No, to jedziemy! Jutro początek sezonu 2019, znów z udziałem polskiego kierowcy. Robert Kubica zamelduje się na starcie wyścigu o Grand Prix Australii i choć trudno się spodziewać cudów, jeśli chodzi o wyniki, to i tak dla polskich kibiców to wydarzenie absolutnie przełomowe i historyczne. Co tu dużo gadać – czekaliśmy na to ponad osiem lat, ponad trzy tysiące czterdzieści dni.
Kiedy na zakończenie sezonu 2010 Robert Kubica zajmował piąte miejsce na Yas Marina Circuit, nikt nie spodziewał się tego, że to może być jego ostatni wyścig w Formule 1. Polak był jednym z najbardziej cenionych kierowców w stawce, w barwach przeciętnego wówczas Renault robił fantastyczną robotę, raz po raz objeżdżając zespołowego partnera, Witalija Pietrowa.
Sezon zakończył w listopadzie, a po krótkim urlopie zaczął przygotowania do kolejnego. Rok 2011 miał być dla niego ostatnim przejściowym. To dokładnie jak z piłkarzem, który już podpisze kontrakt z wielkim zespołem, ale jeszcze musi dograć jeden w barwach mniejszej ekipy. To taki sezon na przeczekanie, podtrzymanie renomy i podniesienie możliwości na jeszcze wyższy poziom. Kubica robił to nie tylko na torze, ale także na rajdowych trasach. To zresztą najlepszy dowód na to, jak mocną miał pozycję w Renault.
Nauczyć się tego, czego nie potrafią rywale
A było tak: kiedy w 2005 roku wygrał World Series by Renault i w nagrodę otrzymał test w mistrzowskim bolidzie Renault, nie mógł stawiać żadnych warunków. Wtedy był tylko jednym z wielu młodych gniewnych, czekających na wielką szansę. Owszem, świetnym młodym, młodym z pokolenia Rosberga i Hamiltona, który objeżdżał ich, choć nie miał takiego wsparcia, ale wciąż – nie w pozycji do wysuwania żądań. Test zrobił takie wrażenie, że kilka tygodni później Kubica dostał od BMW Sauber do podpisu kontrakt kierowcy testowego i rezerwowego. Minęło nieco ponad pół roku i Polak zastąpił w bolidzie niemieckiej stajni Jacquesa Villeneuve’a, mistrza świata sprzed kilku lat. W trzecim starcie wywalczył pierwsze podium i nikt już nie miał wątpliwości, że BMW Sauber znalazło diament do oszlifowania. Wkrótce podpisano aneks do umowy, na mocy którego Kubica dostał lepsze warunki. Ale o żadnych fanaberiach nie mogło być mowy, nawet wtedy, gdy w połowie 2008 roku Polak wygrał wyścig o Grand Prix Kanady i objął prowadzenie w klasyfikacji generalnej mistrzostw świata.
Po sezonie 2009 Kubica podpisał kontrakt z zespołem Renault. W nowej umowie znajdowały się zupełnie inne warunki niż wcześniej. Do francuskiej stajni nie przychodził już jako obiecujący dzieciak z kraju, w którym nie ma żadnych wyścigowych tradycji, tylko jako gwiazda i kierowca przez wielu uważany za przyszłego mistrza świata. W klasycznej umowie zawodnika z zespołem Formuły 1 zawarty jest cały katalog zakazów. W praktyce kierowcom nie wolno praktycznie nic, a już na pewno nic, co mogłoby być w jakikolwiek sposób niebezpieczne. Jazda na nartach w większości przypadków jest absolutnie zabroniona, podobnie jak jakiekolwiek sporty ekstremalne. O jeżdżeniu w rajdach samochodowych inaczej niż na konsoli w żadnym wypadku w ogóle nie ma mowy. Tymczasem Kubica w 2009 roku wynegocjował, że w rajdach wolno mu startować. Traktował to od początku, jako sposób na zwiększanie swoich umiejętności za kierownicą.
