Kibice Realu Madryt w ostatnich sezonach zdążyli się przyzwyczaić do tego, że jeśli ich zespół gra w środę, to wieczorkiem pewnie z głośników telewizora rozbrzmi hymn Ligi Mistrzów. Ale nie tym razem – Królewscy w swoich ulubionych rozgrywkach już nie grają, a w lidze walczą… No właściwie nie wiadomo o co. I dziś było to widać w starciu z Valencią.
Dziwna to jest końcówka sezonu dla fanów i samych zawodników Realu. Nie ma napinki na Ligę Mistrzów, bo Ligi Mistrzów w terminarzu ni widu, ni słychu. Nie ma też wyczekiwania na finał Pucharu Króla, bo i z tymi rozgrywkami madrytczycy się pożegnali. Wypadałoby się zatem skupić na walkę w lidze, ale tutaj z kolei trudno zdefiniować cele ekipy Zinedine Zidane’a, bo miejsce na podium Real ma właściwie przyklepane, a rywale z Barcelony odjechali na tyle, że Modrić, Benzema i spółka ledwo widzą ich plecy.
Piłkarze Realu walczą zatem o przyszłość dla siebie w klubie, bo nie jest tajemnicą, że te ostatnie kolejki ligowe Zidane poświęca na to, by przygotować sobie dobry grunt pod interesy pod budowanie drużyny na przyszły sezon. Teraz Francuz ma czas na to, by z bliska przyjrzeć się zawodnikom, z którymi chciałby jeszcze pracować, a którym – jak to się mówi w korpo – życzy powodzenia na dalszej drodze zawodowej poza strukturami firmy.
I po meczu z Valencią przypuszczamy, że przy większej liczbie zawodników postawił minus, a na plusiki zasłużyli nieliczni. Bo nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że ekipa Marcelino od jedenastu spotkań w lidze jest niepokonana i w ostatnich miesiącach wygląda niezwykle rzetelnie, to dziś na jej tle Real po prostu nie istniał. Okej, były fragmenty, że goście dominowali w posiadaniu piłki, ale ostatecznie punkty przyznaje się za gole, a nie za długość czasu z piłką przy nodze.
A Valencia była dziś o klasę konkretniejsza. Co z tego, że do przerwy oddała tylko jeden celny strzał i prowadziła 1:0? W groźnych sytuacjach i tak przeważała nad rywalami, którzy w pierwszej połowie nie stworzyli sobie żadnej dogodnej sytuacji do zdobycia bramki. A gospodarze ją mieli – Soler obsłużył Guedesa, ten ułożył ciało jakby składał się do strzału przy dalszym słupku, ale puścił szczura tuż przy bliższym słupku i nawet Navas nie zdążył zareagować.
Zresztą te minuty tuż przed przerwą wyglądały trochę jak wczorajszy mecz Villarreal z Barceloną – Barca miała piłkę, ale rywale wyprowadzali dynamiczne kontry. Tutaj też Real teoretycznie panował nad meczem, ale co chwilę spotkanie wypadało mu z rąk. I gdyby nie bardzo dobra gra Raphaela Varane’a, to pewnie skończyłoby się wyższym prowadzeniem już do przerwy. A tak na drugiego gola „Nietoperzy” czekaliśmy do drugiej połowy, gdy Garay przeskoczył Casemiro i wpakował piłkę do siatki.
Casemiro był metaforą Realu w tym meczu. Dreptający, wiecznie spóźniony, ociężały, podejmujący decyzje zbyt wolno. Może gdyby grał w latach ’80, to pasowałby do takiego stylu grania, ale dziś jak prawie cały Real wyglądał niczym żywcem wyciągnięty z drużyny oldbojów. Ale na taką intensywnie grającą Valencię to nie wystarczyło. Nie wystarczył też gol strzelony przez Benzemę na pięć sekund przed końcem spotkania. Realowi ucieka już nie tylko Barcelona, ale i drugie Atletico (pięć punktów przewagi). Z kolei Valencia – choć jeszcze pewnie w grudniu nikt się tego nie spodziewał – jest już o krok czwartego miejsca gwarantującego udział w Lidze Mistrzów.
Valencia – Real Madryt 2:1 (1:0)
Goncalo Guedes (35.), Ezequiel Garay (83.) – Karim Benzema (90.+3)