Różnic między męskim, a kobiecym tenisem jest całe mnóstwo. Jedna z najbardziej wyraźnych jest taka, że podczas gdy u panów największe turnieje z precyzją szwajcarskiego zegarka od lat wygrywa kilku tych samych gości, o tyle u pań zwycięża Serena Williams (23 triumfy), albo jedna z bardzo wielu zawodniczek. O wielu wielkoszlemowych mistrzyniach sprzed kilku lat dziś mało kto pamięta. Wśród mężczyzn lista jest tak krótka, że ciężko przejść do porządku dziennego nad tym, że dwóch mistrzów nagle wypada z czołówki. Wracający do zdrowia Andy Murray i Stan Wawrinka właśnie próbują ponownie wdrapać się na szczyt. Czy mają na to szanse?
Generalnie będzie o męskim tenisie, ale zaczniemy od porównania z kobiecym. Weźmy na tapetę ostatnich 13 lat, od początku 2006 roku. Co roku mamy Australian Open, Roland Garros, Wimbledon i US Open, przez blisko półtorej dekady daje nam to 52 wielkoszlemowe turnieje. Wśród mężczyzn, jak wspominaliśmy, lista zwycięzców jest krótka. Jeśli odliczymy jednorazowych mistrzów (Marin Cilić – US Open 2014 i Juan Martin Del Potro – US Open 2009), znajdzie się na niej raptem wielka piątka. No dobra, oczywiście tak naprawdę wielka jest trójka, czyli Roger Federer (20 Szlemów), Rafa Nadal (17) i Novak Djoković (14), za której plecami drepcze jeszcze dwóch mistrzów, z których każdy może się pochwalić trzema wielkoszlemowymi trofeami: to Stan Wawrinka i Andy Murray.
A co się działo u kobiet w tym samym czasie? Cóż… W latach 2006-2018 17 ze swoich 23 wielkoszlemowych tytułów zgarnęła Serena Williams. Kiedy nie triumfowała Amerykanka – delikatnie mówiąc trudno było o jakąkolwiek regularność. No, bo rzućcie tylko okiem na listę triumfatorek czterech największych turniejów: Amelie Mauresmo, Justine Henin, Maria Szarapowa, Serena Williams, Venus Williams, Ana Ivanović, Swietłana Kuzniecowa, Kim Clijsters, Francesca Schiavone, Na Li, Petra Kvitova, Samantha Stosur, Wiktoria Azarenka, Marion Bartoli, Flavia Pennetta, Angelique Kerber, Garbine Muguruza, Jelena Ostapenko, Sloane Stephens, Karolina Woźniacka, Simona Halep i Naomi Osaka. W sumie w 52 turniejach z ostatnich 13 lat mieliśmy więc 22 różne mistrzynie wielkoszlemowe. W tym samym czasie – tylko 7 mistrzów. Prawda jest taka, że o Flavii Pennetcie, czy Samanthcie Stosur tak szczerze pamiętają fani tylko we Włoszech czy Australii. Tymczasem pytanie: o Murraya i Wawrinkę zadają kibice na całym świecie. No właśnie: co z nimi?
Mistrzów dwóch
Stan w sumie miał łatwiej, bo nie ciążyła na nim wielka presja. Szwajcarzy przez lata byli rozpieszczani przez Rogera Federera, Wawrinka zawsze był tym drugim, od niego mało kto oczekiwał wielkich rzeczy. Jego wygrane dla kibiców w kraju były tylko miłym dodatkiem do tego, co regularnie zapewniał im mistrz z Bazylei. Trochę jak w przypadku niemieckich kierowców Formuły 1 przy Michaelu Schumacherze w latach jego świetności – fajnie, jeśli któryś zdobył jakieś punkty, czasem coś wygrał, ale i tak uwaga większości fanów była skupiona na mistrzu.
