Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

20 lutego 2019, 10:33 • 5 min czytania 0 komentarzy

– Nie lubię opuszczać mojego kraju, Doug, a już w ogóle nie lubię go opuszczać, gdy nie lecę w kierunku ciepłych, piaszczystych plaż, na których popijam drinki z malutkimi parasoleczkami.
– Mamy piaszczyste plaże…
– I kto, do chuja, chciałby je oglądać?!

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Dialog Douga z kuzynem Avim w filmie “Snatch” zaskakująco dobrze sprawdza się, gdy rozmawiamy o poniedziałkowych terminach w kalendarzu meczów Ekstraklasy. Kto by chciał je oglądać? Dla kogo są organizowane właśnie w ten dzień, właśnie o tej porze? Komu na tym zależy?

Generalnie połowa Europy protestuje wobec grania w poniedziałki – ostatnio przez pół meczu fani Alaves nucili marsz żałobny, przy okazji wnosząc na trybuny trumnę. Rok temu ludzie z Eintrachtu Frankfurt w geście protestu wobec poniedziałkowych gier zarzucili murawę piłeczkami tenisowymi. Głośny był manifest kibiców Rayo Vallecano, którzy przeciw meczom poza weekendem protestowali szeregiem opraw z udziałem postaci z kreskówki The Simpsons. To pojedyncze przykłady, ale mniejszy i większy opór kibiców czy dziennikarzy trwa od lat, właściwie od momentu, gdy terminy meczów zaczęto dopasowywać pod ramówkę telewizji posiadającej prawa do transmisji.

W mocnych ligach kontrargument jest jeden, za to konkretny. Mecze w poniedziałki to rozszerzenie oferty, to kolejny dzień meczowy, kolejne reklamy i kolejni telewidzowie. Nie tylko lokalni, bo przecież – by daleko nie szukać – mecz West Hamu z Liverpoolem w pierwszy poniedziałek lutego to gratka dla kibiców z całego świata. Ogromnej rzeszy fanów The Reds, ale też choćby polskich miłośników futbolu, którzy mieli okazję zobaczyć Łukasza Fabiańskiego w starciu z jedną z najlepszych linii ofensywnych świata. Granie w poniedziałek to miliony funtów, euro czy innych jenów, a ewentualne straty wizerunkowe z tytułu pustawych tego dnia stadionów, wyrównują z nawiązką przelewy od stacji telewizyjnych.

My jednak jesteśmy w Polsce.

Reklama

Wbrew pozorom, poniedziałkowe mecze, które rozpoczynają się już o godzinie 18.00, nie są gratką dla widzów w Chinach i Japonii. Z danych ujawnionych po ostatniej kolejce wynika, że właściwie nie są też gratką dla widzów z Krakowa. I to nawet w dzień tak naszpikowanego podtekstami meczu jak starcie Górnika Zabrze z Wisłą. Jasne, Eurosport pochwalił się rekordowym wynikiem, najwyższym w tym sezonie, ale kurczę – mowa o 259 tysiącach widzów. Powrót Jakuba Błaszczykowskiego, którego zna każdy fan reprezentacji, do jego ukochanego klubu. Powrót do klubu, który we wszystkich rankingach popularności zajmuje czołowe miejsca, a kibiców ma rozsianych od Krosna po Warszawę. W dodatku powrót po zimie, podczas której przez dwa miesiące kibice drżeli o przyszłość. O to, czy w ogóle dojdzie do meczu w Zabrzu i o to, czy klubowe akcje nie zaginą gdzieś w nowojorskich melanżowniach razem z nieistniejącym członkiem kambodżańskiej rodziny królewskiej.

Co musiałoby się stać, by ta liczba była wyższa? Lądowanie UFO? Siostry Godlewskie w przerwie?

259 tysięcy to o 50 kafli mniej niż liczba lajków pod fanpage Ekstraklasa Trolls na Facebooku. A mówimy tutaj o spotkaniu, które zupełnie nieoczekiwanie wyrosło na hit całej kolejki, bo przecież nie jest tak, że co poniedziałek jakiś klub wstaje z popiołów za sprawą bezprecedensowego powrotu legendy, aktualnego reprezentanta Polski. I co? 259 tysięcy. Na Eurosporcie, który jest dostępny taniej, niż ekstraklasowy pakiet NC+.

