Gdy 18 grudnia Jose Mourinho leciał z Manchesteru United, strata Czerwonych Diabłów do Tottenhamu wynosiła 13 punktów.
Kiedy w drugiej lutowej kolejce Tottenham ograł Lisy z Leicester, a Chelsea przyjęła sześć sztuk od Manchesteru City, przewaga Kogutów nad The Blues urosła do 10 oczek. Tylu, ile do największego rywala tracił w tym samym czasie też Arsenal.
Jak to więc możliwe, że już za kilka godzin United mogą się zrównać punktami z Kogutami, Arsenal znaleźć jedno, a Chelsea – dwa „oczka” za plecami ekipy Mauricio Pochettino?
O bolączkach Manchesteru United w tym sezonie, tak długo, jak ten zespół prowadził Jose Mourinho, mogłaby powstać książka. I byłoby w niej więcej bólu egzystencji niż u Goethego. Dopiero gdy władze klubu z Old Trafford poszły po rozum do głowy i postanowiły, że sequel nie będzie już paszkwilem na Manchester United, tylko opowieścią o dzielnych wikingach, coś się ruszyło.
Chelsea? Dopiero co mieliśmy klasyczne przeciąganie liny na linii Kepa Arizzabalaga – Maurizio Sarri, po którym zanosiło się na to, że obaj wylądują zadami w błocku. Włoch od ładnych kilkunastu tygodni czyta o sobie, że jest na wylocie. Że może sobie wprowadzać innowacyjną taktykę 1-4-Jorginho-5 i nie mniej innowacyjne żucie filtrów z Marlboro gdziekolwiek, byle z dala od Stamford Bridge.
O Unaiu Emerym nie mówiło się na początku roku podobnie chyba tylko dlatego, że w Arsenalu tak przyzwyczaili się do specjalisty od porażek na stołku trenera. Więc w sumie co za różnica, czy kaleczy angielski z francuskim, czy z hiszpańskim akcentem? Ważne że potrafi w trzy miesiące przegrać więcej meczów niż wygrać (6 wygranych, 7 porażek), odpadając przy tym z dwóch krajowych pucharów i ocierając się o blamaż w europejskim. Gdy BATE starobiałoruskim zwyczajem przywitało Kanonierów Hlebem, a pożegnało wtartą w rany solą.
Ucieczka przed tą trójką, dostarczającą do niedawna więcej akcentów humorystycznych niż punktów, nie była nawet poruszanym tematem. Przegrać z nimi wyścig o podium to jak nie zdać z plastyki. Tottenham miał podszczypywać prowadzącą dwójkę. Zmuszać Kloppa do bredzenia o wietrze. Guardiolę do nerwowego polerowania dłonią nienagannie wygolonej czaszki. Bo przecież nie oglądać się za siebie.
Wygrana Chelsea w spotkaniu z Wolves to kurs 1,57 w ETOTO.pl, remis – 4,15, wygrana Wolverhampton – 6,60
Nawet ci najbardziej ostrożni kibice Tottenhamu, świadomi że po chwilach euforii przychodzą zwykle momenty równie przyjemne co wbijanie sobie szpilek pod paznokcie, mogli na moment się uspokoić. Zaangażować w huśtawkę emocjonalną związaną z dynamicznie zmniejszającym się i zwiększającym dystansem do Liverpoolu i Manchesteru City, zapomnieć że poza pierwszą trójką istnieje jakiekolwiek życie. Niestety okazało się, że pomylili tabelę Premier League z tabelą transferów przychodzących Tottenhamu w sezonie 18/19.
Czujność uśpiła też pewna wygrana z Borussią Dortmund osłabioną na Wembley do tego stopnia (Reus, Piszczek, Alcacer, Akanji, Weigl), że Lucien Favre w celu uzupełnienia kadry mógł rozważać krótkoterminowe wypożyczenie psów Alexisa Sancheza. No bo skoro w 1/8 finału Ligi Mistrzów Jan Vertonghen odkrywa w sobie nagle wewnętrznego Roberto Carlosa, a ekipa bez Kane’a i Allego pakuje BVB na drogę trzy sztuki, to co może pójść nie tak?