– Jako dziecko nie myślałem o Formule 1, po prostu chciałem być tak dobry, jak to możliwe. Byłem i jestem wielkim fanem rajdów, ale szukałem czegoś poza F1, co mogłoby mi pomóc być jeszcze lepszym kierowcą. Próbowałem się nauczyć tego, czego nie potrafili moi rywale. Cały czas uważam, że w pewnych specyficznych okolicznościach i warunkach w 2010 roku zdobyłem więcej punktów właśnie dzięki startom w rajdach – opowiadał w podcaście F1 „Beyond the grid”. – Tak było dzięki wrażliwości. Wiele razy się zdarzyło na przykład, że zostawałem na gładkich oponach, kiedy inni zjeżdżali, dzięki czemu zyskiwałem wiele pozycji. To są rzeczy, których nie widać, możesz je ocenić i zrozumieć tylko ty sam. To prawda, że zapłaciłem wielką cenę i płacę ją do dzisiaj. Ale to wszystko nie było dla zabawy, coś za tym stało. Nie mówiłem o tym do tej pory, ponieważ to naprawdę było pragnienie bycia lepszym kierowcą i znalezienia czegoś, czego inni nie mają, poprawienia się w obszarach, w których to było możliwe. Zawsze można się czegoś nauczyć. Ja nigdy nie byłem zadowolony z tego, jak byłem dobry. Chciałem więcej i uważałem, że rajdy mi to dadzą. I dały. Problem w tym, że cena okazała się za wysoka.
Ograniczenia utrudniają życie
Właśnie: cena. O wypadku w rajdzie Ronde di Andora napisano już wszystko. Kubica w ogóle miał w nim nie startować, miał jakieś złe przeczucia. Nawet zadzwonił do organizatorów, żeby im o tym powiedzieć. Po drugiej stronie usłyszał jednak głos pełen entuzjazmu, opowiadający o tym, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Nie miał sumienia zawieść człowieka, więc ostatecznie stanął na starcie. Co było dalej – wszyscy wiemy. Absolutnie pechowa barierka, która zamiast odbić samochód, po prostu wbiła się w jego środek, koszmarnie raniąc kierowcę. Szczęście w nieszczęściu Kubicy polegało na tym, że w szpitalu, do którego trafił, wiedziano, kogo mają na stole operacyjnym. Gdyby chodziło o zwykłego zjadacza chleba, natychmiast amputowano by koszmarnie poharataną rękę. Ostatecznie, jak sam kiedyś zdradził, operacji po wypadku w rajdzie przeszedł więcej, niż jest wyścigów w kalendarzu Formuły 1 (czyli ponad 20). Niektóre były krokiem do przodu, inne dwoma krokami wstecz. Po latach walki, rehabilitacji, prób i błędów, Kubica znalazł się w miejscu, w którym jest jako tako sprawny. Nie w stu procentach sprawny, w zasadzie wypadałoby napisać „niepełnosprawny”. Bo taka jest prawda, o czym zresztą we wspomnianym już podcaście „Beyond the grid” opowiadał.
– Zaakceptowałem to, co się stało. Najtrudniejsze jest to, że moje ograniczenia sprawiają, że moje życie jest trudniejsze. Staram się robić rzeczy tak, jak robiłem je wcześniej, a z moimi ograniczeniami większość rzeczy… cóż – nie możesz ich robić. Ale to nie znaczy, że nie możesz ich robić w ogóle, możesz inaczej. Tak samo było z Formułą 1. Byli bohaterowie, którzy pytali mnie: czemu tak późno. Nawet Sebastian Vettel w wywiadzie mówił, że nie rozumie, dlaczego próbuję wrócić dopiero teraz – mówił. Ograniczenia w codziennym życiu więc ma. Jakie? Choćby w tak oczywistej, banalnej sprawie, jak pisanie. Przed wypadkiem był praworęczny. Po wypadku – do pisania używa lewej ręki, chociaż, jak zwraca uwagę, to umiejętność, której dziś używa się bardzo rzadko (chociaż jakoś kontrakt z Williamsem musiał podpisać). Co jednak znacznie ważniejsze – w bolidzie ograniczenia związane z wypadkiem – choć oczywiście są – nie uniemożliwiają Kubicy normalnej pracy kierowcy wyścigowego.
