Jego rola w zespole była jasno ustalona: kontrakt w Mercedesie dostał po to, żeby pomagać Lewisowi Hamiltonowi. W poprzednim sezonie przez pewien czas prześladował go pech, więc przyjeżdżał zgodnie z planem – za Anglikiem. Kiedy pech go opuścił, i tak pozostał tym drugim, bo tak kazał mu zespół. Wygląda jednak na to, że zimowa przerwa wiele zmieniła. Valtteri Bottas w świetnym stylu wygrał Grand Prix Australii, wysyłając jednoznaczny przekaz do wszystkich, którzy go krytykowali. I nie mamy tu na myśli żadnych niewerbalnych komunikatów, żadnych delikatnych aluzji w wypowiedziach do mediów, żadnych niedopowiedzeń. Nie, mamy na myśli konkretne i soczyste „fuck you”!
Niedzielne popołudnie w Australii było szczególnie ważne dla kilku kierowców. Oczywiście – z wielu względów przede wszystkim dla Roberta Kubicy. Polak dokonał czegoś, co wydawało się absolutnie niewykonalne – wrócił do Formuły 1 po koszmarnym wypadku (piekielnie trudne, choć kilku kierowcom w przeszłości się udawało, ale nigdy po tak poważnych), z nie do końca sprawną ręką (w zasadzie – mission impossible) i w dodatku po ośmioletniej przerwie (czegoś takiego nie dokonał nikt wcześniej, bo w Formule 1 kluczowe dla poziomu jazdy jest to, żeby w zasadzie jeździć bez przerwy). Wynik wyścigu oczywiście dla Kubicy był dalece niesatysfakcjonujący, ale to wynikało z bardzo słabego bolidu, który na domiar złego został uszkodzony przez jednego z rywali już na pierwszym zakręcie. Znacznie ważniejszy od 17. miejsca na Albert Park jest jednak sam fakt ponownego debiutu w Formule 1.
Skoro mowa o debiutach i wyścigu ważnym dla kilku kierowców – oczywiście Grand Prix Australii 2019 było wyjątkowym przeżyciem dla Lando Norrisa z McLarena, Alexandra Albona z Toro Rosso i oczywiście George’a Russella z Williamsa, dla których to był pierwszy raz w Formule 1. Wyścig w Melbourne zapamiętają do końca życia, chociaż żaden z nich nie zdołał zdobyć punktów w debiucie. Na przeciwległym biegunie jest nasz dzisiejszy bohater – Valtteri Bottas. Fin niespodziewanie wygrał wyścig i wykręcił najszybsze okrążenie.
Wiadomo, z takiego wyniku na inaugurację nowego sezonu cieszyłby się każdy kierowca. Ale Bottas cieszył się bardziej. I prawdę mówiąc: trudno się dziwić, bo za nim piekielnie ciężki sezon, w którym na każdym kroku miał różnego rodzaju problemy, kłopoty z samochodem w najmniej odpowiednich momentach i tak dalej. A nawet, kiedy wszystko było wspaniale i samochód jechał, jak złoto, Bottas i tak nie wygrywał, bo akurat mu na to nie pozwolono. Do tych wszystkich, którzy rzucali mu kłody pod nogi, którzy go krytykowali, hejtowali i obrażali, Bottas miał w niedzielne popołudnie jeden, krótki komunikat. – Do wszystkich, których to może dotyczyć: pierd… się! – powiedział przez radio. Do wizerunku spokojnego, grzecznego Fina, którego znaliśmy do tej pory pasowało to mniej więcej tak, jak Adam Małysz do występów w MMA.
Cześć Waldek, no estem
Pamiętacie Waldka z filmów o Kilerze? To był ten gość, który wydawał złoto na cargo na Okęciu. Waldek siedział tuż przy wielkich pieniądzach, ale nic z tego dla niego nie wynikało. On miał tylko przyjąć drugą połówkę konkretnego banknotu, po czym wydać kontener – tyle. Trudno się oprzeć wrażeniu, że do tej pory bardzo podobnie było z „Waldkiem” z Formuły 1. Bottas był w F1, potem w mistrzowskiej ekipie i w najlepszym samochodzie. Ale do wygrywania i zgarniania zaszczytów wyznaczony był kto inny.
