Nieco ponad dwa lata temu tenisowa przyszłość Petry Kvitovej zawisła na ostrzu noża. Dosłownie. W jej własnym domu padła ofiarą napaści. Włamywacz przystawił jej nóż do gardła. Postanowiła z nim walczyć, skończyła z ranami na wszystkich palcach lewej – jej dominującej – dłoni. Nie wiedziała, czy wróci do tenisa. Zrobiła to jednak już pół roku później, a dziś w nocy zagra o pierwszy wielkoszlemowy finał od ponad czterech lat.
Rozczarowania
Rok 2016 był dla Kvitovej kiepski. Po raz pierwszy od trzech lat wypadła wtedy z czołowej dziesiątki rankingu WTA. Zdobyła wprawdzie brązowy medal na igrzyskach olimpijskich (a o turnieju mówiła, że to dla niej kolejny Wielki Szlem, więc możecie sobie wyobrazić, jak poważnie traktowała występ w Rio), ale w pozostałych turniejach radziła sobie raczej słabo. Rozkręciła się dopiero na koniec sezonu, gdy w Wuhan i Zhuhai wygrała, a w Luksemburgu została finalistką tamtejszej imprezy. W gruncie rzeczy był to jednak sezon znacznie gorszy od tego, jakiego oczekiwała.
Poza kortem też nie było wesoło: w ciągu roku dwukrotnie zmieniła trenerów, a w życiu prywatnym rozstała się z narzeczonym, Radkiem Meidlem, czeskim hokeistą. Po odpadnięciu z Wimbledonu (na którym zdobyła swoje jedyne dwa tytuły wielkoszlemowe: w 2011 i 2014 roku), mówiła dziennikarzom, że „w ostatnich miesiącach wiele działo się w moim życiu. Podjęłam decyzje, które wciąż uważam za słuszne”. Z pewnością trafiła z jedną z nich, ale dopiero kilka miesięcy po londyńskim turnieju, gdy jako szkoleniowca zatrudniła Jiriego Vanka.
To tamten sezon ugruntował jej pozycję w światowym tenisie, jako jednej z… najbardziej nieregularnych zawodniczek. Swoją drogą taką reputację ma do dziś – przed tegorocznym Australian Open żadna inna kilkukrotna mistrzyni wielkoszlemowa nie przegrywała meczów w największych turniejach tak często. Ona sama zwykła powtarzać, że „w Szlemach grałam lepiej, gdy byłam młodsza, teraz lepiej gram w innych turniejach”.
Jej gra nieprzewidywalna była jednak już wcześniej, nawet w najlepszych sezonach. Z jednej strony to zawodniczka, która zdolna jest pokonać każdą tenisistkę na świecie (w 2016 roku przerwała serię 27 meczów bez porażki w wykonaniu Sereny Williams), a z drugiej potrafiąca… z każdą przegrać. W tourze zyskała sobie przydomek „P3tra”, od trzysetówek, które często grała nawet ze słabszymi rywalkami, zwykle na własne życzenie.
– Zawsze byłam zawodniczką, która miała wzloty i upadki. Mogłam grać nieprawdopodobnie, ale mogłam też z kimś przegrać – mówiła. Najlepiej było to widać właśnie w 2016 roku, jednym z gorszych sezonów w jej karierze. A gdy ten już się skończył i Czeszka czekała na start kolejnego i okazję do poprawy, okazało się, że ta możliwość została jej odebrana.
Atak
20 grudnia 2016 roku Petra Kvitova była w domu. Gdy jadła śniadanie, usłyszała dzwonek do drzwi. Mężczyzna, stojący za nimi, powiedział jej, że jest pracownikiem elektrowni i przyszedł sprawdzić licznik. Wpuściła go, a wtedy zażądał 5000 koron. Gdy odmówiła, wyciągnął nóż i przystawił jej do gardła. Zadziałał odruch, Kvitova zaczęła z nim walczyć. Skończyła z ranami na wszystkich palcach lewej dłoni, a włamywacz uciekł z miejsca zbrodni (policji nie udało się go złapać).
