Ostatnie wolne miejsce w Formule 1 na sezon 2019 zajął Alexander Albon, urodzony w Londynie reprezentant Tajlandii – mocno egzotycznej na motorsportowej mapie świata. Poważny błąd zrobi jednak każdy, kto pomyśli, że to pierwszy zawodnik z tego kraju w wyścigowej elicie. Ba, można nawet powiedzieć, że żaden inny kraj nie wystawiał w Formule 1 tak wysoko postawionych kierowców. Poprzednikiem Albona na szczycie sportu motorowego był bowiem Birabongse Bhanudej, czyli stuprocentowy książę Tajlandii!
Zacznijmy może od Albona. Kiedy w marcu w Australii ruszy kolejny sezon Formuły 1, nowy kierowca Toro Rosso będzie obchodził 23. urodziny. Nie będzie ani najmłodszym, ani najbardziej utalentowanym, ani najbardziej cenionym z zawodników, którzy za trzy miesiące zadebiutują w królowej sportów motorowych. Nie znaczy to jednak w żadnym wypadku, że Alexander Albon nie ma Formule 1 nic do zaoferowania. Wręcz przeciwnie. Może zaoferować wyjątkową mieszankę kultur, której nie widziano w padoku F1 od 70 lat.
Albon urodził się i wychował w Anglii, która słynie z seryjnego produkowania wyśmienitych kierowców. W jego żyłach, obok brytyjskiej, płynie jednak tajska krew. Sam najnowszy nabytek Toro Rosso jest praktykującym buddystą. Nie wiemy, czy to właśnie religia pomaga mu na torze, ale faktem jest, że osiąga znakomite wyniki. W 2016 roku był drugi w serii GP3 (wygrał Charles Leclerc, nowy kierowca Ferrari), w zakończonym właśnie sezonie startował w Formule 2 i rywalizację zakończył na 3. miejscu (wygrał George Russell, który teraz będzie partnerem Roberta Kubicy w Williamsie). Co ciekawe, w 2011 roku trafił do juniorskiego programu Red Bulla, z którego został zwolniony po roku. Teraz gigant na rynku energetyków ściągnął go do swojego drugiego zespołu, niejako przyznając, że Tajowi należy się druga szansa.
Dla samej Tajlandii to także będzie druga szansa na zaistnienie w najważniejszej serii wyścigowej świata. Pierwsza była bardzo dawno temu, ale była tak kolorowa i spektakularna, że zdecydowanie warto ją przypomnieć.
Matka aferzystka
Co ciekawe, warto najpierw zadać sobie pytanie, dlaczego w ogóle Albon jest uważany za tajskiego kierowcę. Przecież urodził się w Londynie, tam kończył szkoły i uczył się prowadzić samochód. Jego ojcem jest Nigel Albon, w przeszłości solidny kierowca wyścigowy. Matka? Pochodzi z Tajlandii i w zasadzie do niedawna tylko tyle było o niej wiadomo. Notki biograficzne Alexandra wspominały jedynie, że „ojciec Nigel i matka z Tajlandii”. I – prawdę mówiąc – nowy kierowca Toro Rosso zdecydowanie wolałby, żeby tak pozostało.
Dwa tygodnie temu brytyjska gazeta „The Mirror” wyciągnęła jednak na światło dzienne historię, która do eleganckiej i wymuskanej Formuły 1 pasuje, jak pięść do nosa. Otóż Kankamol Albon, matka kierowcy i żona Nigela Albona została skazana w głośnej aferze na 6 lat więzienia. Za co? Za zdefraudowanie 7,5 miliona funtów w piramidzie finansowej. Mechanizm działania matki kierowcy Formuły 1 był prosty: sprzedawała inwestorom luksusowe samochody (Ferrari, Bentleye, Rolls-Royce i Bugatti) w specjalnych cenach z obietnicą, że sprzeda je ponownie, zapewniając im szybki zysk. W praktyce – większość klientów nigdy nie dostała swoich samochodów, a co najmniej jedno auto zostało sprzedane dwóm różnym osobom. Piramida działała, bo pani Kankamol wykorzystywała pieniądze od nowych klientów do spłacania zobowiązań starych. A przy okazji – do kupienia wartej 4 miliony funtów posiadłości w Essex (z własną fosą) oraz na płacenie 10 tysięcy funtów za prywatną szkołę Alexandra. Grubo!
