Gdy ktoś pyta o prestiż Pucharu Ligi Angielskiej, najbardziej wymowne są dwie rzeczy. Pierwsza – nieprzypadkowo terminu „Carabao Cup” czy „League Cup” używa się wymiennie z „Puchar Myszki Miki”. Druga – byt w Premier League jest wart co najmniej 95 milionów funtów za sezon, wygrana w FA Cup to 2 miliony w brytyjskiej walucie. Ile dostaje zwycięzca Pucharu Ligi? 100 tysięcy.
Splendoru rozgrywkom nie dodają też kibice – i to już od dawna. Gdy Liverpool w 2001 roku sięgał po Puchar Ligi, ale i po Puchar UEFA oraz FA Cup, fani United umniejszali temu dokonaniu nazywając je „potrójną koroną Myszki Miki”. Sami zresztą śmiali się z siebie szesnaście lat później, gdy tryplet, na który złożyły się wygrane: Tarcza Wspólnoty, Liga Europy i Puchar Ligi, nazwali „drewnianym”.
Pytanie o zasadność rozgrywania Pucharu Ligi wobec i tak przeładowanego do granic możliwości kalendarza wraca jak bumerang. Dla finalistów to sześć do ośmiu dodatkowych spotkań wciśniętych w terminarz. Tegoroczni – Chelsea i Manchester City – wciąż grają w europejskich pucharach i o swoje cele w Premier League. Jedni o miejsce w przyszłorocznej Lidze Mistrzów, drudzy o obronę tytułu. The Citizens grają także wciąż o FA Cup. Hipotetycznie, gdyby Chelsea udało się dojść do finału Ligi Europy, The Blues zagraliby w tym sezonie 62 spotkań:
– 38 meczów w Premier League,
– 6 meczów w fazie grupowej Ligi Europy,
– 9 meczów w fazie pucharowej Ligi Europy,
– 3 mecze w FA Cup,
– 6 meczów w Carabao Cup.
City? Zakładając finały FA Cup i Ligi Mistrzów, co nie brzmi jak nieosiągalna fantazja, to mogą być nawet 64 starcia:
– 38 meczów w Premier League,
– 6 meczów w fazie grupowej Ligi Mistrzów,
– 7 meczów w fazie pucharowej Ligi Mistrzów,
– 6 meczów w FA Cup,
– 6 meczów w Carabao Cup,
– 1 mecz o Tarczę Wspólnoty.
Mauricio Pochettino już dwa lata temu mówił wprost, że będzie szczęśliwy, jeśli jego Tottenham wygra FA Cup czy Puchar Ligi, ale że to rozgrywki mające dla niego niewielkie znaczenie. Koguty muszą bowiem mierzyć w zwycięstwo w Premier League i Lidze Mistrzów.
Można się zżymać na to, że największe kluby zabijają trzeciorzędne angielskie rozgrywki, ale tak naprawdę trudno im się dziwić – tym bardziej teraz, gdy większość z nich miała sporą liczbę reprezentantów na mundialu, co jeszcze dokłada ich zawodnikom obciążeń. W efekcie nikt, albo prawie nikt, nie stawia na swoich podstawowych piłkarzy, szczególnie w pierwszych fazach Pucharu Ligi. Wyjątki można zliczyć na palcach jednej ręki, zwykle są to mecze zbyt prestiżowe dla kibiców, by można je było kompletnie zignorować. Vide ćwierćfinałowe derby północnego Londynu Arsenal – Tottenham, które jednak na przykład Harry Kane i tak zaczął na ławce.
Gdy nie trafia się starcie z odwiecznym rywalem, regułą jest ogrywanie zawodników nieotrzymujących zadowalającej ich liczby minut w lidze. W tej samej rundzie – a więc w ćwierćfinale przeciwko Leicester City – Manchester City dokonał ośmiu zmian względem rozegranego trzy dni wcześniej meczu ligowego.
Chelsea? Maurizio Sarri przed spotkaniem z Bournemouth wykonał „zaledwie” sześć roszad.
Jednocześnie tylko dwa razy w ostatnich czternastu latach Puchar Ligi wznosili kapitanowie klubów spoza Big Six – Birmingham City w 2011 i Swansea City w 2013 roku. I to zbija koronny argument zwolenników Pucharu Ligi. Możliwość zdobycia trofeum przez klub spoza zwyczajowego grona ligowych faworytów, skoro ci grają głównie rezerwowymi.
Pozostałe kluby Premier League nie dają się bowiem przekonać, że warto grać o trofeum, za którego zdobycie wyznaczona jest nagroda jakieś tysiąc razy mniejsza niż za pozostanie na kolejny sezon w elicie. No bo jak tu menedżer ma dać sobie wmówić, że triumf w League Cup cokolwiek znaczy, jeśli 7 z 12 ostatnich zwycięzców nie przepracowało później nawet kolejnego roku? I to nawet w klubach, dla których jakikolwiek puchar był wielkim sukcesem. Alex McLeish odszedł z Birmingham od razu po zwycięskim sezonie, z powodu konfliktu z zarządem. Michael Laudrup po triumfie w końcówce lutego 2013 otrzymał wypowiedzenie na początku lutego 2014, pierwszy w historii klubu puchar ligi – największy triumf wobec braku wygranej w FA Cup i oczywiście w Premier League – nie miał tutaj żadnego znaczenia.
