z jednym pit stopem dla Leclerca po prostu nie wypaliła. Na kilka okrążeń przed tym, jak mógł zjechać do alei serwisowej, już wyprzedzili go kierowcy Mercedesa (Charles znalazł się przed nimi, gdy to oni zmieniali opony), którzy byli po prostu dużo szybsi od jego bolidu.
Gdy Monakijczykowi w końcu założono świeże ogumienie, wyjechał na szóstej pozycji, za dwoma samochodami Red Bulla. Szybko wyminął Pierre’a Gasly’ego (który zresztą nie ukończył wyścigu), ale powalczyć z Maxem Verstappenem nie miał szans. Więc potem ponownie zjechał na zmianę opon, tym razem wyłącznie po to, by wykręcić najlepszy czas. I przynajmniej raz możemy napisać, że jego ekipie coś się udało dobrze wymyślić. Bo to, jak już wiecie, faktycznie zrobił. Inna sprawa, że Leclerc i tak pojechał dobrze – startował przecież z ósmej lokaty.
Williamsa zostawiliśmy – zgodnie z modą, którą ustanowił sam zespół – na koniec. Jako ostatni finiszował bowiem Robert Kubica, a przed nim był George Russell. Gorsi okazali się jedynie kierowcy, którzy wyścigu nie ukończyli (swoją drogą obyło się bez wypadków, co na torze ulicznym nie jest tak oczywiste). Miejsca polsko-brytyjskiego duetu w żaden sposób nas nie zaskakują. Tym bardziej, że ten weekend to dla Williamsa istna tragikomedia. Najpierw wystająca studzienka kanalizacyjna rozerwała podłogę w samochodzie Russella. Potem, dzień później, Kubica przywalił w ścianę podczas kwalifikacji. A dziś bolid Polaka podstawiono na start o dziewięć minut za wcześnie, przez co musiał przejechać przez aleję serwisową. Jeśli wydaje wam się, że nie da się popełnić jakiegoś błędu, poczekajcie. Williams w końcu to zrobi.
Teraz Formuła 1 zawita do Europy. I raczej nie oczekujemy, że tam sytuacja się jakoś odmieni. Bo Mercedesy jeżdżą w swojej własnej lidze, którą śmiało porównalibyśmy do Premier League bądź hiszpańskiej La Ligi. Ferrari? Powiedzmy, że to francuska Ligue 1, Red Bulle pewnie można podciągnąć pod niezłą ligę holenderską czy portugalską. Reszta stawki to średniaki, z takich krajów jak Dania czy Czechy. Czasem któryś z nich wypadnie nieźle, ale generalnie muszą uznać wyższość tych najlepszych.
No i jest jeszcze Williams, wyjęty żywcem z polskiej okręgówki. Nie tylko na torze, ale i poza nim.
Fot. Newspix