Pozmieniało się w tej lidze hiszpańskiej. Królewski Real Madryt zapuszcza się na suburbia by zmierzyć się z Getafe. Pan i władca całego regionu odwiedza przedmieścia, wjeżdżając tam z całą swoją flotą – z Benzemą, z Balem, z Isco czy z Casemiro, no i z legendarnym Zizou na ławce. Oczywiście, Getafe to rewelacja tego sezonu, Getafe to poważny kandydat do gry w przyszłorocznej Lidze Mistrzów, Getafe to niewygodny rywal dla większości zespołów ligi. Ale to wciąż Getafe.
I właśnie Getafe aż do ostatnich sekund gry trzyma w szachu bardziej utytułowanego rywala. Najlepszym piłkarzem Realu Madryt jest Keylor Navas, który kilkukrotnie ratuje swój zespół od utraty gola i kolejnej, której to już w tym sezonie, kompromitacji. Co gorsza – to gospodarzy po prostu przyjemniej się ogląda.
Michael Yokhin podał na Twitterze – to pierwszy nieprzegrany przez Getafe mecz z Realem od 2012 roku, pierwsze czyste konto od ponad jedenastu lat. A wystarczył rzut oka na twarze schodzących z boiska piłkarzy, na twarz trenera Bordelasa, by odczytać: to oni zeszli z boiska z niedosytem. Trudno się zresztą dziwić – tak słabego Realu, personalnie, fizycznie, motorycznie, pod względem zgrania i umiejętności poszczególnych graczy – może nie być przez najbliższe kilkanaście lat. Jeśli kiedyś skaleczyć bogacza z centrum miasta – to właśnie teraz, właśnie dzisiaj.
Getafe z każdą minutą meczu uświadamiało to sobie coraz mocniej i mocniej, co znajdowało momentalnie odbicie w ich grze. Początkowy szacunek, może nawet bojaźń, po przerwie zaczynał zanikać, by w końcówce zamienić się w bezczelne wyzwanie rzucone Królewskim. Kontry pięć na pięć, brak asekuracji przy akcjach Realu, zerowy szacunek przy pojedynkach z obrońcami, żadnych sentymentów przy główkach czy stałych fragmentach. Gospodarze w ostatnim kwadransie biegli na bramkę Navasa z taką pasją, jakby grali z rezerwami Królewskich i od tego meczu zależałoby ich utrzymanie w hiszpańskiej elicie. Żadnych hamulców.
Oczywiście, Real miał swoje atuty. Świetnie oglądało się ich poszczególne zagrania – delikatne przerzucanie piłki nad obrońcami, niezliczone dryblingi Brahima Diaza, siatki zakładane piętą, sombrera, zagrania zewnętrzną częścią stopy. Ale kurczę, to nie dawało żadnego efektu. Poza okazją Benzemy z początku spotkania, Real miał kolosalne problemy z dostarczeniem piłki w szesnastkę rywala. O ile w pierwszej połowie można było to tłumaczyć cofniętą linią defensywy Getafe, o tyle w końcówce Real bił głową w mur, który wcale nie był jakoś szczególnie umocniony. Wręcz przeciwnie – piłkarze w białych koszulkach bardzo sprawnie przenosili się w okolice trzydziestego metra, po czym równie sprawnie wyganiali się, a to do narożnika boiska, a to w boczne sektory, skąd jedynym wyjściem było cofnięcie piłki do obrońców. Fatalnie wyglądał Isco, nie przekonywał żaden ze zmienników, a Kroos – choć zagrał niecały kwadrans – zdążył zepsuć chyba ze trzy nieźle zapowiadające się kontry.
Przypominało to wszystko trochę szkolne czasy, gdy część zawodników trenujących w akademiach, posiadających w repertuarze zagrań najbardziej finezyjne zwody, przegrywała mecze z zespołem z zapaśnikiem na stoperze i sprinterem w przodzie. Może i zapaśnik ze sprinterem nie potrafili przyjąć piłki na lewy pośladek, a potem piętą odegrać do ustawionego 10 metrów dalej kolegi, ale byli po prostu skuteczni.
Aż trochę żal, że Getafe jednak nie wcisnęło na 1:0, mimo okazji Moliny, Cabrery czy – chyba najlepszej – Maty. Po takim występie przeciw Realowi, trudno nie kibicować im w boju o Ligę Mistrzów. Real? Ten sezon i tak jest kompletnie stracony. Z perspektywy fanów Królewskich chyba ważniejsze jest te kilka pojedynczych zagrań Brahima czy porządna gra Casemiro, niż utrzymanie remisu. Aha, w strzałach celnych 5:4 dla gospodarzy.
Getafe – Real Madryt 0:0
Fot.Newspix