Jakby to powiedzieć… od tamtej pory, to w zasadzie wszystko.
Czuć to musi Mauricio Pochettino. Nie trzeba być połączeniem Rusta Cohle’a i Horatio Caine’a, by dostrzec, że Argentyńczyka ponoszą emocje. Jeśli facet o aparycji zbitego psa, przy linii wyglądający jak prymus z Hogwartu, naskakuje na Mike’a Deana i wyłapuje za to dwa mecze na trybunach. Gdy po meczach mówi „może to i dobrze, ludzie zrozumieją nasz prawdziwy poziom”, to znaczy że napięcie i frustracja jakie mu towarzyszą są ogromne. A przecież cały sezon musi grać na wyjeździe – bo na Wembley Tottenham nigdy nie będzie się czuć jak u siebie. Jest zmuszony działać bez dopływu świeżej krwi. Do sejfu, w którym swoją rozrzutność zamknął Daniel Levy, kluczyk zgubił się bowiem już dawno.
Źle miało być bez kontuzjowanego w meczu z Manchesterem United Harry’ego Kane’a, okazuje się, że gorzej, to jest z nim. Od jego przedwczesnego powrotu Spurs wygrali 1 z 5 meczów. Kto wie, czy dwa tygodnie krótsza rekonwalescencja nie wpłynęła na to, że Kane po kontuzji gra równie niewyraźnie, co mówi. Strzela gole, owszem, ale wczoraj spokojnie mógł mieć cztery sztuki i zamknąć mecz nim Southampton doszedł do głosu. Skończył z jedną. Gdyby zestawić Kane’a z meczu Southampton choćby z tym z końcówki minionego roku, wypadłby raczej blado.
O ile jednak Kane raz na kilka sytuacji strzela do właściwej bramki, obrońcy Tottenhamu raz za razem to niweczą. W ostatnich kilku tygodniach mecze Kogutów są najeżone błędami defensorów bardziej niż Jeżyki bakaliami. Co myślał wczoraj Danny Rose puszczając przy golu dla Southampton w pełni świadomie piłkę między nogami za siebie, gdzie już nabiegał Jan Valery? Jak Davinson Sanchez mógł popełnić błąd główkując piłkę do Alexandre’a Lacazette’a, gdy cały jego zespół przebywał na połowie Arsenalu, przez co Francuz mógł posłać Aarona Ramseya sam na sam z Hugo Llorisem? Jak poważne musiało być zwarcie na linii głowa-nogi u Kierana Trippiera, gdy pokonywał w meczu z Chelsea własnego bramkarza, posyłając piłkę do siatki obok zdezorientowanego Llorisa?
Promyczkiem nadziei jest powrót Dele Allego po kontuzji uda. „Alle go brakowało!” – mieliśmy pisać we wczorajszej pomeczówce, gdyby Danny Rose nie postanowił sam sobie założyć siatki, a James Ward-Prowse nie był wyznawcą kościoła Davida Beckhama (swoją drogą wiedzieliście, że w Bangkoku jest nawet świątynia Davida Beckhama?). Asysta ze Świętymi palce lizać, podczas nieobecności Anglika tej jego bezczelności, nieprzewidywalności i błyskotliwości brakowało jak Arce Gdynia greenkeepera.
Mimo problemów Tottenham zakończy sezon w TOP4? Kurs 1,60 w ETOTO.pl
Takich promyczków musi być jednak po prostu więcej. Bo w wyniszczającym maratonie Premier League, Tottenham właśnie kilka razy wyrżnął się o własne sznurowadła, każdy kolejny oznaczać będzie wypuszczenie losu kolejnego awansu do Ligi Mistrzów z rąk.
A chętnych, by pomóc mu w kolejnym upadku, nie brakuje.