Fin do elity trafił po wygraniu serii GP 3, w 2011 i 2012 był kierowcą testowym Williamsa. Potem przez trzy sezony jeździł już w ekipie z Grove etatowo, zaliczając w tym czasie dziewięć miejsc na podium. Prezentował się na tyle dobrze, że zwrócił uwagę dużo silniejszych zespołów. I nagle szczęście się do niego uśmiechnęło w mocno niespodziewanych okolicznościach. W sezonie 2016 zaskakującym mistrzem świata został Nico Rosberg. Niemiec w Mercedesie pełnił dokładnie taką samą rolę, co dziś Bottas – był drugim kierowcą.
W tym miejscu trzeba się na chwilę zatrzymać. Część ekip stosuje zasadę równości kierowców, inne wolą mieć jasno ustaloną hierarchię. W Mercedesie od lat wszystko jest jasne: to Lewis Hamilton jest gwiazdą, to pod niego jest układana strategia i to on ma wygrywać. Dokładnie tak samo funkcjonuje to w zespołach kolarskich w wielkich wyścigach. Żeby taki Chris Froome mógł triumfować na Polach Elizejskich, jego koledzy z ekipy muszą wcześniej wylać hektolitry potu na szosach wokół Francji. Bez ich pomocy on nie miałby żadnych szans, ale także – żaden z pomocników nie mógłby na własną rękę porwać się na walkę o zwycięstwo w wyścigu.
W Formule 1 jest podobnie. W 2014 i 2015 roku wszystko przebiegało po myśli Mercedesa. W 2016 nastąpiło trzęsienie ziemi. Nico Rosberg wyszedł z cienia i postawił się obrońcy tytułu. Wygrał cztery pierwsze wyścigi sezonu, odskakując Hamiltonowi na ponad 40 punktów. W dalszej części sezonu sytuacja się zmieniała, ale na koniec Niemiec zajął drugie miejsce w Abu Zabi i zapewnił sobie mistrzostwo świata. Kilka dni później sensacyjnie ogłosił, że żegna się z Formułą 1. Doskonale wiedział, że nic więcej nie ugra, a rola drugiego najwyraźniej przestała go bawić. Odszedł na swoich warunkach i w glorii zwycięzcy. A przy okazji – zwolnił miejsce dla „Waldka”, którego szef zespołu, Toto Wolff, wyciągnął z Williamsa.
Bottas w roli pomocnika Hamiltona odnalazł się znakomicie. Można by nawet powiedzieć, że w kategorii „najlepszy aktor drugoplanowy” zasłużył co najmniej na nominację do Oskara. W poprzednich dwóch sezonach robił dokładnie to, co do niego należało. Jeździł szybko, rzadko popełniał błędy, zdobywał dla ekipy mnóstwo punktów. Dość powiedzieć, że przez dwa lata startów dla Mercedesa nie ukończył tylko trzech wyścigów (z 41), we wszystkich pozostałych zdobywał punkty. To wszystko sprawiło, że miał istotny wpływ na wywalczenie przez Mercedesa kolejnych tytułów – zarówno wśród konstruktorów, jak i indywidualnych. Tych drugich oczywiście przez Lewisa Hamiltona. Teraz jednak Valtteri Bottas wychodzi z cienia. A w zasadzie wyjeżdża, z prędkością przekraczającą 300 kilometrów na godzinę i z soczystym „fuck you” na ustach.
