Paweł Olkowski jest jednym z najmniej palących się do wywiadów zawodników reprezentacji Polski. Zazwyczaj odmawiał, nie jest kimś, kto na lewo i prawo rozdaje swój numer telefonu, trzymał dziennikarzy na dystans. Choć teraz już nie aż tak duży jak za czasu gry w Kolonii.
– Kiedyś miałem nawet zaproszenie do Canal+ i powiedziałem, że jadę na chrzciny. Wymyśliłem coś takiego, bo bałem się, że inna wymówka nie przejdzie. Ale jak chrzciny, to nie będą o mnie źle mówić. Poukładałem to sobie trochę, teraz nie uważam, żeby wywiad, nagranie, interakcja w social media były złe – mówi.
Gdy jednak zapowiedzieliśmy, że specjalnie dla niego przyjedziemy do Boltonu, zgodził się. I poświęcił Weszło godzinę, podczas której opowiedział między innymi o tym, jak na jego karierę wpłynęły przedwczesne narodziny syna, o utracie radości z gry w piłkę i jak udało mu się ją odzyskać, o docenianiu bycia zmęczonym a także o… sposobie na mole. Zapraszamy!
***
Jaki jest twój sposób na mole?
Na mole?
Mówiłeś niedawno, że ostatnie miesiące w Kolonii spędziłeś zamknięty w szafie.
(śmiech)
Albo inaczej – jaki był twój sposób na to, by mimo pół roku przerwy od gry w pierwszym zespole trafić do nowego klubu i grać od dechy do dechy, dziewięćdziesiątkę po dziewięćdziesiątce?
Wydaje mi się, że to o czym mówisz – nie grałem, nie byłem w rytmie – to jest łatwa wymówka, którą zawodnikowi wygodnie jest rzucić, gdy wyjeżdża za granicę i ma problemy, nie jest w pierwszej jedenastce, poza ławką rezerwowych. Bo się aklimatyzuje, bo nie zna języka, bo potrzebuje czasu…
Zapomniałeś jeszcze o „od transferu zmienił się trener i nowy mnie nie lubi”.
A, tak! Ogólnie zawsze pojawiają się takie wytłumaczenia. Jak ktoś nie gra, nie dostaje szansy, bo źle się prezentuje na treningu, to za każdym razem może się schować za tą mityczną aklimatyzacją, uczeniem nowej taktyki. Jeśli zawodnik przychodzi i jest w dobrej formie, to żaden trener nie jest głupi – przecież gra o swoją posadę i daje sobie większe szanse jej zachowania, gdy wystawia najlepszych ludzi jakich ma. No i wydaje mi się, że na prawej obronie – obojętnie gdzie i u kogo się gra, może oprócz Guardioli, który ma swoje bardziej urozmaicone wymagania – większość drużyn gra podobnie. I czy grasz na prawej obronie w Górniku, Kolonii czy Boltonie, grasz podobnie. Musisz być przygotowany fizycznie, psychicznie i grać.
Bardzo długo nie mówiłeś o tym, że problem pojawił się wtedy, kiedy twój syn Oliver urodził się wcześniakiem. To akurat nie żadna tania wymówka. Wiem po znajomych, którzy mają małe dzieci, że każde kichnięcie, każdą lekką gorączkę bardzo mocno przeżywają.
Był to trudny okres dla nas, to było nasze pierwsze dziecko, żona musiała jak najdłużej tę ciążę donosić, walczyliśmy o to, żeby Oliver urodził się jak najpóźniej. Wszystko było dla mnie nowe. Mój niemiecki wtedy był już okej, ale nie na jakimś super poziomie. Dochodziło to, że dziecko urodzi się wcześniej. Przez pierwszy tydzień po cesarskim cięciu mieszkaliśmy w szpitalu, jedliśmy to, co tam było. Nie mówię, że jedzenie szpitalne w Niemczech jest złe, ale jak gra się w piłkę, to trzeba wbić trochę więcej kalorii. Ale wiesz, ktoś powie, że kupienie bułki w sklepiku, żeby dojeść tych kilkaset kalorii w aucie, to żaden problem. Że szukam łatwych wymówek.