Mimo sytuacji, w której się znalazła, Czeszka zachowała całkowitą przytomność umysłu. Jej rany opatrzono w lokalnym szpitalu, potem wraz z bratem wróciła do mieszkania, by zabrać osobiste rzeczy i prezenty świąteczne, które kupiła rodzinie. Gdy wychodziła, postanowiła, że już nie będzie w nim mieszkać. Potem pojechali do innego szpitala, gdzie zoperować miał ją Radek Kebrle, jeden z lepszych specjalistów w swoim fachu w Czechach, mający na karku dwadzieścia lat doświadczenia. Zanim tam jednak dotarła, zdążyła nie tylko poinformować bliskich o ataku (w tym swojego agenta i oficera prasowego), ale i fanów, za sprawą oświadczeń w social mediach. Myślała o wszystkim, wiedziała, że prędzej czy później ta informacja i tak ujrzy światło dzienne. Wolała, by stało się to na jej zasadach.
– Widziałam Petrę, radzącą sobie z nerwami w sytuacjach, które każdą inną osobę wsadziłyby do kąta bardzo ciemnego pokoju. Była niesamowicie nerwowa przed finałem Wimbledonu w 2014 roku i wygrała go w dwóch setach. Każdy widział, co zrobiła z tymi nerwami. Zgaduję, że gdy jesteś mistrzynią i potrafisz radzić sobie z emocjami na korcie, masz wyćwiczone procesy, mogła to przełożyć na tę sytuację. Ona decydowała, reszta podążała za nią – mówiła Katie Spellman, jej menedżerka.
Ważne jest tu stwierdzenie „wyćwiczone procesy”. Kvitova bowiem już przez dobre sześć lat przed atakiem, współpracowała z trenerem przygotowania mentalnego. Pytamy Darię Abramowicz, pracującej jako psycholog sportowy, czy to mogło mieć znaczenie nie tylko w godzinach tuż po ataku, ale i później, gdy potrafiła się motywować do powrotu na kort.
– Zdecydowanie tak. W społeczeństwie wciąż dominuje przekonanie, że psycholog sportu wkracza w drogę sportową zawodnika, gdy pojawiają się deficyty, z którymi ten musi czy chce sobie poradzić, lub gdy pojawia się kryzys. Od jakiegoś czasu zachęca się jednak i buduje świadomość w tym kierunku, że psychologia w sporcie może być bardzo przydatna. Właśnie dlatego, że pomaga ona budować zasoby, które po pierwsze pomagają zwiększać skuteczność w sporcie, ale również radzić sobie z wyzwaniami pozasportowymi. Niewątpliwie w momencie, w którym człowiek doświadcza traumatycznych doświadczeń, te zasoby będą nieocenioną pomocą.
Kvitova więc radziła sobie dobrze, ale gdy dotarła do szpitala, przyszedł czas na lekarzy. Radek Kebrle przyznawał później, że nie spał dobrze w noc poprzedzającą operację. Bo wiedział, kim jest jego pacjentka i czego od niego oczekuje. Bał się, że odbije się to na nim, gdy media zarzucą mu, że to on zakończył karierę swej rodaczki. Operacja przebiegła jednak pomyślnie. Sęk w tym, że szanse Petry na powrót do tenisa wciąż były niewielkie.
– Pierwszą rzeczą, o jaką zapytała mnie, gdy odwiedziłem ją po operacji, było: „Pane Doktore, pojedu na Wimbledon?”. W tamtym momencie pomyślałem sobie „Jesteś szalona, twoja kontuzja jest niesamowicie skomplikowana. Rozmawiamy raczej o tym, czy będziesz w stanie wyszczotkować sobie zęby”. Rozumiałem pytanie, ale mogłem jej tylko odpowiedzieć: „Zrobimy wszystko, żeby tak się stało” – mówił Kebrle.
Do mediów przedostał się jednak komunikat o tym, że lekarze pozytywnie oceniają jej szanse, a rehabilitacja powinna zająć jakieś pół roku. Nic dziwnego, operacja trwała cztery godziny, lekarze musieli zaszyć jej wszystkie pięć palców, w niektórych rekonstruując nerwy. W pierwszych dniach po zabiegu Kvitova mogła co najwyżej wykonywać drobne, milimetrowe ruchy palcami. Ale każdy taki czynił ją szczęśliwą. Do dziś twierdzi, że nie odzyskała w dłoni stuprocentowej sprawności. Wtedy było dużo gorzej. Mimo tego dziennikarzom mówiła:
– Jestem szczęśliwa, mogąc wam powiedzieć, że czuję się dobrze, każdego dnia lepiej. Wczoraj, w trakcie sesji z moim doktorem, mogłam poruszyć palcami mojej lewej ręki, co jest dla mnie najlepszy prezentem świątecznym, podobnie jak wypuszczenie ze szpitala. Lekarze, policja, moja rodzina i zespół zagwarantowali mi niesamowite wsparcie w tej trudnej sytuacji. Chcę podziękować każdemu z nich za ogromną rolę, jaką odegrali w trakcie ostatnich czterech dni. Otrzymałam też mnóstwo wiadomości od tenisowej rodziny – za nie też dziękuję – mówiła.