Nigel Albot rozwiódł się z żoną, kiedy sprawa wyszła na jaw, w 2008 roku. Kankamol przyznała się do winy i w 2012 roku została skazana na 6 lat więzienia, niedawno wyszła na wolność. Alexander Albon matki się nie wyparł. Zdecydował się startować, także w Formule 1, pod tajską flagą. Kiedy Kankamol wyszła z więzienia, zamieszkała właśnie z synem, w Milton Keynes, niedaleko toru Silverstone.
Wnuk króla, bratanek króla
Kariera pierwszego od ponad pół wieku reprezentanta Tajlandii w Formule 1 zaczyna się więc co najmniej kontrowersyjnie. Z drugiej strony – czy można winić dziecko za grzechy rodziców? Czy można oczekiwać od syna, że porzuci matkę i nie poda jej pomocnej dłoni? Tak czy inaczej, Albon – jak każdy kierowca wchodzący do Formuły 1 – marzy o tym, że zostanie jej królem. Marzenia jak najbardziej zasadne, zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę, że poprzedni Taj w tym sporcie był… księciem.
Jeśli jednak w tym miejscu pomyśleliście coś w stylu: pewnie jakiś happening, jakaś akcja marketingowa, albo po prostu gość się bawił, spieszymy wyjaśnić: nic z tych rzeczy. Książę Birabongse Bhanudej Bhanubandh był regularnym i liczącym się uczestnikiem wyścigów Formuły 1 w jej początkach, w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Trzy razy ocierał się o podium, dwa razy zajmował czwarte miejsce, raz był piąty. Aha, nie martwcie się o to, że tak długie nazwisko pewnie nie mieściło się w oficjalnych statystykach: w Formule 1 książę był znany po prostu jako Prince Bira.
Jeśli na hasło: „książę” od razu dodajecie „pewnie następca tronu”, to w tym przypadku jesteście mniej więcej tak samo blisko prawdy, jak zawodnik na starcie Rajdu Dakar jest blisko mety. Bo byto tak: Phra Bat Somdet Phra Poramenthra Maha Mongkut Phra Chom Klao Chao Yu Hua, dla uproszczenia Rama IV, albo król Mongkut, rządził Tajlandią (wtedy królestwem Siam) w latach 1851 – 1868 i był dziadkiem księcia Birabongse. Rzecz w tym, że miał… 82 dzieci, z których Bhanurangsi Savangwongse, czyli książę Bhanubandhu Vongsevoradej – urodzony w 1859 roku ojciec naszego kierowcy, był dopiero 27. Co więcej, książę Bhanubandhu Vongsevoradej (młodszy brat króla Chulalongkorna) też nie próżnował w sypialni. Przyszły kierowca Formuły 1 urodził się w 1914 roku i był dwunasty w gronie szesnaściorga książąt. Kiedy miał 13 lat, został wysłany do Europy, żeby odebrać odpowiednią dla swojego statusu edukację. Uczył się w Eton College, potem miał studiować na Cambridge. W międzyczasie umarł jego ojciec, więc pieczę nad młodym księciem objął mieszkający w Londynie jeden z jego wujków, książę Chula Chakrabongse.
Tak się złożyło, że Chula miał swój zespół wyścigowy o nazwie White Mouse Racing. Stąd już był tylko krok do tego, żeby Birabongse zakochał się w sportach motorowych. A kiedy Chula pozwolił mu wystartować w Brooklands w 1935 roku, młody książę wsiąkł całkowicie. Co ciekawe, jedno spotkanie na lata ustaliło oficjalne tajskie kolory wyścigowe. W tamtych czasach każdy kraj miał swój kolor bolidu: Niemcy występowali na biało, Francuzi na niebiesko, a Włosi – oczywiście na czerwono. Książę Bira tuż przed wyścigiem spotkał Barbarę Grut, która zrobiła na nim wielkie wrażenie. Szwedka miała błękitno – żółtą sukienkę i właśnie na takie barwy członek tajskiej rodziny królewskiej kazał pomalować swoje auto. W ten sposób owe barwy stały się na długi czas symbolem tajskich kierowców.
Ostatni kierowca – dżentelmen
Jego obiecującą karierę wyścigową przerwał wybuch II wojny światowej. W jej trakcie książę Bira poświęcał wiele czasu na szkolenie brytyjskich pilotów myśliwców, był głównym instruktorem w bazie St Merryn. Po wojnie zasłynął między innymi tym, że osobiście pilotował swój własny dwusilnikowy samolot Miles Gemini z Londynu do Bangkoku. Błyszczał także na torach kształtującej się właśnie Formuły 1. W inauguracyjnym sezonie wystartował w czterech wyścigach, w dwóch zdobywał punkty (wówczas punktowane miejsca zajmowała tylko czołowa piątka). Potem miał wypadek na nartach i w sezonie 1951 pojechał tylko w Grand Prix Hiszpanii. W kolejnych latach w sumie uzbierał 19 wyścigów w Formule 1, w międzyczasie startował w wielu innych seriach, nierzadko wygrywając.