Miły gość, ale skazany na przegrywanie
W pierwszym sezonie w Mercedesie Bottas wygrał trzy wyścigi, cztery razy był najszybszy w kwalifikacjach, nieznacznie przegrał wicemistrzostwo świata z Sebastianem Vettelem. Rok temu tak kolorowo już nie było. Fin ani razu nie okazał się najlepszy w wyścigu, zaledwie dwa razy wygrał czasówkę, na podium stanął tylko osiem razy w 21 startach (w tym samym bolidzie Hamilton wygrał wyścig i kwalifikacje po 11 razy, a poza pudłem był tylko w czterech startach). Zdecydowanie nie był to rok, który Fin będzie wspominał z rozrzewnieniem. Nie oszukujmy się – brak choćby jednego zwycięstwa, kiedy ma się do dyspozycji zdecydowanie najlepszy bolid w stawce nie jest powodem do dumy. Na usprawiedliwienie Fina trzeba jednak dodać, że w pierwszej części sezonu często prześladował go pech, a kiedy wrócił na właściwe tory, zderzył się ze ścianą w postaci poleceń od zespołu. W Rosji przez radio dokładnie usłyszał, że ma przepuścić kolegę i oddać mu zwycięstwo. Sezon zakończył na dopiero 5. miejscu w klasyfikacji generalnej. Jedyny sukces był taki, że znów dołożył swoją cegiełkę do mistrzostwa konstruktorów i tytułu dla Hamiltona. Jednak jakoś nie widzieliśmy, żeby Valtteri z tego powodu skakał z radości.
Zimowa przerwa w F1 to nieco ponad trzy miesiące. Dla Bottasa to było zdecydowanie bardzo dużo czasu – na przemyślenia i analizy. „Bottas jest odbierany jako miły gość, co do tego nikt nie ma żadnych wątpliwości, ale w pojedynku z Hamiltonem zawsze skazany na zajęcie ostatniego miejsca. W czasie przerwy między zakończeniem poprzedniego sezonu, a rozpoczęciem nowego, Bottas nie mógł zrobić nic, żeby zmienić to postrzeganie. W naturalny sposób narastała w nim frustracja. Części się pozbył w czasie kilku pijackich sesji w Helsinkach, ale większość skupiła się na inauguracji sezonu w Melbourne” – pisze ESPN w artykule „Jak Bottas odkrył siebie na nowo”. Cóż, znając podejście Finów do mocnych alkoholi spodziewamy się, że wspomniane sesje mogły być naprawdę grube i że kolorowych drinków tam zdecydowanie nie było. W większości przypadków po czymś takim zostaje głównie kac – gigant. W przypadku Bottasa mogło zostać coś jeszcze: myśl, żeby spróbować powtórzyć numer, jaki wyciął Mercedesowi i Hamiltonowi wspomniany Nico Rosberg.
W Australii Waldek pojawił się mocno odmieniony. Trochę przypakował (to było możliwe, bo dzięki zmianie przepisów kierowcy nie muszą już tak pilnować wagi), zapuścił brodę, dzięki której wygląda znacznie bardziej dojrzale i poważnie, żeby nie powiedzieć „groźnie”.
– Bottas zawsze był szybkim, utalentowanym kierowcą, dlatego zresztą trafił do Mercedesa. To, czego mu do tej pory brakowało, to trochę tej woli walki, którą muszą mieć mistrzowie. On zaakceptował rolę pomocnika Hamiltona, co udowodnił, oddając mu pewne zwycięstwo w Grand Prix Rosji. Ten rok jednak oznacza dla niego nowy początek i wydaje się, że Bottas jest zdeterminowany, żeby nie pozwolić na powtórkę takiej sytuacji. Hamilton ma pięć tytułów, więcej niż Bottas wygranych wyścigów, więc trudno się dziwić, że Fin jest traktowany jako numer dwa. Ale kiedy zaczyna się nowy sezon, każdy kierowca ma zero punktów. W 2018 roku miał założone kajdany, które uniemożliwiały my wygrywanie wyścigów, teraz zostały zdjęte i pojawią się ponownie tylko wtedy, gdy zagrozi to obronie tytułu przez Hamiltona – uważa Joylon Palmer, były kierowca F1, dziś analizujący wyścigi w BBC.
Wrócił dzieciak sprzed dekady
Kluczowe pytanie rzeczywiście jest takie, czy Mercedes pozwoli Bottasowi wygrywać. Póki co – pod jego adresem pada ze strony szefostwa ekipy mnóstwo pozytywnych słów. Toto Wolff wręcz nie mógł się nachwalić swojego kierowcy.