Walka
Wiadomości faktycznie było mnóstwo. Spośród wszystkich, które Kvitova otrzymała, na pierwszy plan wybijała się ta autorstwa Anny Czakwetadze, niegdyś sklasyfikowanej na szóstym miejscu światowego rankingu. W 2007 roku, wraz ze swoją rodziną, została napadnięta i związana we własnym domu. Nigdy nie osiągnęła już wielkich sukcesów, odeszła na emeryturę w 2013 roku, mając zaledwie 26 lat.
– Kiedy doznasz poważnej kontuzji, zawsze zadajesz sobie pytanie: „Dlaczego to się stało? Czy mogłam zrobić coś inaczej?”. Po tym, jak związali nas kablem od telewizora, doznałam urazu nerwów w ręce, miesiąc zajął mi powrót do pełnej sprawności. Gdy chodzi o nóż, jest dużo gorzej. Mam nadzieję, że Petra powróci tak szybko, jak to tylko możliwe, mentalnie i fizycznie. Nie będzie to jednak łatwe – mówiła Rosjanka.
Sytuacja Czakwetadze to jedna z tych, do których przyrównywano atak na Kvitovą. Druga? Oczywista, Monica Seles, ugodzona nożem na korcie, przez psychofana Steffi Graf. I nas kusiło, by przywołać tu postać Amerykanki (która, swoją drogą, obywatelką USA w momencie ataku jeszcze nie była), jednak zapytaliśmy Darię Abramowicz czy właściwie ma to sens. W końcu to inne miejsce ataku, a w dodatku Czeszka była przypadkową ofiarą, w przeciwieństwie do Seles.
– Z jednej strony moglibyśmy szukać analogii bądź różnic w związku z miejscem, w którym do takiego ataku doszło. Przede wszystkim jednak zachęcałabym do tego, byśmy spojrzeli na to, że to zawsze jest kwestia indywidualna. Po pierwsze emocje, myśli, które towarzyszą takiemu zdarzeniu są indywidualną kwestią, a po drugie – co jeszcze chyba ważniejsze – w jaki sposób (i czy) dana osoba będzie sobie radziła. To tak, jakby dwie osoby byłyby świadkami klęski żywiołowej. Jedna z nich będzie potrzebowała natychmiastowej pomocy psychoterapeuty czy psychiatrycznej, a druga poradzi sobie z takim doświadczeniem samodzielnie.
A skoro tak to wygląda, skupmy się na tym, co przekazywała mediom sama Czeszka: najważniejszą walkę wygrała w momencie, gdy okazało się, że przeżyła i wciąż ma wszystkie palce. Nawet jeśli pokiereszowane. Dopiero potem rozpoczęła inną walkę – o powrót na kort. „Od początku powtarzała tylko, żeby szybko ją złożyć, bo chce wrócić, nieważne czy zajmie to miesiące czy lata” mówił Karel Tejkal, jej rzecznik.
– Myślę, że to płynie z serca. Ten wojownik wewnątrz mnie, który nigdy się nie poddaje. To pewnie ta rzecz, w której jestem najsilniejsza. Kiedy trenowałam z ojcem, nauczył mnie, jak być wojownikiem. Trudno to wyjaśnić, ale mogę podać przykład: gdy grała turnieje jako dziecko, nigdy nie zwracał uwagi na to, jak grałam, ale skupiał się na tym, jak się zachowywałam. Jeśli odpuściłam jakąś piłkę, był naprawdę zły. Nie chciałam, by tak się działo – mówiła Petra.