Nie no, powiedzmy sobie wprost, jeśli dziecko rodzi ci się dużo przed terminem i musisz mu poświęcić maksimum uwagi, to nie myślisz o regularnym jedzeniu, mimo wszystko inaczej ustalasz priorytety.
A ja jeździłem na treningi, żona nie mogła wozić dziecka, więc ja przez całą noc, co godzinę, co dwie, woziłem Olivera na kontrolę, przebrać pieluchę, zmienić opatrunek. Obojętnie, co się działo, żona nie mogła chodzić po cesarce, więc wszystko robiłem sam. Spałem bardzo mało. No i doszły do tego różne późniejsze problemy, o których jednak nie chcę mówić, póki gram w piłkę.
Będąc już w innym klubie myślisz sobie, że cztery lata spędzone w Kolonii to tak akurat, czy jednak za dużo?
Ciężko odpowiedzieć. Życie polega na ciągłym podejmowaniu wyborów i nigdy nie wiesz, czy zmiana w tym, a nie innym momencie będzie najlepszym, co mogłeś zrobić. Gdybym zmienił klub wcześniej, może bym grał więcej, a może nie grałbym wcale. Po czasie mogę powiedzieć, że zasiedziałem się tam za długo, ale będąc w Niemczech wierzyłem, że zaraz przyjdzie szansa, że zaraz będę znów grał swoje. Nie żałuję tych lat, nie uważam, żeby były stracone.
U trenera Stogera zawsze było tak, że kiedy nie grałeś, to czułeś, że twój rywal do składu jest od ciebie lepszy?
O trenerze Stogerze nie powiem złego słowa i zawsze będę go dobrze wspominał. Gdy była jeszcze możliwość, bym został w Kolonii na 2. Bundesligę, trener Anfang zadzwonił do trenera Stogera i ten zareklamował mnie najlepiej jak mógł. Jedyne, co trener powiedział mi na odchodne, to to, co często teraz powtarzam – że piłka nie sprawiała mi radości. Jak pytałem się po treningach czy mam coś poprawić, to mówił, że nie, że wszystko jest super. Ale jednocześnie że widzi, że piłka i otoczka wokół niej mnie męczy, nie daje mi satysfakcji. Trener wręcz lubił, jak zawodnicy wychodzili sobie czasami na piwo, zjeść pizzę, deser, a nie byli ciągle zafiksowani na punkcie własnego profesjonalizmu. Siłownia, dieta, najlepiej pudełkowa, wyliczona co do kalorii. Widział, że na treningach było super, a jak przychodził mecz, paliłem się totalnie, bo wiecznie chciałem coś sobie i innym udowadniać. Mecz to nie była dla mnie przyjemność, tylko potężny wysiłek psychiczny. Tę jedną rzecz trener Stoger na odchodne wskazał mi jako coś do poprawy. Miałem zacząć cieszyć się z grania w piłkę, a nie zmuszać się do grania.
Katowałeś się bardzo profesjonalnym podejściem?
Miałem w głowie blokadę: tego nie możesz zjeść przed meczem, tamtego po. Narzucałem sobie masę różnych zasad dotyczących takich spraw jak to, jak ubierałem buty. Często się słyszy, że jak pierwsze zagranie jest złe, to zawodnik jest spalony. Przyjęło się, że musi być zawsze intensywna rozgrzewka, pierwsze dobre wejście, pierwsze dobre podanie. A jak jest strata, to co wtedy? Sam się w ten sposób zamęczałem, ale popracowałem nad sobą i jak widać, wychodzi mi to na dobre.
Pracowałeś nad sobą sam, czy czuwał nad tobą jakiś trener mentalny, psycholog?
Pracowałem z psychologiem i myślę, że mi pomógł.
Co takiego udało mu się z tobą wypracować, zmienić?
Teraz moją myślą przewodnią jest: „jeśli nie masz na coś wpływu, to nie ma sensu się tym czymś przejmować”. Czy trener cię wystawi, czy nie? Wiadomo, pracujesz na treningu, dajesz sygnały, ale ostatecznie to jest jego decyzja. Nie jesteś w stanie przewidzieć, jaka będzie pogoda, czy pada deszcz, czy świeci słońce, czy przyszło tyle osób, czy tyle, czy ktoś będzie klaskał czy gwizdał. Czy ty napiszesz o mnie źle, czy dobrze? Na to nie mam za bardzo wpływu. Główną rzeczą, jaką mi wpoił jest, żebym cieszył się z tego, co robię i dzielił rzeczy na te, które mogę zmienić i na te, które są ode mnie niezależne. Nie zaprzątać sobie głowy tymi drugimi, a pracować tylko nad tymi pierwszymi.
