Inauguracja nowego sezonu Formuły 1 już za nami, wyścig w Melbourne przeszedł do historii. Dla kibiców w Polsce był szczególny, bo na starcie (i co ważniejsze na mecie) zameldował się Robert Kubica, dokonujący powrotu wszech czasów w motorsporcie, o którym mówił dosłownie cały świat.
Problem w tym, że zawody na torze Albert Park zbyt wiele optymizmu w nas nie wlały i kazały postawić kilka poważnych znaków zapytania. Narosło wiele wątpliwości, kilka średniej jakości teorii, w komentarzach w internecie wylały się hektolitry hejtu: na Kubicę, Orlen, Williamsa i tak naprawdę cały wyścigowy świat. W tym miejscu spróbujemy zebrać najważniejsze pytania i postarać się udzielić na nie odpowiedzi.
W Australii mocno niespodziewanie wygrał Valtteri Bottas. W tym miejscu wypada więc zadać pierwsze kluczowe pytanie:
Czy Bottas będzie kandydatem do walki o tytuł?
Trudno się tego spodziewać. Fiński kierowca Mercedesa doskonale zdaje sobie sprawę z podziału ról w ekipie. Jego głównym zadaniem nie jest wygrywanie, a jedynie pomaganie Lewisowi Hamiltonowi. To Anglik jest mistrzem świata i zasadniczo nikt w zespole nie ma nic przeciwko temu, żeby tak zostało. Nikt, włącznie z Bottasem. Fin w ubiegłym sezonie zaliczył osiem miejsc na podium, ale ani jednego zwycięstwa, choć przecież dysponował tym samym mistrzowskim bolidem, co Hamilton, który wygrał 11 razy i zapewnił sobie mistrzostwo świata. Przypadek? Ani trochę. Na Albert Park jednak to Bottas zaliczył wymarzony początek sezonu, zgarniając komplet punktów, czyli 25 za wygraną i 1 dodatkowy za najszybsze okrążenie w wyścigu. Po wyścigu Mercedes ogłosił, że obrońca tytułu miał kłopoty techniczne i na torze musiał walczyć nie tylko z czasem i rywalami, ale także – a może przede wszystkim – z uszkodzoną podłogą, która mocno utrudniała mu zadanie. Jeśli wziąć to pod uwagę, drugie miejsce mistrza trzeba i tak uznać za bardzo dobre. W kolejnych wyścigach można raczej oczekiwać, że wszystko wróci do ubiegłorocznej normy. Zasadniczo nikt nie ma wątpliwości, że to Hamilton jest lepszym kierowcą od Bottasa. A nawet, jeśli nie będzie mógł tego udowodnić w bezpośredniej walce, to można oczekiwać, że pomoże mu w tym zespół.
Jak to: zespół pomoże?
W Formule 1 istnieje coś takiego, jak „team orders”. To zjawisko stare jak świat, które przez długi czas było oficjalnie zabronione, aż wreszcie organizatorzy przestali się oszukiwać i przymykać oczy, a po prostu powiedzieli szefom zespołów: róbcie, co chcecie. Wcześniej były dziesiątki przypadków, w których wszyscy wiedzieli, co jest grane, ale oczywiście nikt nie był na tyle głupi, żeby dać się złapać za rękę. Zdarza się, że zespół ma interes w tym, żeby jeden z jego kierowców przepuścił drugiego. Zamiast jednak zgłosić takie żądanie wprost, mówi się swoistym szyfrem, choćby jakieś bujdy o konieczności oszczędzania opon. Kierowca, który coś takiego usłyszy przez radio, doskonale wie, czego się od niego oczekuje i najczęściej grzecznie przepuszcza kolegę. Nie mamy żadnych złudzeń, że Bottas nie raz w tym sezonie dowie się, że jego opony, choćby były niedawno wymienione, wymagają ostrożniejszej jazdy, co dziwnym trafem pozwoli wygrać wyścig Hamiltonowi.
O tym, jak działają team orders w Australii przekonał się Charles Leclerc, debiutujący w barwach Ferrari. W końcówce wyścigu kierowca z Monako dogonił Sebastiana Vettela, w którego bolidzie były już mocno zużyte opony. Zamiana pozycji kierowców włoskiej stajni była tylko kwestią czasu. Jednak kiedy Leclerc zbliżył się do Vettela, przez radio dostał polecenie: „Zwolnij, żeby zachować bezpieczny odstęp, musisz schłodzić opony”. Kiedy próbował dyskutować i odpowiedział, że wcale nie mają zbyt wysokiej temperatury, usłyszał tylko „zrozumiałem”. Do końca wyścigu pozostał na 5. miejscu, tuż za czterokrotnym mistrzem świata.
W tym przypadku mówimy jednak o kierowcach, którzy do dyspozycji mają bolidy topowej klasy. O Robercie Kubicy tego samego niestety powiedzieć nie można…
Czemu Williams jest taki wolny?