Tak czy inaczej, Wawrinka wyskoczył z drugiego szeregu, wykorzystał słabszy czas wielkiej trójki i trzy wielkoszlemowe tytuły zgarnął. Co ważne i warte podkreślenia – może się pochwalić dużą różnorodnością: wygrał w Melbourne (2014), Paryżu (2015) i Nowym Jorku (2016). Do skompletowania karierowego Wielkiego Szlema (wygrana we wszystkich Szlemach, nie w jednym roku) zabrakło mu tylko Wimbledonu. Na londyńskiej trawie jednak nigdy nie był orłem, najlepszy wynik na kortach przy Church Road to ćwierćfinał, czyli dokładnie tak samo, jak w przypadku… Łukasza Kubota. W każdym razie – po zwycięskim US Open zaliczył jeszcze półfinał Australian Open 2017 i finał Roland Garros i… zniknął.
Murray od początku był w zupełnie innej sytuacji. Od kiedy tylko okazało się, że w chłopaku z Glasgow drzemie ogromny talent, były na niego zwrócone oczy Brytyjczyków, którzy na swojego mistrza Wielkiego Szlema czekali tak długo, że już dawno stracili nadzieję. Kraj, który organizuje najbardziej prestiżowy turniej świata, zarabia na nim krocie i przeznacza gigantyczne pieniądze na szkolenie młodzieży, ostatniego wielkoszlemowego mistrza miał przed II wojną światową! Presja przez lata zjadała kolejnych graczy, z których żaden nie potrafił spełnić pokładanych w nim oczekiwań.
Na pewno kojarzycie brytyjskie tabloidy. Kolorowe, ostre gazety potrafią chwalić, doceniać i klepać po plecach, ale znacznie częściej – kopać, opluwać i gnoić. Kiedy Wimbledon wchodzi w decydującą fazę, tabloidy są pełne tenisa i wszystkiego, co się z nim wiąże. Skala pierdolca doprowadzona jest do absurdu. Wiecie – matka Murraya, dziewczyna Murraya, kolega Murraya ze szkolnej ławki, nauczyciel wuefu i tak dalej – wszyscy na łamach kolorowej prasy, wspierający, dopingujący, ściskający kciuki. Trudno sobie nawet wyobrazić, jaką gigantyczną presję wszyscy naokoło wywierali na Murraya (nawiasem mówiąc: Szkota), kiedy wreszcie zameldował się w finale Wimbledonu! Za pierwszym podejściem przegrał z Federerem. Kilka miesięcy później zdołał jednak wygrać US Open, a potem przyszedł 2013 rok. W półfinale Wimbledonu pokonał wówczas Jerzego Janowicza, w decydującym meczu Novaka Djokovicia, dzięki czemu spełnił marzenia Brytyjczyków o lokalnym czempionie na kortach All England Clubu. Trzy lata później powtórzył sukces i… zniknął.
Znikający zwycięzcy
Murray zniknął, bo dopadła go poważna kontuzja biodra. Po wygranym Wimbledonie miał jeszcze jedno marzenie: pierwsze miejsce w światowym rankingu. Aby to osiągnąć, narzucił sobie szalone tempo i ambitny plan: grał, grał, grał, w zasadzie wszystko jak leci. Cel osiągnął i wspiął się na szczyt notowania ATP. Za przemęczenie organizmu zapłacił jednak bardzo wysoką cenę. W 2017 roku rzadko przypominał Murraya, który rok wcześniej wygrywał prawie wszystko (łącznie ze złotem olimpijskim). Coraz częściej zdarzały mu się wpadki, porażki nawet z rywalami z drugiej setki rankingu. Na Wimbledonie miał bronić tytułu, a sensacyjnie odpadł już w ćwierćfinale, ze średnim Samem Querreyem. Wreszcie przyznał, że ma problem z biodrem. Stawał na głowie, żeby się wyleczyć bez konieczności kładzenia się na stół operacyjny. Uciekło mu pół roku, a ból wciąż był nie do zniesienia. Szkot w końcu miał dość i oddał się w ręce lekarzy, którzy przeprowadzili zabieg. Nikt nie dawał mu pełnej gwarancji, że wróci na kort, a już na pewno nie, że w ciągu pół roku. Murray jednak pracował jak szalony i po sześciu miesiącach od operacji zameldował się na placu boju. Celem i marzeniem był występ na ukochanym Wimbledonie. Na rozgrzewkę zagrał w Eastbourne, gdzie pokonał… Stana Wawrinkę.