W Kolonii dałeś się poznać jako gość, który raczej nie udziela wywiadów. Podobno hurtowo odrzucałeś wszelkie prośby.
Kiedyś miałem nawet zaproszenie do Canal+ i powiedziałem, że jadę na chrzciny. Wymyśliłem coś takiego, bo bałem się, że inna wymówka nie przejdzie. Ale jak chrzciny, to nie będą o mnie źle mówić. Poukładałem to sobie trochę, teraz nie uważam, żeby wywiad, nagranie, interakcja w social media były złe. Kwestia nastawienia. Kiedyś odmawiałem każdemu, niezależnie z jakiej redakcji przyjeżdżał. Teraz się trochę zmieniłem i staram się czas, który mam w piłce, podzielić z innymi, komuś pomóc. Nawet jak przyjeżdżają tutaj do nas grupy młodzieżowe, to ostatnio siedziałem z chłopakami przez dwie i pół godziny i tłumaczyłem, jakich błędów powinni się starać uniknąć, co poprawić. Nauczyciele i inni prowadzący patrzyli na mnie, żebym wręcz nie mówił za dużo, bo mówiłem na przykład, że nigdy nie siedziałem przy książkach jak wracałem z treningu. Nie modliłem się i nie kładłem spać o 20. Przekazywałem im oczywiście, że trening jest ważny, że ważne jest to, co jesz – ale nie najważniejsze – ale reszta jest dla ludzi. Wyjście w weekend. Opowiedziałem im o swoich błędach, na co zwracać uwagę. Przekazałem im, że język jest bardzo ważny. W szkole jest on darmowy, a nikt nie chce się uczyć i po czasie trzeba za to płacić. Sam w to musiałem zainwestować.
Grając jeszcze w Polsce w ogóle o tym nie myślałeś?
Wiesz jak jest w szkole. Jak zaczynasz grać w piłkę, to widzisz siebie w najlepszych zagranicznych klubach, ale nie myślisz, że skoro chcesz tam być, to wypadałoby znać język. Dopóki nie wyjedziesz. Ale jak już podpisałem kontrakt w Kolonii, zapisałem się na intensywne lekcje. Nie miałem niemieckiego w szkole, angielski miałem na poziomie, że tak powiem, wakacyjnym.
One beer, please.
(śmiech) Jako tako umiałem sobie po prostu wszędzie poradzić. Grało się w jakieś gry przez Internet, Diablo, Counter Strike, trochę tego podłapywałem. Ale z niemieckim nie miałem żadnej styczności. Więc dobrze, że podpisałem kontrakt pół roku wcześniej, bo wiedziałem, gdzie idę. Miałem nauczyciela, nie było to łatwe siedzieć dwie godziny po treningach, odrabiać zadania domowe.
Dodatkowy obowiązek.
No właśnie. Nie chce się, ale wiedziałem, że bardzo mi się to przyda. No i nauczyłem się na tyle, że po pół roku w Kolonii powiedzieli mi, że nie muszę chodzić na korepetycje. Jak chciałem, to mogłem kontynuować, ale dostałem wiadomość, że znam niemiecki na tyle, żeby nie było problemów. Dzieci chodziły do niemieckiego przedszkola, u lekarza umiałem wszystko załatwić.
Twoje dzieci mają niezły start, urodziły się w Niemczech, teraz podłapują naturalnie angielski, wiadomo, polski…
Zastanawialiśmy się, czy młodemu nie będzie trochę trudniej. Niby dzieci uczą się szybciej, ale jak w jednym miejscu ktoś ci powie „kaczka”, zaraz ktoś „duck”, kiedy indziej usłyszysz po niemiecku „Ente”, to nie wiesz, w jakim języku odpowiedzieć. Ale spokojnie, powoli, do przodu.
A ogólnie w Boltonie jak wam się podoba? Znajomy z Londynu wczoraj mówił, że to miasto pośrodku niczego, gdzie diabeł mówi dobranoc.