– W 2008 roku zadzwonił do mnie młody chłopak z Finlandii, prosząc o spotkanie. Był zimowy dzień w Wiedniu, a on przyszedł w samym swetrze, bez kurtki. Pytał mnie o radę. Dominował w Formule Renault EuroCup, choć konkurencja była bardzo mocna, jeździł tam choćby Daniel Ricciardo. To był ten sam Valtteri Bottas, którego widziałem wczoraj i dzisiaj. Myślę, że być może te lata w Williamsie i szokujący wybór do Mercedesa, to było coś, co musiał przetrawić. Pod koniec poprzedniego sezonu widziałem w nim zmęczonego gościa. Teraz wrócił ten chłopak z 2008 roku. Jestem bardzo szczęśliwy, bo on na to zasługuje – podkreślał Wolff. – Od kiedy zacząłem pracować z kierowcami 15 lat temu, bez powodzenia próbuję zrozumieć, co dzieje się w ich głowach. Jak on był w stanie pozbierać się po tym, jak został skreślony w drugiej połowie tamtego roku, do odniesienia jednego z najbardziej spektakularnych zwycięstw, jakie widziałem w ostatnich latach? To pokazuje nam, jak bardzo istotna jest głowa w tym sporcie.
Bottas ewidentnie też czuł, że zasługuje na więcej. Kiedy przekroczył linię mety, jego nowy inżynier wyścigowy Ricci Musconi przez radio powiedział, że to zwycięstwo to rekompensata za poprzedni sezon. Właśnie na to Fin odpowiedział soczystym „fuck you” z adnotacją do wszystkich, którzy mogą czuć, że to ich dotyczy.
– W sporcie, zwłaszcza w tym, pewność siebie, jaką zyskujesz po dobrych wynikach, stanowi gigantyczną pomoc. Napędza cię, nawet w trudnych chwilach, które pojawią się w każdym sezonie. Ale zawsze trzeba pamiętać te dobre momenty i brać siłę z wiedzy, że możesz pojechać wyścig taki, jak dzisiaj. Oczywiście, miałem rok bez zwycięstwa, więc naprawdę chciałem wygrać, to mi teraz da ogromnego kopa – mówił Bottas. A skoro mowa o chęci wygrywania, to Fin naprawdę chciał wygrać za wszelką cenę. Co więcej, kiedy był już praktycznie pewny zwycięstwa, postanowił jeszcze powalczyć o najszybsze okrążenie wyścigu, które od nowego sezonu oznacza dodatkowy punkt. Co ciekawe, zrobił to mimo wyraźnego zakazu szefa zespołu, który uważał, że to niepotrzebne ryzyko. – Przed wyścigiem mieliśmy spotkanie dotyczące strategii. Zabroniłem walki o najszybsze okrążenie, jeśli będziemy jechali na pierwszych dwóch miejscach, albo na pierwszym i trzecim. Ale oni mnie zignorowali. Myślę, że był spisek między inżynierami i kierowcami, którzy wszyscy chcieli walczyć – mówił potem Toto Wolff. – Ja nie widzę sensu w ryzykowaniu 25 punktów po to, żeby zdobyć jeden. Ale ja nie jestem na poziomie kierowców Formuły 1, więc mam inny punkt widzenia.
Bottas nie dostał na ostatnich okrążeniach zgody na zjazd po nowe opony, na których z łatwością wykręciłby najlepszy czas. W poprzednich sezonach pewnie powiedziałby grzecznie “ok” i jechał dalej bezpiecznym tempem. Teraz jednak powiedział “ok”, po czym docisnął, ile fabryka dała i tak, jak chciał, wywalczył dodatkowy punkcik. Jednym zdaniem – najwyraźniej Waldek też już ma kompletnie dość bycia tylko pomocnikiem i spróbuje trochę namieszać w tym sezonie.
JAN CIOSEK
foto: newspix.pl