Naukowcy z Uniwersytetu w Sheffield niedawno opublikowali wyniki badań, w których starali się porównać wyniki wszystkich kierowców w historii Formuły 1, biorąc pod uwagę bolidy, jakie mieli do dyspozycji. Książę Bira nie tylko znalazł się w badaniu, ale został sklasyfikowany na bardzo wysokim, 43. miejscu (łącznie do bieżącego sezonu według Wikipedii w Formule 1 wystartowało 799 kierowców).
– Był jednym z ostatnich kierowców – dżentelmenów. Bardzo bogaci kierowcy, którzy kupowali sobie najlepsze samochody i się ścigali, byli powszechni w okresie międzywojennym, biznes Ferrari został zbudowany na dostarczaniu im aut. Ale obecność Księcia Biry w tym rankingu oznacza naprawdę wielki talent, znacznie wykraczający poza jego środki finansowe i towarzyską osobowość – napisano w opracowaniu.
Sąsiad Roberta Kubicy
Co ciekawe, życie księcia nie kręciło się tylko wokół wyścigów, Taj kochał także inne dyscypliny sportu i uwielbiał w nich rywalizować. W barwach Tajlandii aż czterokrotnie występował na igrzyskach olimpijskich, startując w konkurencjach żeglarskich (w różnych klasach od Stara, przez Dragona, do Tampesta). Wielkich sukcesów nie osiągał, ale na igrzyskach w Rzymie doszło do ciekawego spotkania. Wówczas Bira w klasie Star walczył z Argentyńczykiem Roberto Mieresem, z którym… ścigał się w Formule 1 w 1953 i 54 roku. Na rzymskich wodach minimalnie lepszy był Mieres, który zawody zakończył na 17. miejscu, dwie lokaty przed księciem.
Generalnie – żył pełnią życia, robił to, co kochał. Sześciokrotnie był żonaty, co ciekawe – za pierwszym i ostatnim razem z tą samą kobietą – Ceril Heycock. Za pierwszym razem małżeństwo przetrwało 11 lat, potem były różne, krótsze i dłuższe związki. Wreszcie, książę wrócił do młodzieńczej miłości i spędził z nią dwa ostatnie lata życia. Sama śmierć także nie była typowa i narobiła sporego zamieszania.
Kilka dni przed wigilią 1985 roku elegancki, starszy mężczyzna upadł na stacji metra Barons Court. Książę doznał rozległego ataku serca i umarł, zanim nadeszła pomoc. Policja nie znalazła przy nim żadnych dokumentów, a jedynie napisaną ręcznie notatkę w nieznanym języku. Kartka została przekazana naukowcom na Uniwersytecie Londyńskim, którzy odczytali, że była adresowana do księcia Biry. Powiadomieni pracownicy tajskiej ambasady natychmiast zidentyfikowali zmarłego. Uroczysty pogrzeb odbył się w Wat Buddhapadipa, buddyjskiej świątyni w Wimbledonie, niedaleko najsłynniejszych kortów tenisowych świata, na których książę często bywał gościem. Nie doczekał się za to otwarcia nowoczesnego toru wyścigowego w swojej ojczyźnie. Wstęgę na obiekcie w Pattayi przecięto niedługo po jego śmierci. Tor nazwano na jego cześć Bira Circuit.
Dziś w Londynie głośno o innym kierowcy, który ma reprezentować Tajlandię w Formule 1. Dzięki Alexandrowi Albonowi książę Bira i Robert Kubica przestaną być sąsiadami. Do tej pory figurowali obok siebie na liście krajów, którzy mieli po jednym reprezentancie w Formule 1. Skoro mowa o listach, to gość z inicjałami AA znajduje się na czele praktycznie każdej. W klasyfikacji generalnej raczej póki co mu to nie grozi. Na razie, nawet biorąc pod uwagę fatalną dyspozycję bolidu Williamsa w zakończonym właśnie sezonie, bukmacherzy większe szanse na mistrzostwo świata w 2019 roku dają wspomnianemu Kubicy. Ale kto wie, może w perspektywie kilku lat Alexander to także materiał na co najmniej księcia wyścigów?
JAN CIOSEK
foto: Wikimedia Commons