My akurat mieszkamy w Manchesterze. Jak przyjechałem, to mieszkałem w hotelu na stadionie, z okna widać boisko. Jak wejdziesz na Instagram, to możesz zobaczyć. Parę pokoi, restauracja. Ale jak szukałem mieszkania, to nie patrzyłem, jaki rejon, czy jest co robić, czy nie. Mam dwójkę dzieci, więc bardziej zależało mi na przedszkolu, żeby było blisko na treningi. Będę chciał jechać do miasta, to sobie dojadę. Więc wbiłem pinezkę, dałem “do piętnastu mil” i szukałem. Nie nastawiałem się konkretnie na Bolton, Manchester czy cokolwiek innego, tylko żeby to był dom z małym ogródkiem, żeby mieć gdzie wyjść z dzieckiem. Mieszkam na przedmieściach Manchesteru i koledzy śmieją się, że trafiłem akurat polską dzielnicę. Mam jedną ulicę, gdzie jest fryzjer, Żabka, polski sklep, wszyscy mówią po polsku. Tak wyszło.
Jak byłeś tu po raz pierwszy, negocjacje wcale nie musiały się zakończyć tak, że zostajesz w Boltonie. Nie byłeś do końca przekonany. Chodziło o miejsce, o warunki czy jeszcze coś innego?
To nie tak, że mi się tu nie spodobało. Nie mam dwudziestu lat, żeby miejsce mi się podobało czy nie podobało. Wiadomo, że gra się w piłkę, żeby zarobić pieniądze. Nauczyłem się, że czy zarabiasz tysiące czy dziesiątki tysięcy, to jako piłkarza na dużo cię stać. Jeśli dobrze rozporządzisz pieniędzmi, to nie będziesz się musiał martwić, czy w tym miesiącu dostaniesz sto złotych czy trzydzieści. Piłkarz zarabia dużo i jeśli poinwestuje, to nie ma potem problemu.
Dużo, ale mimo wszystko krótko, kilka, może kilkanaście lat.
Ale umówmy się, przez to krótko zarobisz bardzo wiele. Już na pierwszych kontraktach w I lidze polskiej można w miesiąc zarobić tyle, co rodzice zarabiają przez cały rok. Kwestia zarządzania. I tych weekendów, na które można dużo wydać.
Co spodobało się w tobie trenerowi Parkinsonowi? Mówił na łamach angielskich mediów, że widział cię na wideo kilka razy, później przyjechałeś i był zachwycony. Bardzo mocno starał się o to, żebyś został w Boltonie.
Wiesz co, już zimą byłem gotowy na zmianę, pracowałem z psychologiem. Wiedziałem cały czas, że muszę być gotowy. W dzisiejszych czasach nie jest tak, że ktoś przyjedzie na testy nieprzygotowany. Trenowałem indywidualnie z trenerem na siłowni, na boisku, dobieraliśmy ludzi, żeby zrobić trening piłkarski czy to na orliku, czy wynajmowaliśmy jakąś murawę. Mocno się do tego przykładałem. Oczywiście miałem nadzieję na to, że uda mi się znów wrócić do składu w Kolonii, ale przygotowywałem się jednocześnie na letni transfer i ostatecznie rozwiązałem kontrakt który miał obowiązywać do 2019.
Zbieraliście ludzi do gry pukając od drzwi do drzwi: „dzień dobry, czy Mati wyjdzie na piłkę?”
Kolega trenował też innych zawodników i jak ktoś grał w IV lidze, w II lidze, w Młodej Ekstraklasie, to chętnie przychodził. Wiesz, dla nich to była fajna sprawa, że mogą pograć z zawodnikiem z Bundesligi. Przygotowywałem się w ten sposób przez cały czas. Może też spodobało się to, że podczas pierwszych rozmów w Boltonie zatrudniono nam tłumacza, który nie okazał się aż tak potrzebny. Trener zobaczył, że radzę sobie po angielsku. Może nie super, ale potrafiłem mu normalnie odpowiedzieć. Na pewno to zrobiło na nim wrażenie, bo jak przychodziłem, to szatnia była angielska, jedynym obcokrajowcem posługującym się innym językiem jest Holender Wildschut. Ale on grał już od paru lat na wyspach, więc ja jako jedyny byłem takim typowym obcokrajowcem.