Zamiast tego, również menedżerowie spoza Big Six dość mocno mieszają w składzie, oszczędzając swoich najważniejszych żołnierzy na batalie zdecydowanie większej wagi. Ba, również ci trenujący zespoły z niższych lig, nie raz i nie dwa mogąc sprawić psikusa któremuś z przedstawicieli Premier League, podchodzili do tematu pragmatycznie, a nie romantycznie. Priorytetowo traktując długi i wymagający sezon ligowy.
We wrześniu wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że obrona Fulham to banda parodystów (później tylko to potwierdzała) i w meczu wyjazdowym z Millwall beniaminek Premier League może mieć nieliche kłopoty. Neil Harris uznał jednak, że nie warto tracić sił. Względem wcześniejszego ligowego meczu z West Bromem, menedżer drużyny z The Den dokonał ośmiu zmian. Zgadzali się tylko: bramkarz Ben Amos, stoper Jake Cooper i skrzydłowy Jiri Skalak. Dziś dla Amosa nie ma miejsca nawet w kadrze meczowej, a ostatni ligowy występ Skalaka to minuta z Reading w Boxing Day.
To jednak nic przy ekipie Fleetwood Town. Wydawać by się mogło, że starcie na King Power Stadium z Leicester, nie tak dawnym mistrzem Anglii, to piękna nagroda dla zawodników kopiących piłkę w League One, z dala od oka kamer, z których obraz śledzą miliony kibiców. Inne zdanie na ten temat miał jednak prowadzący Fleetwood Joey Barton. Dokonał jedenastu (!) zmian względem rozegranego trzy dni wcześniej ligowego starcia z Charltonem. W zasadzie wywiesił białą flagę, odebrał sobie szansę, by choć spróbować nawiązać walkę z rywalem z Premier League. A że to może się udać, pokazał przecież na początku obecnego roku zespół Newport (League Two), który wygrywając 2:1 wyeliminował Lisy z FA Cup.
Niestety, poza naprawdę nielicznymi wyjątkami, dla większości spośród 92 menedżerów pracujących od szczytów Premier League po doliny League Two, puchar ligi jest po prostu kratką w kalendarzu wypełnioną niemile widzianym obowiązkiem. Taką, do której podchodzi się równie ochoczo, jak do tej z dopiskiem „wyrywanie ósemki”. Ci najwięksi nawet nie udają, że im na trofeum zależy, ogrywając rezerwowych, ci mniejsi wiedzą doskonale, że mimo to nie mają wielkich szans na triumf i często zawczasu rezygnują z bitwy o awans na rzecz tych ligowych.
I żeby nie było, że to odosobnione przypadki. Weźmy dla przykładu 1/8 finału tegorocznych rozgrywek. Ile zespołów na szesnastu uczestników wystawiło skład, o którym można powiedzieć: optymalny? Jeśli założymy, że będzie to oznaczało grę przynajmniej 50% podstawowych piłkarzy z poprzedniego meczu ligowego, to znajdziemy takich zespołów pięć.
Leicester – Southampton to dziewięć zmian w Leicester względem poprzedniego meczu ligowego i pięć zmian w Southampton.
Manchester City – Fulham to dziesięć zmian w City i trzy zmiany w Fulham.
Middlesbrough – Crystal Palace to dziewięć zmian w Middlesbrough i osiem zmian w Palace.
Arsenal – Blackpool to dziewięć zmian w Arsenalu i dwie zmiany w Blackpool.
Chelsea – Derby to osiem zmian w Chelsea i zero zmian w Derby
West Ham – Tottenham to sześć zmian w West Hamie i jedenaście zmian w Tottenhamie
Bournemouth – Norwich to dziewięć zmian w Bournemouth i osiem zmian w Norwich
Burton – Nottingham to pięć zmian w Burton i dziesięć zmian w Nottingham
Dwa z tych pięciu przypadków to starcia, w których zespół z niższej ligi jechał zmierzyć się z ekipą Big Six. Frank Lampard i Terry McPhillips, prowadzący odpowiednio: Derby i Blackpool, uznali bowiem, że wypada się w tych spotkaniach pokazać z dobrej strony. Obaj udowodnili, że takim podejściem można sporo ugrać, obaj napędzili stracha faworytom. Derby poległo z Chelsea 2:3, Blackpool z Arsenalem w stosunku 1:2.
To jednak wyjątki od reguły. A ta brzmi: na Puchar Ligi zdecydowana większość ma kompletnie wyłożone. I gdyby te rozgrywki z dnia na dzień przestały istnieć, nie ma wątpliwości – mało kto uroniłby za nimi choćby jedną łezkę.
fot. NewsPix.pl