Jeśli spytacie kibiców, dziennikarzy, ekspertów, jaki był najlepszy mecz w historii Premier League, większość zgodnie odpowie: Liverpool – Newcastle z 1996 roku. Niesamowite spotkanie zakończone 4:3, w którym każdy gol zmieniał kierunek wyniku i gdzie obydwa zespoły nie bacząc na defensywę odpowiadały ciosem na cios. Taką odpowiedź daje też napisana na 25-lecie ligi książka Michaela Coxa „The Mixer”.
Nie twierdzimy, że Wolves – Leicester z 19 stycznia 2019 to mecz, który mógłby tamto starcie strącić z tronu. Ale wynik się zgadza. A i ilość emocji była niewiele mniejsza.
To było taki starcie, po którym wrażenie trzeba chwilę rozchodzić – przynajmniej ze dwa razy z pokoju do kuchni i z powrotem – nim zabierze się do opisywania tego, co działo się na boisku.
A działo się absolutnie wszystko, na co mielibyście nadzieję odpalając mecz na szczycie Premier League. I tylko to się tutaj nie zgadzało – show nie dawał żaden Sergio Aguero czy Mohamed Salah, a Diogo Jota. Portugalczyk zapakował hat-tricka, w którym zawarły się wszystkie trzy gole, które przechylały wynik na korzyść Wolves – ten na 1:0, na 3:2 i wreszcie decydujący, w 93. minucie, na 4:3.
Ale trzeba też słowem wspomnieć o jego rodakach – Joao Moutinho i Rubenie Nevesie. Pierwszy dwukrotnie asystował w pierwszej połowie, jeśli chodzi o drugiego… W formie z dziś trudno wskazać wielu głęboko grających rozgrywających w Premier League mogących z nim rywalizować – szczególnie, jeśli chodzi o przyspieszanie akcji długimi zagraniami. Jego asysta przy trafieniu na 3:2, zagranie za plecy Wesa Morgana do Joty? Cudo. Asysta drugiego stopnia przy bramce na 4:3, zagranie nieosiągalne dla obrońcy Leicester, lądujące pod nogami Raula Jimeneza? Wcale nie brzydsze.
Po pierwszej połowie niewiele zapowiadało aż tak pasjonujące starcie. Leicester po dwunastu minutach musiało już odrabiać dwubramkowy deficyt i nie zrobiło szczególnie wiele, by przekonać nas, że jest w stanie to zrobić. Tymczasem sześć minut drugiej połowy i… już. Najpierw błąd popełnił Bennett, który dał się przeskoczyć piłe, w efekcie czego Demarai Gray mógł pognać na bramkę Wilków i uderzyć po długim słupku. Później po akcji lewą stroną Bena Chilwella do odebranej Anglikowi piłki dopadł Harvey Barnes i uderzył potężnie, między nogami Coady’ego. Ten pechowo zmienił tor lotu piłki i zanotował drugiego samobója w drugim meczu z rzędu.
Lisy poczuły krew, wydawało się, że jeśli ktoś przechyli losy meczu na swoją stronę, to właśnie one. No i nadziały się na kontrę – Neves miał za dużo miejsca w głębi pola, to umożliwiło mu podniesienie głowy i wymierzenie precyzyjnego jak chirurgiczne cięcie skalpelem zagrania do Diogo Joty, który przyjął je idealnie i skierował do siatki mimo interwencji Kaspera Schmeichela.
Leicester odrobiło i tę stratę po golu głową kapitana Morgana, ale Jota zadbał o to, by nie skończyło się to dla gospodarzy kacem. Raz jeszcze idealne zagranie Nevesa, raz jeszcze perfekcyjne wykończenie Joty po otwierającym podaniu Raula Jimeneza, który tym samym uniknął zaliczenia pustego przebiegu w tak otwartym spotkaniu.
To jest chyba najważniejsza zaleta, największy urok Premier League. Siadasz sobie do „jakiegoś” Wolves z „jakimś” Leicester, gdzie największe fajerwerki może dać „jakiś” Jota czy „inny” Vardy. Po czym 22 gości bez szans na równorzędną walkę z Manchesterem City czy Liverpoolem tworzy takie widowisko, że NC+ właściwie do końca weekendu mogłoby puszczać wyłącznie powtórki tego meczu.
Skoro weekend zaczyna się w taki sposób, jak się skończy!?
Wolves – Leicester 4:3
Jota 4’, 64’, 90’+3’, Bennett 12’ – Gray 47’, Coady 51’ (sam.), Morgan 87′
fot. NewsPix.pl