2:1 z Chelsea, 2:1 z Liverpoolem, 3:1 z Tottenhamem. Remisy z Arsenalem, Chelsea, Manchesterem United i City. W Premier League mecz z Wolverhampton to nie jest dla ekipy z Big Six wpis w kalendarzu, jaki pragnie zobaczyć, gdy akurat potrzebuje punktów. Dziś po raz drugi okazało się, że w FA Cup to też nie jest najlepszy rywal, gdy marzysz o trofeum. Manchester United – podobnie jak wyeliminowany przez Wolves trzy rundy wcześniej Liverpool – pucharu Anglii już nie zdobędzie. Został zagryziony przez Wilki z Molineux.
Tak jak Ole Gunnar Solskjaer po meczu z Arsenalem mógł jeszcze mówić, że Czerwone Diabły zrobiły dość, by ograć Kanonierów, ale miały pecha. Dziś, jeśli chce brzmieć wiarygodnie, nie może już powiedzieć nic podobnego. Manchester United oddał do 90. minuty jeden celny strzał na bramkę Wolverhampton Wanderers, gola kontaktowego zdobył dopiero kilkadziesiąt sekund przed ostatnim gwizdkiem. Bo stanął naprzeciw ekipy usposobionej na dzisiejsze spotkanie przez Nuno Espirito Santo po prostu perfekcyjnie.
United brakowało pasji, intensywności, energii. Zbyt wiele było złych decyzji, zbyt mało ryzyka podejmowanego przez najbardziej błyskotliwych graczy ekipy z Manchesteru, by móc myśleć o ograniu Wolves. Beniaminka, który rozgościł się w elicie jak u siebie i który sprawia w obecnym sezonie zdecydowanie najwięcej problemów potentatom.
Dziś kumulacja problemów United nastąpiła po nieco ponad godzinie gry. Sześć minut tak naprawdę pozbawiło gości szans na osiągnięcie czegokolwiek w spotkaniu, w którym wyglądali po prostu słabo. Niewykluczone, że najsłabiej od kiedy Ole Gunnar Solskjaer chwycił za stery.
Najpierw zdecydowania zabrakło trzema zawodnikom United, między których wbiegł Joao Moutinho, później jakoś sześciu kolejnym, z których żaden nie zaatakował Raula Jimeneza dość zdecydowanie, by ten nie mógł spróbować strzału z półobrotu. Mija kilka chwil – Wolves wykańczają United ich bronią. Kluczowy moment – znów brak zdecydowania. Luke Shaw powinien był zatrzymać pędzącego od środkowego koła Diogo Jotę za wszelką cenę, zamiast tego wywrócił się przy pierwszym zwodzie Portugalczyka i otworzył przed nim bramki na autostradzie do bramki Sergio Romero. Który miał dziś zdecydowanie więcej roboty, niż się spodziewał. Podczas gdy United oddali dwa celne strzały, zdobywając gola po drugim, Rashforda w 95. minucie, ekipa z Wolverhampton próbowała pokonać Romero siedemnastokrotnie. Siedem razy celując w światło bramki.
Pół żartem, pół serio ten mecz można podsumować stwierdzeniem, że tylko golkipera Wolves Johna Ruddy’ego żal. Nie dość, że nie broni przy Rui Patricio praktycznie wcale, to i dziś sobie nie pobronił…
Wolves – Manchester Utd 2:1
Jimenez 70’, Jota 76’ – Rashford 90’+5’
***
Wiele wskazywało na to, że dziś powtórzy się koszmar Manchesteru City, w którym główną rolę gra rywal z niższej ligi. Ten sam, w którym będący na wyciągnięcie ręki Puchar FA dostaje skrzydeł i odlatuje daleko poza zasięg rąk podopiecznych Pepa Guardioli.
Tak było przecież rok temu, gdy wszyscy wieszczyli bijącemu wszelkie rekordy w lidze piłkarzom City poczwórną koronę. Nie Liverpool w Lidze Mistrzów (to było później), a właśnie ekipa z League One zakończyła triumfalny marsz i marzenia o komplecie trofeów odłożyć na później.