Dodatkowo podbudowywały ją wiadomości, które otrzymywała od swoich przyjaciół z kortu. Gdy wypoczywała na Gran Canarii, oczyszczając umysł, na Twitterze przyszło jej powiadomienie. Po kliknięciu w nie zobaczyła wideo, gdzie wielu z nich życzyło jej szybkiego powrotu do zdrowia i wyczekiwało na powrót Czeszki do gry. To zresztą nie dziwi – Kvitova od zawsze była jedną z najbardziej lubianych zawodniczek w tourze. Atak na nią był szokiem w środowisku.
Sama Petra zdawała sobie sprawę z tego, że nie będzie jej łatwo. Nagle stała się częściowo niesamodzielna, co dla niej było rzeczą niezwykłą, wcześniej większość rzeczy załatwiała sama. Dlatego gdy tylko gdzieś wychodziła, towarzyszyła jej rodzina lub trenerzy. Zatrudnienia ochroniarzy sobie nie wyobrażała, bo na co dzień jest cichą, spokojną osobą. Nie chciała, by stale towarzyszył jej ktoś opłacany, by siedzieć kilka stolików dalej w restauracji.
Bała się jednak, często na ulicy łapała się na tym, że nerwowo się rozgląda, zwraca uwagę na mężczyzn. Powtarzała, że źle spała w nocy, nie chciała zostawać sama nawet wtedy. Dlatego w pewnym momencie zamieszkała z Jiri Vankiem, swoim trenerem, i jego rodziną. To zresztą ciekawa historia, o której już mimochodem wspomnieliśmy: Petra zatrudniła go niedługo przed atakiem. Oboje postanowili kontynuować współpracę, mimo tego, że przez niemal pół roku Czeszka była wyłączona z gry.
– Myślę, że teraz cieszy się tym, co wspólnie zrobiliśmy. Próbuje utrzymać mnie w pozytywnym nastroju. Chodzi o stronę mentalną, o to, by nie stresowała się niczym, była dobrze nastawiano, patrzyła przed siebie i wierzyła we własne umiejętności. To była trudna sytuacja dla nas wszystkich. Choć może, z drugiej strony, również nam to pomogło, lepiej się poznaliśmy, w inny sposób niż zazwyczaj – mówiła, gdy już wróciła do gry.
W powrocie i współpracy z Vankiem na pewno pomogło jej nastawienie. „Powtarzała: chcę być numerem jeden, chcę wygrać jeszcze jednego Szlema, chcę to zrobić, czuję to w środku” mówił Vanek. A sama Petra dodawała, że najtrudniejsza nie była dla niej sama rehabilitacja, a oglądanie tenisa z poziomu domowej kanapy. Cierpiała, gdy widziała korty Australian Open.
– Na początku nie było mi łatwo, kiedy oglądałam mecze, byłam naprawdę smutna. Oglądanie innych osób walczących o trofeum, nie było przyjemnym uczuciem. Może jednak dlatego moja motywacja stawała się większa i większa – mówiła. Później jednak zaczęła podchodzić do tego inaczej – starała się nieco odciąć od tenisa. Poszła nawet na studia, by zająć się czymś innym, a przy okazji dać sobie alternatywy. Przecież wciąż nie wiedziała, jak cała ta „przygoda” się zakończy.
Z ręką było jednak coraz lepiej. Dwukrotnie poleciała do Grenoble, by tam potraktować ją terapią elektro-stymulacyjną. To przyspieszyło leczenie, podniosło też Petrę na duchu. Przełom nastąpił, gdy pewnego dnia usłyszała „pyknięcie” w palcu i zorientowała się, że może go zgiąć. Od tamtego czasu mogła zacząć chwytać rakietę, zresztą doktor powiedział jej, że to jeden z najlepszych sposobów na leczenie dłoni. W międzyczasie, wobec jej szybkich postępów, ludzie zaczęli jednak mieć wątpliwości: „Czy jej kontuzja naprawdę była aż tak groźna?” pytali niektórzy. W odpowiedzi na to wstawiła na swoje social media zdjęcie pokazujące, jak wyglądała jej dłoń przed operacją. Znajdziecie je tutaj, ale ostrzegamy: jest drastyczne. Wchodzicie na własną odpowiedzialność. Tym, którzy wolą nie otwierać, napiszemy tylko, że tak, to była poważna kontuzja.
