Wspaniały był to mecz, zapomnimy go już za chwilę. Różne widzieliśmy metody walki o ósemkę, ale Zagłębie wybrało tę najbardziej osobliwą. Drużyna, która fajnie rozpoczęła wiosnę i trochę urzekła nas stylem gry, stała się w ostatnich trzech meczach… najnudniejszą ekipą w lidze. Najśmieszniejsze, że taktyka na razie przynosi rezultaty i Zagłębie wciąż jest na dobrej drodze do grupy mistrzowskiej.
No bo tak:
– z Arką Gdynia, po beznadziejnym meczu, udało się ugrać punkt.
– z Płocka, po jeszcze gorszym spotkaniu, podczas którego wyrywaliśmy sobie włosy z głowy, Zagłębie wywiozło fartownie komplet oczek.
– no i dziś z meczu z Górnikiem piłkarze znów wracają do domów z ugranym punktem.
Pięć punktów w trzech beznadziejnych meczach. Jak na grę Zagłębia – bardzo dobry wynik. Jak na możliwości drużyny i potencjał rywali – jednak rozczarowanie, bo spokojnie można było myśleć nawet o dziewięciu punktach. Nie ma w tym zdaniu cienia przesady – Zagłębie przestało grać w piłkę. Jest strasznie, strasznie miałkie. Brakuje mu konkretów. Przy czym wciąż zachowuje stosunkowo wysoką kulturę gry i stara się narzucać swoje tempo. To nie murowanie się za poczwórną gardą, to nie wybijanie po autach i błaganie o remis. Co z tego, skoro akcje budowane przez lubinian imponować mogą zazwyczaj tylko do czterdziestego metra.
Kiedy trzeba przejść do konkretów, rury miękną.
Górnik miał na ten mecz jasną strategię – schować się i poczekać na kontrę bądź stały fragment gry. Jeśli ktoś śledzi uważnie (albo nawet i nieuważnie) drużynę Marcina Brosza, nie może być takim stanem rzeczy zdziwiony. A jednak Zagłębie nie wiedziało, jak sobie z tą taktyką poradzić. W zasadzie… nie atakowało. Aktywni byli tylko Starzyński i Pawłowski, od czasu do czasu próbował Jagiełło, skrzydłami szarpali też Czerwiński i Dziwniel. To oni starali się napędzać ataki Zagłębia, ale był to mniej więcej taki napęd, jakby wsadzić do słusznej rozmiarów limuzyny silnik od malucha.
Grę po raz kolejny sabotował Mares. Podczas jedynej ciekawej akcji w pierwszej połowie swoją głupotą wręcz zabrał gola gospodarzom. Udało się wyprowadzić kontrę – piłkę przechwycił Starzyński, wypuścił Pawłowskiego, ten w swoim stylu zszedł do środka, uderzył, pokonał bramkarza, ale gol nie mógł być uznany – Mares przez kilka sekund znajdował się na pozycji spalonej i utrudnił swoim zachowaniem obronę bramkarzowi. Dlaczego nie zorientował się o swoim położeniu i ani przez moment nie wpadł na to, by wycofać się między obrońców albo chociaż zejść z linii strzału? Za cholerę nie możemy tego pojąć.
Po pierwszej połowie oglądaliśmy więc dwa celne strzały (oficjalnie jeden, nieuznany gol nie jest liczony do statystyk). Górnik ani nie kwapił się do ataków, ani specjalnie mu one nie wychodziły. Rzadko do głosu dochodził Angulo, Jimenez wyszedł na mecz w pelerynie niewidce, złych wyborów dokonywał Gwilia. Wyróżniał się jedynie Matras – ale nie atakami, lecz swoją pracą przy rozbijaniu ataków. Górnik zatem czekał, czekał, czekał…
No i się doczekał, minimalizm Zagłębia musiał się zemścić. Najpierw groźnym strzałem postraszył Żurkowski, który w polu karnym przyjął dłuuuugie podanie od razu z kierunkiem i błyskawicznie huknął w stronę bramki Forenca, który sparował piłkę na róg. A z rogów Górnik potrafi stworzyć smród jak mało kto. Dopisał trochę fart, bo piłka odbiła się od kilku piłkarzy jak we fliperze, choć sprawne oko zauważy w tym pewien schemat – piłka została zagrana na krótki róg, w rolę Angulo wcielił się Slisz, poprawił Tosik, koniec końców futbolówkę wepchnął do siatki Matras.
Zagłębie po stracie gola przeszło od razu do większych konkretów, ale pary starczyło tylko na jedną bramkę. Największa zasługa przy niej Jagiełły – posłał mocne, płaskie podanie w pole karne, Pawłowskiemu pozostało tylko dołożyć nogę. Później zaczęło się wszystko to, co widzieliśmy wcześniej – niemrawość i nieudolne próby. Groźną akcję udało się stworzyć jeszcze przy 0:0 – znów wymiana na linii Starzyński-Pawłowski, wyłożenie piłki do Maresa, ale Czech uderzył tak, jakby przy wykończeniu liczyła się tylko siła. Jakubie – polecamy czasem otworzyć oczy przed uderzeniem, to naprawdę pomaga. Czymś więcej niż strzałem do statystyk zapachniało też przy główce Pawłowskiego, którego przed strzałem z równowagi wytrącił Sekulić (naszym zdaniem raczej przepisowo). Z decyzją nie mógł pogodzić się jednak Maciej Terlecki, który znalazł bardzo ciekawą analogię stwierdzając na antenie, że skoro VAR nie dostrzegł w tej sytuacji przewinienia, nie dostrzegłby też na pewno gola Maradony ręką.
Nie wiemy, jak to skomentować.
Z Zagłębiem – nawet, jeśli wyniki na to nie wskazują – dzieje się ostatnio coś niepokojącego. I jeśli ktoś może wylecieć z górnej ósemki przed podziałem na dwie grupy, to właśnie lubinianie. Zwłaszcza, że teraz przed nimi mecz o sześć punktów z Koroną Kielce (która dziś przegrała z Cracovią) i starcie z rozpędzoną Wisłą Kraków.
Arka, Wisła Płock i Górnik Zabrze wybaczyły tę niemrawość, ale w kolejnych meczach może się ona zemścić. Na dziś Zagłębiu najbardziej brakuje boiskowej odwagi.
[event_results 573433]
Fot. FotoPyK