Później rozmawialiśmy na temat kontraktu, a w międzyczasie chcieli mnie sprawdzić, czy jestem zdrowy, czy poradzę sobie wydolnościowo. Spytali, czy mogę zrobić testy z trenerem od przygotowania fizycznego. Mówię:
– W sumie i tak będziemy tyle siedzieć, to założę buty i pobiegam tyle, ile chcecie.
No i po tych biegach uznali, że bardzo dobrze wyglądałem, trener powiedział wprost, że fizycznie nie będzie ze mną problemów.
O Boltonie panuje opinia, że to mocno rodzinny klub, że zawodnicy, pracownicy klubu bardzo pomagają nowym piłkarzom.
Trzeba było podpisać umowę z wodociągami, z dostawcą gazu, znaleźć mieszkanie. Dużo osób pomaga – ale nie tylko tu, bo czy w Niemczech, czy w Polsce, zawsze ktoś wyciągał pomocną dłoń. Jeśli mam problem, mogę się ze wszystkim zwrócić. Na początku nie mogłem na przykład zrobić przelewu. To była taka sytuacja, że na przykład trzeba było zapłacić za telefon 5 funtów, a ja czekałem na konto w banku. Konta w banku nie chcieli mi założyć, bo nie miałem meldunku. A nie dostanę meldunku, póki nie zapłacę depozytu (śmiech). No ale jakoś się z tym uporaliśmy.
Jaka jest szatnia w Boltonie?
Śmieszna. Wszyscy w klubie mówią, że panuje u nas rodzinna atmosfera. Emma, która umawiała nasz wywiad mówiła mi, że ona jest tutaj od pięciu lat i takiego klimatu jak obecnie to tu jeszcze nie było. Są śmiechy, żarty, na grupie WhatsApp się pali. Fajnie, naprawdę fajnie.
Z ciebie już też żartowali?
Pewnie, że tak. Na początku się śmiali z mojego „rosyjskiego” angielskiego. Czasem się coś zdarzy. Jak nie umiem czegoś po angielsku, to wplatam niemieckie słówka, z tego też jest dużo śmiechu.
A jak poszła twoja piłkarska aklimatyzacja w lidze nazywanej najcięższą na świecie?
Mówi się, że Championship jest ligą na maksa fizyczną, ale angielska piłka nie wygląda już tak jak w latach 70., 80. Większość drużyn chce i potrafi grać w piłkę. Są nawet w Championship zespoły takie jak Leeds, które szukają ładnego futbolu. Różnicę widać najbardziej przy stałych fragmentach gry, łokcie idą w ruch, każdy robi użytek ze swojej siły. Jest ogień. Nie ma gwizdania stykowych sytuacji. No i kwestia fauli. Jak komuś zasadzisz kosę, to otrzepie się i wstanie. Nie ma udawania, kibice to kochają. To jest bardziej angielskie – jak idą wślizgi, jak trzech zawodników się zderza i wszyscy zaraz się podnoszą. Ludzie to kochają. Sędziowie też się dostosowali, jak ktoś kogoś draśnie, nie ma gwizdania.
Jakiś pojedynek odczułeś już szczególnie boleśnie?
Tak. Z Preston dostałem już taki „flying tackle”, gdzie przeciwnik leci na ciebie z nogami w powietrzu. No i mnie trafił. Ale widziałem, że nawet w sparingach to tak wygląda. Trochę leżałem, ale koledzy już zdążyli mnie naprostować i wiem, że po takim czymś od razu trzeba wstać.
Nie żałujesz, że nie wypaliły przenosiny do Polski – ani latem, ani zimą?