Wawrinka zniknął, bo dopadła go poważna kontuzja kolana. Po zwycięskim US Open 2016, miał jeszcze bardzo dobry początek 2017 roku. W Australii osiągnął półfinał, a w Paryżu – finał. W kolejnych pięciu wielkoszlemowych turniejach w sumie wygrał jednak mniej meczów niż na kortach Rolanda Garrosa (łącznie cztery). Z Wimbledonu 2017 wyleciał w pierwszej rundzie, po czym… zakończył sezon, nie przystępując do obrony tytułu na US Open. Do gry wrócił na początku 2018 roku i był to najtrudniejszy sezon w jego karierze. Zagrał wprawdzie we wszystkich Szlemach, ale zrobił to tak, że lepiej by było, gdyby został w domu. Australian Open i Wimbledon to drugie rundy, US Open – trzecia. Najboleśniejsze zderzenie z rzeczywistością przeżył na Roland Garros. W Paryżu w trzech ostatnich startach zawsze był co najmniej w półfinale (półfinał, zwycięstwo, finał), tym razem odpadł już w pierwszej rundzie (pięć setów z 71. w rankingu Guillermo Garcią-Lopezem).
Efekty – proste do przewidzenia. Rok zaczynał jako 9. tenisista świata. W kolejnych miesiącach jego pozycja w rankingu zachowywała się dokładnie, jak Ryoyu Kobayashi, kiedy już puści belkę startową. Najpierw zjazd na 15. miejsce, potem porażki z 262. w rankingu Tallonem Griekspoorem i 192. Ilią Iwaszką, trzy miesiące przerwy, zjazd na 25. pozycję, lanie w Paryżu i spadek do trzeciej setki, wspomniana porażka z Murrayem w Eastbourne tylko pokazała, że nic nie jest tak, jak powinno. Ale wciąż Stan potrafił grać jak za najlepszych lat. Boleśnie przekonał się o tym w pierwszej rundzie Wimbledonu szósty na świecie Grigor Dimitrov. Co z tego, skoro w drugiej rundzie Wawrinka przegrał w trzech setach z anonimowym Włochem z drugiej setki rankingu?
Dobry turniej w ubiegłym roku miał jeden – w Cincinnati dotarł do ćwierćfinału, gdzie urwał seta Federerowi. Wcześniej pokonał między innymi Schwartzmana i Nishikoriego, co dało mu awans do pierwszej setki. Sezon zakończył w okolicach siódmej dziesiątki światowego notowania.
Panowie, wracamy!
Nowy rok to nowe plany i marzenia. Także dla wielkoszlemowych mistrzów po przejściach. Dziś obaj są zdrowi, gotowi do gry i do wygrywania. Obaj są także notowani zdecydowanie poniżej swoich gigantycznych możliwości. Wawrinka sezon 2019 zaczął jako 66. gracz światowego rankingu. Nisko? Pewnie, że tak. A co dopiero ma powiedzieć Andy Murray, który jest o prawie 200 miejsc niżej?
Co ważne, obaj zaczęli rok od zwycięstwa. Dla Murraya był to obowiązek, bo w pierwszej rundzie w Brisbane wylosował grającego z dziką kartą Jamesa Duckwortha (#241). W drugiej wpadł na Daniła Miedwiediewa (#16) i już nie dał rady (5:7, 2:6). Wawrinka miał trudniej, bo w pierwszej rundzie w Dausze mierzył się z innym Rosjaninem, Karenem Kaczanowem (#11). Przeskoczył tę noworoczną przeszkodę (7:6, 6:4), poradził sobie także z następną (Nicolas Jarry, #43). Potknął się dopiero dzisiaj, kiedy nieznacznie lepszy okazał się Roberto Bautista Agut (#24).