Na ile rynek reklam i praw może wycenić te poniedziałkowe mecze, które w swojej absolutnie najlepszej wersji gromadzą tak potężną publikę? Czy naprawdę taką katastrofą byłoby przerzucenie tego terminu na niedzielę? I jeśli faktycznie byłoby katastrofą, to dla kogo? Eurosport przyciągnąłby więcej widzów w poniedziałek, czy jednak w niedzielę wieczorem? Wisła sprzedałaby więcej biletów na poniedziałek, czy jednak na niedzielę? Czy dla NC+, które wartość Ekstraklasy mierzy raczej liczbą abonentów niż widzów w poszczególne dni, to faktycznie byłaby tak ogromna strata?

Mam wrażenie, że te spotkania zawadzają wszystkim, tylko jakimś cudem zaczęliśmy się do nich przyzwyczajać.

To było widać szczególnie teraz, gdy w poniedziałek wypadł mecz w Krakowie. 18.00 to wprawdzie końcówka, ale jednak – wciąż godziny szczytu. Ludzie wracają z pracy, ze szkoły, z zajęć, zakorkowane centrum, zatłoczona komunikacja miejska. Szczęśliwie nikt nie wrzuca Legii na poniedziałkowe terminy, bo korek na S8 płynnie przechodziłby w korek na Wisłostradzie. A gdyby jeszcze mieli przyjechać kibice gości? Blokady wokół różnych szczytów politycznych okazałyby się przyjemną przerwą od drogowego paraliżu ekstraklasowego. Inna sprawa, że z wyżej wymienionych przyczyn frekwencja w poniedziałki wygląda na dowcip – dla kibiców gości to zawsze zwolnienie z pracy czy szkoły plus powrót późną nocą, tuż przed rozpoczęciem kolejnego dnia w robocie. Gospodarze niby mają łatwiej, ale przecież przy klasycznej pracy od 8 do 16 ostatnią rzeczą, na którą ma się ochotę po fajrancie jest marznięcie podczas oglądania piłkarskich popisów Zagłębia Sosnowiec.

Reklama

Trenerom zwykle rozpieprza to plany przygotowań, piłkarze też niespecjalnie ukochali poniedziałkowe terminy, granie na początku tygodnia wadzi nawet dziennikarzom – bo zamiast zrobić normalne podsumowania kolejki w niedzielę wieczorem, jak logika nakazuje, muszą sztucznie oczekiwać na ten poniedziałkowy paździerz. 4,5 tysiąca w Legnicy, 4200 na Arce, 2800 w Gliwicach, 5700 w Gdyni, 3100 w Sosnowcu. Poniedziałki pod koniec 2018 roku z Ekstraklasą wyglądały żałośnie.

Nikt tych poniedziałków nie lubi. Kluby wrzucone na poniedziałek wiedzą podskórnie, że stało się to z powodu ich słabości. Kibice tych klubów mają zrąbany poprzedni tydzień, bo nie mają meczu w weekend, i obecny – bo rozpoczynają go od miernego widowiska o najgorszej godzinie. Nawet Eurosport musi wiedzieć, że dostaje ochłapy, w dodatku w czasie, gdy już każdy normalny widz nasycił się futbolem w sobotę i w niedzielę. Nie dostrzegam ani jednego logicznego argumentu za tym, by utrzymywać ten termin, zwłaszcza, że bywały soboty rozpoczynane już o 13.30 oraz wspomniane sytuacje, w których w niedzielę o 15.30 odbywały się dwa mecze jednocześnie. 2-4-2, 2-3-3, właściwie bez różnicy. I tak będzie lepiej niż teraz.

Na szczęście coraz więcej osób donosi, że przy nowym podziale, już z TVP przy stole, Ekstraklasa zrezygnuje przynajmniej z części poniedziałków. Moim zdaniem z poniedziałków w ogóle powinna zrezygnować cała ludzkość, ale jeśli już istnieją, to niech będą pozbawione ekstraklasowego grania. Wszystkie poniedziałki.

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...