W powrocie pomagało jej to, że niewiele musiała zmieniać. Oboje, wraz z trenerem, stwierdzili, że chcą, by wszystko zostało dokładnie tak, jak przed kontuzją. „Dużo rozmawiałam z trenerem. Powiedziałam mu, że jeśli zmienię najmniejszy detal, to będę czuć się tak, jakby zmieniło się wszystko. Jeśli miałam spróbować, to chciałam dostać po prostu czas i zobaczyć, jak to zadziała”.
Tego czasu nie potrzebowała jednak przesadnie wiele.
Kort
Petra Kvitova sama często powtarzała, że jest zaskoczona nie tym, jak szybko powróciła do pełnej sprawności, ale tym, jak udźwignęła to wszystko mentalnie. Nie tylko przez to przeszła, ale wręcz wyciągnęła pozytywne wnioski. Brzmi nieprawdopodobnie? Nie wierzcie nam, uwierzcie Czeszce:
– Jestem teraz nieco inna na korcie i poza nim. Widzę życie i tenis z innej perspektywy. Wcześniej denerwowałam się każdym meczem. Teraz widzę, że są w życiu ważniejsze rzeczy. Czuję się nieco nieustraszona. Czasem na korcie zdarza mi się pomyśleć, że już wygrałam najważniejszą walkę. Nauczyłam się doceniać małe rzeczy. Podejrzewam jednak, że gdybym nie grała w tenisa, nie byłabym dziś tak pozytywnie nastawiona. Wydaje mi się, że jestem dziś bardziej dojrzała.
Skąd taka postawa? Wyjaśnia Daria Abramowicz:
– Niewątpliwie może to być związane z tym doświadczeniem. Mistrzowie sportu mówią dziś o tym, że należy szukać nie tylko pozytywnych emocji wywołanych wynikami, ale też cieszyć się samą rywalizacją, aktywnością. W psychologii sportowej zmierzamy do tego, by takie podejście kształtować już u młodych sportowców. Można spojrzeć na Petrę Kvitovą na korcie: na sposób, w jaki się koncentruje, jak podchodzi do meczów, że używa dialogu wewnętrznego, co widać przy rozgrzewce. To wskazuje na dużą zmianę mentalną, co przekłada się na jakość wykonania sportowego. Stąd też, choć nieco naokoło, możemy dojść do wniosku, że być może bez tego doświadczenia nie znalazłaby się w tym miejscu, w którym jest. Każdej osobie bardzo pomoże przepracowanie takiego traumatycznego doświadczenia tak, by stało się rozwojowe, a nie destrukcyjne.
Dziś wygląda na to, że Czeszce się to udało. W wywiadach „po drodze” dodawała, że podstawową sprawą stało się dla niej to, by pokochać swoją „nową” rękę. Tę, której nie może do końca zacisnąć w pięść (żartowała nawet, że ma szczęście, bo gra w tenisa, a nie badmintona, gdzie rączka rakiety jest cieńsza i miałaby przez to problem), a na palcach ma blizny. Poza tym musiała radzić sobie z okazjonalnymi „flashbackami”, gdy czasem nachodziły ją myśli o ataku, co działo się początkowo dość regularnie. Dlatego, gdy pojawiła się na Roland Garros, miała zapewnioną ochronę. Tak, by nikt nie zakłócił jej spokoju.
Z francuskim turniejem sprawa wyglądała tak, że na liście jej nazwisko pojawiło się wcześnie, ale do końca nie było wiadomo, czy tam wystąpi. W ostatniej chwili okazało się, że to możliwe, pojechała na korty ziemne i wygrała. Jeden mecz, ale po tym, co przeszła, wielu cieszyło się z nią tak, jakby z Paryża wyjeżdżała jako mistrzyni.
– Ciężko pracowałam, żeby powrócić tam, gdzie chciałam się znaleźć. Poprawiłam swoje poruszanie się, jestem w tym lepsza. To znaczy, że mam więcej czasu na uderzenia i lepiej czytam grę. Czuję się, jakbym w tych elementach nigdy nie była lepsza. […] W pierwszej rundzie czułam, że nie ma znaczenia to, jak gram, bo wygrałam już wcześniej, przed meczem. Nie było łatwo. Moja ręka wciąż nie jest w stu procentach sprawna. Zobaczymy, jak wszystko się potoczy. Jestem po prostu szczęśliwa, że mogę znów grać. […] Czasem w trakcie meczu napadały mnie myśli z przeszłości, na krótką chwilę. Potem jednak znów zaczynałam myśleć o tenisie. Włączałam się i wyłączałam – mówiła.