W Formule 1 cudów nie ma. Wiadomo, wszyscy kochamy romantyczne historie o jakiejś małej drużynie, która pokona giganta, bo do siatki wpadnie przypadkowy strzał, a bramkarz zagra mecz życia. Na stadionie takie rzeczy – rzadko, bo rzadko – ale się zdarzają. Na torze wyścigowym to jest praktycznie niemożliwe. Williams jest wolny, bo w zespole od długiego czasu niewiele spraw wygląda tak, jak powinno. Do tego stopnia, że w sporcie, w którym wszystko robi się w białych rękawiczkach i żadne brudy z reguły nie wypływają na zewnątrz, o kłopotach Williamsa wszyscy doskonale wiedzieli. Ba, trudno, żeby było inaczej, skoro na przedsezonowe testy, w których każda godzina jazd jest na wagę złota, ekipa z Grove nie zdołała dostarczyć części na czas i straciła przez to ponad dwa i pół dnia. Kubica potem z przekąsem komentował, że do wyścigu w Australii czuł się przygotowany na 20 procent.
Na konsekwencje nie trzeba było długo czekać. Tuż przed sezonem od pracy w zespole został odsunięty Paddy Lowe, dyrektor techniczny, odpowiedzialny za ubiegłoroczny bolid (beznadziejny) i tegoroczny (wygląda na to, że jeszcze gorszy). To mniej więcej podobna sytuacja, jak odsunięcie od reprezentacji trenera Julena Lopeteguiego na godziny przed startem mundialu w Rosji. Zdaje się, że zbyt dobrze się to dla Hiszpanów nie skończyło…
Czy są szanse na poprawę?
Bolid Williamsa jest nie tylko bardzo wolny, wolniejszy nawet o kilka sekund na okrążeniu od pozostałych aut w stawce, ale także wyjątkowo trudno się prowadzi. W największym uproszczeniu – Kubica i Russell nie mogą robić tego, co powinni, czyli walczyć o osiągnięcie jak najlepszych czasów, a po prostu toczą rozpaczliwą batalię o to, żeby w ogóle się utrzymać na torze.
Brutalna prawda jest taka, że w takich warunkach o jakimkolwiek przyzwoitym wyniku nie może być mowy. Ekipa z Grove przypomina dziś klub piłkarski, w którym prezesem został syn właściciela, trener zrobił koszmarny okres przygotowawczy, na wszystko brakuje pieniędzy, wielu zawodników uciekło, gdzie pieprz rośnie i w efekcie do gry w Lidze Mistrzów zespół przystępuje głównie z juniorami. Jak to się może skończyć? O wyjściu z grupy nikt się nawet nie zająknie, a sukcesem będzie brak kompletu porażek po 0:6. Tutaj jest tak samo – o miejscu w trzeciej, a nawet drugiej części kwalifikacji nawet nie ma co marzyć, szanse na punkty w wyścigu są iluzoryczne i opierają się na wspominaniu, że bywały takie Grand Prix, w których połowa bolidów nie dojeżdżała do mety. A gdyby ktoś w kontekście Williamsa postanowił rozmawiać o podium, należy takiego delikwenta z miejsca zapakować w kaftan i oddać pod opiekę specjalistów.
Szanse na poprawę? Jasne, zawsze są. Złośliwie można powiedzieć, że na pewno będzie lepiej, bo gorzej po prostu być nie może. Sezon dzieli się na kilka części i z reguły zespoły wprowadzają pierwsze większe modyfikacje i poprawki od Grand Prix Hiszpanii (połowa maja). Wtedy być może – podkreślamy: być może – będzie lepiej. Jak mówi klasyk: niewiele lepiej, ale lepiej. Niestety – w tym przypadku to też nic pewnego. Bo patrząc na to, co działo się w ostatnich kilkunastu miesiącach w utytułowanej ekipie – nie ma żadnej gwarancji, że znów wszystko nie zostanie postawione na głowie…
Czy Kubica dobrze zrobił, podpisując umowę z Williamsem?
No właśnie, skoro jest tak źle, to czemu Polak postanowił związać się umową z Williamsem? Przecież poprzedni sezon był tam kierowcą testowym i jako doświadczony zawodnik musiał sobie doskonale zdawać sprawę ze wszystkich problemów. Jasne, dokładnie tak było. Rzecz w tym, że w Formule 1 jest 20 miejsc, z czego praktycznie wszystkie są zajęte w związku z wieloletnimi kontraktami. Jednym słowem, Kubica wziął to, co było do wzięcia, w zasadzie jedyny wolny fotel wyścigowy na sezon 2019. Jego celem i planem był powrót do ścigania w Formule 1. Wiedział, na co się pisze: na piekielnie trudną walkę o jakikolwiek postęp, na frustrację, nerwy, dublowanie, kłopoty i masę trudnych pytań. Mógł zamiast tego skorzystać w oferty zespołu Ferrari, który proponował mu posadę kierowcy rozwojowego. Przyjemna, dobrze płatna robota w legendarnej ekipie, bezpieczna posada i na horyzoncie coś w rodzaju obietnicy, że być może na sezon 2020 zwolni się miejsce w jednej z mniejszych ekip F1 wspieranych przez Ferrari. Problem polegał na tym, że Polak chciał się ścigać, czuł, że jest gotowy do wielkiego powrotu. Po wyścigu w Australii mówił o tym bardzo wyraźnie. – Może być tak, że na koniec roku będę czegoś żałował, ale jedno, czego nie będę żałował to to, że spróbowałem. To bardzo proste – stwierdził.
Czy Orlen zrobił dobry interes?
To jeden z najczęściej powtarzających się wątków w komentarzach pod kolejnymi tekstami o powrocie Kubicy: „jeździ za nasze”, „państwowe pieniądze wyrzucone w błoto”, „on się bawi, a paliwo na stacjach coraz droższe” i tak dalej. O co chodzi? Oczywiście o 100 milionów złotych, które Polski Koncern Naftowy Orlen miał zapłacić Williamsowi za dwuletnią umowę sponsorską (50 milionów za rok, z opcją przedłużenia na kolejny). I choć takie pieniądze dla każdego zwykłego zjadacza chleba są kompletnie kosmiczne i trudne do wyobrażenia, to jak na Formułę 1 to zdecydowanie przeciętna kwota. Dość powiedzieć, że roczny budżet zespołu Williams, który – jak już ustaliliśmy do żadnych potentatów nie należy – oscyluje w granicach 200-250 milionów dolarów (najwięksi potrafią wydać rocznie dwa razy więcej). 50 milionów złotych to kilkanaście milionów dolarów, czyli zaledwie niewielki procent potrzebnej kwoty.
Co ważne – mówimy o umowie łączonej. Nie jest tak, że Orlen sponsoruje Kubicę i finansuje jego marzenie o powrocie do wielkiego sporu. PKN został oficjalnym sponsorem zespołu Williams. Oczywiście – obecność Koncernu w Formule 1 jest uzależniona od obecności tam Roberta Kubicy. Stąd zapis o kontrakcie na rok, z opcją przedłużenia. Gdyby polski kierowca po roku zmienił zespół, można się spodziewać, że Orlen pospieszy w ślad za nim.
A wracając do pytania: czy to dobra inwestycja? Cóż, to się dopiero okaże. Na pewno logo polskiej firmy nigdy nie było tak dobrze eksponowane w świecie wielkiego sportu. Formuła 1 ma globalną oglądalność. Oglądalność wyścigów mierzy się w setkach milionów widzów, globalna liczba unikalnych widzów w ubiegłym roku dobijała do pół miliarda. Można złośliwie powiedzieć, że dla Orlenu fatalna postawa Williamsa wcale nie jest zła. Bo kiedy bolid Roberta Kubicy był dublowany przez kolejnych rywali, w telewizorach na całym świecie pojawiało się świetnie widoczne logo polskiego koncernu, choć oczywiście wiadomo, że wszyscy woleliby je oglądać na kombinezonie kierowcy na podium.
O co walczy Kubica?
Jeśli chodzi o wynik sportowy – niestety raczej o nic. To znaczy – jakiekolwiek punkty zdobyte w tak słabym aucie trzeba będzie traktować w kategorii bardzo dużego sukcesu. W przypadku polskiego kierowcy trzeba raczej formułować zupełnie inne cele.
Po pierwsze – jak najwięcej czasu za kierownicą. W czasie testów w Barcelonie jeżdżenia było zdecydowanie za mało, w Melbourne także Kubica nie mógł wykręcić tylu kilometrów w FW42, ile by chciał. Wyścig potraktował więc – tak samo jak George Russell – bardziej treningowo i testowo. Trochę na zasadzie, że nie ma sensu się napinać i walczyć z rywalami, kiedy ma się do dyspozycji o tyle gorsze auto (przypomnijmy, że w tym sporcie co najmniej 80 procent wyniku zależy od bolidu). W kolejnych startach Kubica będzie chciał zbierać jak najwięcej doświadczeń w nowej Formule 1, która od jego czasów bardzo się zmieniła. Oczywiście, jako niezwykle ambitny gość, będzie próbował rywalizacji z jedynym kierowcą, który póki co jest w zasięgu, czyli z partnerem z zespołu. Do tej pory takie rywalizacje zawsze wygrywał (z Nickiem Heidfeldem i z Witalijem Pietrowem). Na razie z Russellem przegrał i w kwalifikacjach, i w wyścigu.
Kubica już w Australii udowodnił też, że mimo ograniczeń poranionej w wypadku ręki, jest w stanie normalnie przejechać wyścig, od startu do mety, w miarę możliwości bolidu walcząc z rywalami. To będzie także cel na kolejne Grand Prix. A nadrzędny cel na cały sezon to oczywiście zbudowanie na tyle mocnej pozycji, żeby w Formule 1 pozostać na kolejny rok. Cel tym trudniejszy, że trzeba go będzie realizować w fatalnej jakości bolidzie. Ale czy jeszcze niedawno, patrząc na prawą rękę Kubicy ktokolwiek mógłby szczerze powiedzieć, że ten gość będzie w stanie przejechać wyścig Formuły 1 i sprawnie operować bolidem, pędzącym 300 kilometrów na godzinę?
JAN CIOSEK
foto: newspix.pl