– Nie mogę powiedzieć, że jestem tym samym kierowcą, co w 2010 roku, przed wypadkiem. Sądzę, że jestem lepszy. W pewnych obszarach. Wtedy byłem po 3-4 pełnych sezonach ścigania. Teraz mogę stawać się tylko lepszy, wraz z upływem czasu. Nie sądzę, żeby brakowało mi szybkości, tak szczerze. Ale ze względu na moje ograniczenia, nie wystarcza, żebym robił tylko to, co robią inni – podkreśla Kubica, który pod względem fizycznym jest przygotowany doskonale. Wiele godzin spędza na rowerze, jazda na dwóch kółkach początkowo była dobrym treningiem, a z czasem stała się pasją. – Moja prawa ręka wygląda, jakby była tylko pasażerem. I jest pasażerem, kiedy ma nim być. Ale kiedy ma pracować, to pracuje. Jeśli chcesz, możemy w przyszłym tygodniu zorganizować wyścig na 70 okrążeń z którymkolwiek z kierowców w takim samym aucie i zobaczymy – proponował.
Powrót wszech czasów w Formule 1
Cóż, sprawdziło się tylko w części. Rzeczywiście, będzie wyścig. Nie na 70, tylko na 58 okrążeń ulicznego toru Albert Park w Melbourne. Nie z którymkolwiek z topowych kierowców, a ze wszystkimi dwudziestoma (dziewiętnastoma poza Kubicą). Ale co najważniejsze, nie w jednakowych autach, gdzie szanse byłyby równe. Do pierwszego po ponad ośmiu latach wyścigu polski kierowca, zaliczający powrót wszech czasów w motorsporcie, niestety przystąpi w samochodzie ze zdecydowanie niższej półki niż konkurenci.
Williams po wielu tłustych latach, w których dorobił się renomy i nazdobywał tytułów (tylko Ferrari ma więcej wśród konstruktorów), ostatnio zdecydowanie pikuje. Poprzedni sezon w wykonaniu angielskiej stajni był fatalny. Słaby bolid prowadzili zdecydowanie przeciętni kierowcy – syn miliardera, Lance Stroll, i, wspierany przez rosyjskich oligarchów, Siergiej Sirotkin (pożegnał się elitą po roku. Punktów zdobyli tyle, co kot napłakał i wspólnymi siłami zajęli zdecydowanie ostatnie miejsce w stawce, mając na koncie 7 oczek. To naprawdę spore „osiągnięcie”, jeśli wziąć pod uwagę, że inne cieniujące ekipy były kilka razy lepsze – kierowcy Toro Rosso uzbierali 33 punkty, a Saubera – 48. Słowem: dla Williamsa był to sezon z koszmaru, który należy jak najszybciej wymazać z pamięci. Kłopot w tym, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że w nowym wcale nie będzie lepiej.
Ba, może być jeszcze gorzej, bo za ekipą z Grove wpadka, jakiej Formuła 1 dawno nie widziała (o ile kiedykolwiek). Na przedsezonowe testy do Barcelony zespół Franka Williamsa przyjechał w pełnej gotowości: kierowcy wyścigowi, kierowca testowy, główny inżynier, szefowa ekipy, inżynierowie, mechanicy, marketingowcy, pomocnicy, obsługa techniczna, kucharze, kelnerki i tak dalej. Słowem: tłum ludzi. Przywieźli ze sobą tony niezbędnego sprzętu: całą bazę zespołu z wyposażeniem, opony, podnośniki, talerze, sztućce, szklanki, podgrzewacze i tysiąc innych przedmiotów o mniej lub bardziej tajemniczym przeznaczeniu. Zapomnieli tylko… bolidu! W efekcie, kiedy kierowcy innych zespołów śmigali po Circuit de Catalunya, w Williamsie nerwowo przebierano nogami i obgryzano paznokcie. Bolid w końcu dotarł na miejsce, kiedy minęło już 2,5 dnia testów. Testów – dodajmy – które w F1 są ściśle limitowane i których każda minuta jest na wagę złota. Kiedy wreszcie FW42 pojawił się na torze, okazało się – cóż za niespodzianka – że od reszty bolidów w stawce jest zdecydowanie wolniejszy.
– Nie pamiętam takiej sytuacji w Formule 1, żeby ktoś się spóźnił na testy. To się czasem zdarza w niższych seriach wyścigowych, ale na pewno nie na absolutnym topie. Dla zespołu to kompletna porażka i dramat, a straty są moim zdaniem nie do odrobienia – mówi Natalia Kowalska, była zawodniczka Formuły 2, która obecnie walczy o miejsce w W-Series, nowej serii wyścigowej dla kobiet oraz prowadzi swój zespół wyścigowy. – Spodziewam się bardzo ciężkiego sezonu dla Williamsa i Roberta Kubicy. Prawdę mówiąc, gigantycznym sukcesem będzie, jeśli uda im się zdobyć jakiekolwiek punkty. Nie w Australii, a w całym sezonie – dodaje.
– Naszych opóźnień nie da się nadrobić w tydzień. Przed nami jeszcze dużo rzeczy do zrobienia, ludzie na torze i w fabryce muszą dawać z siebie wszystko i skupić się na tym, co mamy. Nie ma sensu tracić czasu i energii na rozmyślanie o ciężkich chwilach. O emocjach związanych z moim powrotem też nie mam czasu myśleć. Zamiast tego muszę skupić się na pracy i jak najwięcej nauczyć się o nowej Formule 1. Nie mieliśmy wymarzonego początku zimowych testów, przez co teraz mamy mnóstwo rzeczy do przetestowania – skomentował sam zainteresowany na oficjalnej konferencji prasowej.
Niestety, potem było jeszcze gorzej. Oficjalne piątkowe treningi i dzisiejsze kwalifikacje pokazały dobitnie, że bolidem Williamsa z trudem da się jeździć. Kierowcy angielskiej stajni muszą dać z siebie wszystko, żeby w ogóle utrzymać samochód na torze, skarżą się na skandaliczną przyczepność i trudność w prowadzeniu. Efekty są oczywiste i łatwe do przewidzenia: Russell i Kubica w czasówce byli zdecydowanie najwolniejsi. Dla Kubicy dzisiejsze 20. miejsce to najgorsza pozycja startowa w historii występów w Formule 1. Ba, kiedy w oficjalnych treningach ekipy symulowały wyścig i testowały długie przejazdy, Polak mógł się poczuć jak woźnica furmanki na autostradzie. – Przez te 45 minut zostałem wyprzedzony więcej razy niż przez poprzednie 4,5 roku w Formule 1 – skomentował. A polski Internet aż huczy od komentarzy, że bolid Williamsa jest jak ten przysłowiowy Volkswagen Passat, co to Niemiec płakał, jak sprzedawał…
Bukmacherzy także nie spodziewają szału po Williamsie, choć widać, że znacznie wyżej oceniają szanse na jakiekolwiek pozytywne wyniki Roberta Kubicy niż jego młodego kolegi z zespołu George’a Russela. Za Polaka w punktowanej dziesiątce wyścigu o Grand Prix Australii płacą 8:1 (nie warto, pieniądze wyrzucone w błoto), zaś za jego miejsce na podium aż 500:1 (lepiej postawić na mistrzostwo Polski dla Lecha Poznań). Gdyby kogoś jeszcze bardziej poniosła fantazja, może typować na mistrzostwo świata. Szanse Kubicy wyceniono na 500:1 (w połowie stawki), zaś Williamsa na 1000:1 (oczywiście, zdecydowanie najniżej). Dla tych, którzy twardo stąpają po ziemi mamy kompletnie inne przewidywania: wśród faworytów sezonu – bez zmian. Największe szanse mają broniący tytułu Mercedes i Lewis Hamilton. Z przedsezonowych testów widać, że w stosunku do poprzedniego sezonu poprawiło się Ferrari, więc do walki o koronę powinien dołączyć także Sebastian Vettel i jego nowy partner Charles Leclerc. Zawsze groźny będzie również Max Verstappen w Red Bullu. Jeśli chodzi o Roberta Kubicę – w jego przypadku mistrzostwem świata jest sam fakt, że wrócił do stawki 20 najszybszych kierowców świata, a obroną tytułu będzie, jeśli zdoła w Formule 1 utrzymać się na kolejny sezon. Oby w lepszym zespole. Wypadałoby może w tym miejscu napisać coś w stylu „nie oczekujmy po Kubicy cudów”, ale prawda jest taka, że kto jak kto, ale on nas do cudów po prostu przyzwyczaił…
JAN CIOSEK
foto: newspix.pl