Zimą u nas w klubie były duże przetasowania. W Kolonii zmienił się prezes, doradca prezesa, trener. Powiedziano mi, że mam sobie szukać klubu. Władze klubu przekazały mi, że podobno nowy trener mnie nie chce, nim ten trener w ogóle pojawił się w klubie. „Kurde, dziwnie, nie widział mnie, ale już wie, że mnie nie chce?”. Nie chciałem już w to wnikać. Wiedziałem, że nie będę grał, że czeka mnie albo wypożyczenie, albo druga drużyna. Chcieli mnie na początku wypchać do takich drugoligowych zespołów, które były na samym dole, broniły się przed spadkiem. Miałem pięć meczów w Bundeslidze, pięć w europejskich pucharach, nie chciałem iść na wypożyczenie bronić się przed spadkiem do trzeciej ligi. Bardzo chciałem iść do Lecha, wiedziałem, że mogę na tym skorzystać. Nie udało się przez testy Gumnego, ale jak potem zadzwoniłem do Kolonii, to obiecali mi, że nie wyrzucą mnie do drugiej drużyny, że mogę zostać. No i zostałem. Ale wiedziałem, że nie będę grał. Nigdy nie byłem nawet w kadrze na mecz.
Powrót do Polski to byłby dla ciebie wtedy powrót z podkulonym ogonem, schowanie dumy do kieszeni?
Na pewno byłyby opinie „odbił się”, „nie dał rady”. Ale zagrałem trochę meczów w Bundeslidze. Nie zagrałem dwa czy trzy razy po parę minut, tylko uzbierałem ponad sześćdziesiąt spotkań. Wiadomo, że chciałem grać we wszystkich meczach. Ale odbicie się? Powrót z podkulonym ogonem? Proszę cię. No i też ustalmy jedno – ten sezon dla polskich klubów był bardzo słaby, bo nikt nie wszedł do pucharów, ale w poprzednich latach, gdzie Legia walczyła w Lidze Mistrzów, Lech w Lidze Europy, nie uważałem, że polska liga to jakieś śmieciowe rozgrywki, gdzie jeśli wracasz, to z automatu jako przegrany. Tym bardziej, że Lech walczył o mistrzostwo Polski. Potem pojawiło się też zainteresowanie Legii, ale patrzyłem na ich kadrę – trzech prawych obrońców. Jędrzejczyk, Broź, Vesović. Śmiałem się, że chyba bardziej Legia nie chciała, żebym przeszedł do Lecha, niż faktycznie mnie potrzebowała. Ale w Poznaniu oglądałem już nawet mieszkania. Byłem przekonany, że idę do Lecha i będę grał o pierwsze miejsce w lidze, o Ligę Mistrzów.
Czego nauczył cię jak dotąd pobyt w Anglii?
Tutaj nauczyłem się, że nad dynamiką i nad siłą fizyczną pracuje się dużo bardziej niż w Niemczech. Jest dużo więcej sprintów, dużo większe ciężary. Na przysiady mamy na przykład tylko trzy grupy i najmniejsza bierze sto kilo. W Niemczech i teraz w Polsce też, z tego co wiem, biega się na przykład od szesnastki do szesnastki w 15 sekund, 15 sekund odpoczywa i znów bieg. W Anglii to 12 na 12. 12 sekund bieg, 12 odpoczynek, więc to jest praktycznie sprint. W treningu dużo się sprintuje na rozgrzewkach. Wydaje mi się, że to mi pomaga. Zawsze lubiłem ciężko trenować, tu jest na tyle ciężko, że samemu nie trzeba sobie po godzinach nic dokładać.
Jak najbardziej lubisz nagrodzić się za ciężki trening, za dobry mecz?
To, czego najbardziej mi brakowało w czasie, kiedy piłka nie sprawiała mi radości, to małe odstępstwa od diety. Wiadomo, pilnuję się, ale już nie tak kategorycznie. Dużo osób powtarza w wywiadach, że wyjeżdżając za granicę widzą, jak inni jedzą, a mimo to świetnie grają w piłkę. U nas się przyjęło, że musisz mieć rozpisaną dietę, psychologa, najnowszy sport tester, najnowszą kamizelkę, laptopa na treningu, drona. Jak ktoś ma za wysokie tętno, to niech najlepiej zejdzie już do szatni, bo nie dojedzie na mecz. Dużo nowinek się u nas wprowadza, które nie wiem, w czym mają pomóc.
W Anglii jest bardziej prymitywnie pod tym względem?