Tak mogło być i dziś. Gdyby ktoś odpalił starcie Swansea z Manchesterem City po pół godziny, włączyłby i wyłączył telewizor parę ładnych razy, nie mogąc uwierzyć, że wynik w lewej górnej części ekranu to nie jakiś błąd systemu. Trudno w to uwierzyć, ale Łabędzie po dwóch kwadransach prowadziły 2:0 z wielkim Manchesterem City, a jedynym zawodnikiem Obywateli z golem w tym spotkaniu był… sprzedany nie tak dawno do Swansea Bersant Celina. Byłym zawodnikiem. Ten sam, którego możecie kojarzyć z najgorszego wykonania rzutu karnego ze środka tygodnia, gdy poślizgnął się przed jedenastym metrem tak niefortunnie, że piłka zamiast polecieć w kierunku bramki, spadła… za nim.
Dziś przymierzył idealnie. Zdobył przepięknego gola, kontrującym uderzeniem wykańczając zagranie Nathana Dyera. A że wcześniej Fabian Delph – ten sam, który rok temu pokrzyżował kolegom szyki łapiąc czerwoną kartkę w meczu z trzecioligowym Wigan – sfaulował rywala w polu karnym i dał do jedenastki podejść Grimesowi, oznaczało to już 2:0.
Wyjście na takie prowadzenie było wielką niespodzianką, utrzymanie go w starciu z City aż do 69. minuty – wręcz małą sensacją. Różnica pomiędzy Obywatelami a ich rywalami zza miedzy, których kilka godzin później za burtę wyrzucili gracze Wolves, jest jednak taka, że naciskali rywali permanentnie. A Pep Guardiola pomógł szczęściu posyłając w bój swoje największe działa. Kilkanaście minut po przerwie na boisku byli już usadzeni dziś na ławce dwaj najlepsi strzelcy City – Sterling i Aguero.
To właśnie oni – do spółki z Bernardo Silvą – rozstrzygnęli o wyniku spotkania. Choć w okolicznościach kontrowersyjnych, by nie powiedzieć: skandalicznych. Bo tak naprawdę tylko śliczne uderzenie Bernardo Silvy zewniakiem (zresztą jedno z dwóch identycznych w tym meczu, drugie zostało zablokowane), było trafieniem w stu procentach prawidłowym.
Wyrównanie po karnym Aguero? Może i z przebiegu meczu zasłużone, ale nie gdy jedenastka jest podyktowana w sytuacji, w której Raheem Sterling pada na murawę bez większego kontaktu powodującego upadek. Samo wykonanie karnego, dodajmy, też było bardzo szczęśliwe dla graczy City. Bo piłka po uderzeniu w słupek odbiła się od pleców bramkarza Swansea i wpadła do siatki.
O ile jednak można sędziego bronić dynamiką sytuacji i brakiem VAR przy wskazaniu na wapno, to przy decydującym golu w samej końcówce, gdy coraz realniejsza była perspektywa dogrywki, sędzia liniowy się po prostu zdrzemnął. Nie zobaczył spalonego Aguero, który celną główką załatwił sprawę.
Za sytuację przeprosił zresztą kibiców Swansea po meczu Pep Guardiola. Marne to jednak pocieszenie. Fakty są bowiem takie, że comeback Manchesteru City, jakkolwiek efektowny, dokonał się w ogromnej mierze przez pomyłki arbitrów – głównego i liniowego.
Swansea – Manchester City 2:3
Grimes 20’ (k.), Celina 29’ – B. Silva 69’, Nordfeldt 78’ (sam.), Aguero 88’
***
W pierwszym dzisiejszym meczu FA Cup awans do półfinału wywalczyła ekipa Watfordu, która drugi raz w ciągu czterech lat doszła aż do tego etapu. W sezonie 2015/16 lepsze w meczu o finał okazało się… pokonane dziś 2:1 Crystal Palace. Wtedy to „Orły” zwyciężyły w identycznym stosunku.
Watford – Crystal Palace 2:1
Capoue 27’, Gray 79’ – Batshuayi 62’