Brisbane i Dauha to dla obu oczywiście rozgrzewka przed Australian Open. Zagrają w nim obaj, bez eliminacji, Murray dzięki zamrożonemu rankingowi. Obaj także – od czego dawno się już odzwyczaili – bez rozstawienia. W praktyce oznacza to, że cała reszta stawki będzie mocno trzymać kciuki, żeby na nich nie wpaść w pierwszej rundzie. Bo choć z całą pewnością ani Szkot, ani Szwajcar nie są jeszcze w życiowej formie, to nikt nie może być pewny łatwego zwycięstwa nad żadnym z nich.
Tak czy inaczej, jeden i drugi podejmują próbę powrotu na szczyt, powrotu do wielkiego tenisa.
– Chcę się cieszyć tenisem tak mocno, jak to możliwe, bo nie wiem, ile to jeszcze potrwa – tak powiedział po pierwszym wygranym meczu 2019 roku Andy Murray, oczywiście rozpętując burzę domysłów w angielskich mediach. – Za mną 18 ciężkich miesięcy, które trudno podsumować w jednym zdaniu. Było naprawdę ciężko, za mną wiele wzlotów i upadków, przez które musiałem przejść, by wrócić na kort. Jestem bardzo szczęśliwy, że znów tu jestem.
Wawrinka też się cieszy, że znów jest na korcie. O tym, że znów może być naprawdę groźny, przekonał jego mecz z Kaczanowem. Rosjanin grał naprawdę dobrze, na większość rywali spokojnie by wystarczyło. Ale Stan to nie jest „większość” rywali. Szwajcar jest silny, wyraźnie szczuplejszy niż w ubiegłym roku. Słowem: widać, że solidnie przepracował okres przygotowawczy. To niezwykle ambitny gość, którego na pewno nie satysfakcjonuje miejsce, w którym dziś jest. Jeśli zdecydował się wrócić mimo 33 lat na karku, znaczy, że wciąż ma sportowe cele. I mocno trzyma się cytatu z Samuela Becketta, który ma wytatuowany na przedramieniu: „Ciągle próbuj. Ciągle przegrywaj. Nieważne. Próbuj ponownie. Przegrywaj ponownie. Przegrywaj lepiej”.
– Pracowałem długo i naprawdę ciężko, wystarczająco ciężko by wiedzieć, że wcześniej czy później przyniesie to efekty. Jeśli dalej będę tak ciężko pracował, to wiem, że osiągnę w tym roku jakieś wyniki. Wygrana z Kaczanowem to obiecujący początek, poziom mojej gry był odpowiedni, czułem się dobrze na korcie pod względem fizycznym. Z tego się cieszę, to jest najważniejsze – mówił.
No dobrze, ale co dalej? Czy możliwy jest scenariusz, w którym Wawrinka i Murray jeszcze się spotkają w wielkoszlemowym finale? Gdyby chodziło o innych zawodników, tylko byśmy się uśmiechnęli i umieścili to pytanie w tej samej szufladzie co „polski klub w ćwierćfinale Ligi Mistrzów”, ewentualnie „Jerzy Janowicz znów w półfinale Wimbledonu”. Jednak Murray i Wawrinka już niejednokrotnie udowodnili, że należą do takiego typu gości, których przenigdy nie wolno skreślać. Dość powiedzieć, że grając w epoce najwybitniejszego i najbardziej utytułowanego trio w historii tenisa, oni potrafili wyszarpać dla siebie po trzy Szlemy. Stawianie na kimś takim krzyżyka byłoby delikatnie mówiąc mało rozsądne. Zresztą, wystarczy rzucić okiem na kursy bukmacherów. Oni nie kierują się emocjami, tylko matematyką i chłodną analizą. Za faworytów turnieju w Melbourne klasycznie uważają Novaka Djokovicia, Rafę Nadala i Rogera Federera, nieco niżej oceniają szanse Alexandra Zvereva, Marina Cilicia i Nicka Kyrgiosa. A za tą szóstką, z kursami na poziomie 34:1? Tak, zgadliście! Stan i Andy, czyli – przypomnijmy – tenisiści z których jeden jest w okolicach siódmej dziesiątki rankingu, a drugi – trzeciej setki.
Panowie, dobrze was znowu widzieć!
JAN CIOSEK
Fot. Newspix.pl