W Anglii, w Niemczech zresztą też. Nikt nie patrzy na ciebie, czy masz wysokie czy niskie tętno. Wrzucają trzydziestu, którzy walczą o skład i nie ma przebacz. To znaczy… Rozumiem, że w Polsce nie do końca można tak podejść, bo w kadrze masz piętnastu zawodników, którzy umieją grać w piłkę i na których trzeba chuchać i dmuchać, a dalej piętnastu, których dobierasz do treningu. Może z trzy drużyny mają większą kadrę, w pozostałych trafią się dwie kontuzje i nagle nie ma kto grać. W Niemczech, w Anglii nie musisz uważać. Masz dwóch podobnych zawodników, więc jak jeden będzie jadł w McDonald’s od poniedziałku do niedzieli i w końcu przestanie dojeżdżać, to drugi jest gotowy. Sam tak przegrałem pozycję. Masz dwóch podobnych i nie musisz pilnować, czy ma sport tester, czy śpi w nocy, czy je, czy się odpowiednio regeneruje, czy nie imprezuje, czy nie pije alkoholu.
Są trenerzy, którzy potrafią napisać: a teraz wszyscy wyślijcie mi swoją lokalizację.
Możliwe. To jest takie pilnowanie, że musisz uważać na tych kilkunastu, którzy umieją grać. W Anglii nie musisz. Gdyby taki trener zobaczył, jak się tutaj je w dniu meczu, to by się złapał za głowę. Jedziemy na wyjazd, gramy mecz o piętnastej, a na śniadanie przychodzi do klubu trzech. Reszta w ogóle nie wstaje. Śpią do dziesiątej, wstaną, zjedzą tosta z jajkiem i poleją owsianką i wychodzą na mecz. A potem przebiegają 12 kilometrów i dla nich nie jest to problem. Sam po sobie zauważyłem, że jedzenie jest ważne, ale trening jest najważniejszy.
No i nie katując się stuprocentowo rozpisaną dietą dajesz odpocząć głowie. Umówmy się, jedzenie to przyjemność i całkowite zabijanie tej przyjemności w końcu sprawi, że ci odbije.
To właśnie mnie dręczyło. Trochę taka moda się zrobiła, że ludzie w Polsce zachęcają do fit życia, wrzucają zdjęcia na Instagramie, które przeważnie są przerzucone przez cztery obróbki. Oni cały rok jedzą fit, nie podjadają, są zajebiści, wszystkie mięśnie u nich widać. Ludzie to oglądają i niszczą się psychicznie. Wiem po sobie, wiem po żonie, że później liczysz te kalorie, ważysz każdy gram jedzenia.
Oceniając to swoje cztery i pół roku za granicą, uważasz, że jest lepiej, gorzej, czy dokładnie tak, jak się spodziewałeś, jak sobie zakładałeś?
Na pewno to, ile rozegrałem do tej pory spotkań po wyjeździe z Górnika, to nie jest szczyt moich marzeń. Śmiałem się, że idę do Championship nadrabiać, bo tutaj w samej lidze masz 46 meczów do zagrania. Póki co grałem praktycznie wszystko, 16 na 17 meczów w lidze od 1. do 90. minuty, 81 minut z Hull City. Jeszcze trochę i nadrobię ostatnie pół roku z nawiązką.
Intensywność grania często serią co trzy dni daje się we znaki?
Wiesz co, powiem ci szczerze, że na początku tak miałem. Byłem zmęczony tym, że co trzy dni mecz. Potem dopiero uświadomiłem sobie, że trzeba korzystać z tego, że możesz być zmęczony. Nie wiem, czy słyszałeś, był u nas taki zawodnik, Stephen Darby. 29 lat. Jak przyszedłem do klubu, to właśnie on najbardziej mi pomagał. Tłumaczył mi wszystko na prosty angielski. Miał iść na wypożyczenie, nie przeszedł testów medycznych, wykryto u niego stwardnienie rozsiane. Lekarze dają mu trzy do pięciu lat życia. Nie może trenować, nie może uprawiać sportu. Chłopak rok starszy ode mnie, żona, dzieci, wszystko podporządkowane piłce i nagle dowiaduje się, że nie może grać, że w ciągu kilku najbliższych lat umrze. Zawsze jak sobie o tym pomyślę, to przestaję narzekać, że mi się nie chce. Można powiedzieć, że cieszę się ze zmęczenia. Gram w niedzielę, w środę, w piątek? To niech jeszcze w sobotę nam dołożą, jeśli trzeba. Wolę być tak zmęczony, niż jakbym nie mógł być zmęczony wcale.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. FotoPyK