Sukcesem wielu filmów i serialów jest sprawienie, że całościowy efekt pozostawia głębokie poczucie niedosytu, dzięki któremu widz odlicza dni w kalendarzu, nerwowo wyczekując na kolejne części. Jeżeli potraktujemy Ekstraklasę jako serial – a umówmy się, trochę tak jest, tym bardziej w dobie gigantycznej popularności serialów właśnie, gdzie cały czas najlepszym tasiemcem pozostaje futbol, gdzie niczego lepszego nie wymyślono – to poczucie niedosytu nierzadko zastępuje ulga. Ulga po meczach wyprutych z jakichkolwiek emocji mniej więcej kilka razy na kolejkę, ulga po oglądaniu niedostatków technicznych zawodników, czy wreszcie – ulga po tym, że kolejny dzień z Ekstraklasą za nami.
O niedosycie mowy nie ma. No, może w pojedynczych przypadkach w tym sezonie, ale mecz Korony z Miedzią, niestety, takim przypadkiem nie był.
Choć łudziliśmy się, jak zawsze. Ostatnia kolejka przed przerwą, zaraz barszczyk, karp, kolędy i opłatek, potem zabawa sylwestrowa i półtora miesiąca przerwy od naszej ukochanej ligi, ale najpierw mecz, w którym – teoretycznie – obie drużyny mogły pójść na całość, w końcu za chwilę dłuższa przerwa. Problem w tym, że na całość nie poszły. I niestety – jeżeli jakość tego spotkania miała decydować, czy będziemy za ligą tęsknić, czy też przyjmiemy przerwę z ogromną ulgą, to nie mamy wątpliwości – półtora miesiąca bez meczów nikomu nie zaszkodzi, a jeżeli mówimy o jakimś niedosycie, to tylko takim, że kolejka jeszcze nie dobiegła końca.
Doceniamy, że bramkarze robili sporo, żeby działo się cokolwiek ciekawego, ale w sukurs nie szli im zawodnicy z pola. Najpierw Kanibołocki chciał zabawić się z Soriano, ale stracił piłkę i Korona miała szansę, w ostatniej chwili zażegnaną przez rywali. Z drugiej strony Miśkiewicz – który swoje wyjął, przyznajemy, ale momentami prezentował pewność siebie godną nieletniego w sklepie monopolowym – prawie puścił lekkie, nieudane uderzenie Camary. Jakimś cudem piłka zamiast do bramki wyleciała na rzut rożny, ale cała sytuacja wyglądała komicznie.
Co poza tym? Dwie dobre okazje w pierwszej połowie miała Korona, ale najpierw po dograniu Rymaniaka Możdżeń uderzył nad bramką, później po wrzutce z rożnego swoją szansę miał Soriano. Po stronie Miedzi próbował Osyra, ale jego uderzenie głową zbił Miśkiewicz.
Zaraz po zmianie stron okazję – acz bardziej przypadkową, niż utkaną z kilkunastu podań – miał Zieliński, a potem nudy. Długo, długo nic. Nie przesadzimy, jeżeli napiszemy, że Korona – oprócz kilku przebłysków – wyglądała dzisiaj beznadziejnie, Gino Lettieri też zaskoczył, podejmują kilka nieoczywistych wyborów personalnych, na czele z postawieniem na długo niegrającego Kena Kallaste, co okazało się niewypałem. A Miedź? Cóż, Miedź z piłka przy nodze źle nie wyglądała, ale kiedy trzeba było przyśpieszyć i podjąć ważniejszą decyzję, zaczynały się problemy.
Przykład? Końcówka meczu. Piątkowski zagrał za linię obrony, Fernandez miał przed sobą tylko Miśkiewicza, ale uwikłała się w pojedynek z Gardawskim, choć mógł zagrać do Zielińskiego, który miałby całą bramkę przed sobą.
I taki to był własnie mecz. Mecz, w którym brakowało konkretów. Mecz, który trochę nas do Ekstraklasy na jakiś czas zraził. Generalnie – mecz, dzięki któremu za Ekstraklasą tęsknić nie będziemy.
[event_results 549797]
Fot. FotoPyk