Kilka tygodni później wygrała już swój pierwszy turniej po powrocie, w Birmingham, pokonując w finale Ashleigh Barty (tę samą, z którą wygrała w ćwierćfinale Australian Open). Z miejsca stała się faworytką bukmacherów do triumfu w Wimbledonie. Tam jednak jej się nie powiodło, odpadła w II rundzie i… cieszyła się, że to już koniec. „Było mi bardzo trudno, czuję się teraz pusta. Wiem, że moje ciało nie jest w formie. To był swego rodzaju sen, bajka, ale z drugiej strony nie było łatwo. Muszę patrzeć przed siebie, skupiać się na kolejnych turniejach” mówiła. A na koniec 2017 roku dodawała, że powrót do pełnej sprawności zajmie jej więcej czasu.
W ubiegłym sezonie wygrała pięć turniejów. Ale w Wielkim Szlemie nie wyszła poza trzecią rundę. Wróciła jednak do najlepszej dziesiątki światowego rankingu, w co sama nie mogła uwierzyć. „To dla mnie trochę dziwne. W rok? Nie mogłam oczekiwać, że tak będzie. Ale kiedy skończył się poprzedni sezon, czułam się już normalnie. Głównie przez to, że teraz byłam w stanie zapewnić sobie takie samo przygotowanie, jak inne dziewczyny” twierdziła. Jej gra powoli zaczynała wyglądać tak, jakby nigdy nie została zaatakowana.
– Nie mogłam wyobrazić sobie tak wspaniałych sukcesów, jakie odnoszę, odkąd wróciłam do gry. Zawsze mówiłam, że chcę być kimś więcej niż tylko tenisistką. Chciałam znów rywalizować z najlepszymi. I to się stało, a jeszcze lepszym czyni to fakt, że kilka z najlepszych tenisistek już pokonałam.
Patrząc na to, jak gra w tegorocznym Australian Open, można się zastanawiać, czy aby wszystkim nam się to nie przyśniło. Ten atak, ta operacja, proces rehabilitacji, jej powrót. Może to wszystko nie miało miejsca? Petra Kvitova już jest bowiem w półfinale turnieju, a na koncie ma serię dziesięciu zwycięstw z rzędu. Dwa lata temu, mniej więcej w tym samym czasie, cieszyła się, że jest w stanie minimalnie zgiąć palec.
Ale to nie tak, że zostawiła to wszystko za sobą. Kiedy Jim Courier, po zwycięskim ćwierćfinale, zapytał ją o to, czy spodziewała się, że znów zagra o finał Wielkiego Szlema, że dojdzie tak daleko w jednym z największych turniejów na świecie, najpierw w jej oczach pojawiły się łzy, potrzebowała chwili. Dopiero potem mogła odpowiedzieć.
Odpowiedź brzmiała: nie.
Dwa kroki
– Czasem nie pamiętam niczego z przeszłości. Kiedy jednak Jim zapytał mnie o to, nie było mi łatwo zobaczyć się jako półfinalistkę Australian Open. Zawsze chciałam wrócić i grać na najwyższym poziomie, występować w Wielkich Szlemach i daleko w nich dochodzić. To się dzieje. Nazywam to swoją drugą karierą, więc to jej pierwszy półfinał – powiedziała później na konferencji prasowej.
Czeszce pozostały dwa kroki do zrobienia. Pierwszy – pokonanie Danielle Collins, sensacyjnej półfinalistki turnieju, która niedawno sprawiła jej problemy w turnieju w Brisbane. To, by wejść do finału. A później drugi – wygrana w najważniejszym meczu jej drugiej kariery. Nie życia, bo taki rozegrała już dwa lata temu. W finale może spotkać się z rodaczką, Karoliną Pliskovą, bądź Naomi Osaką.
Czy uda jej się wygrać, przekonamy się w najbliższych dniach. Pierwszy krok postawić musi już tej nocy. Nawet jeśli się jednak potknie i nie pójdzie dalej, musimy pamiętać o jednym: ona już zwyciężyła.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix