Trzy tytuły mistrzowskie w Anglii, do tego szereg krajowych pucharów, udział w finale Ligi Mistrzów, fenomenalny występ przeciwko Szwecji podczas mistrzostw świata w Niemczech. A jednak – świeżo zakończona kariera Joe Cole’a wciąż bywa przedstawiana jako wielkie rozczarowanie i przykład roztrwonionego potencjału. – W porównaniu do Messiego nie osiągnąłem wiele. W porównaniu do 99% pozostałych piłkarzy – bardzo dużo. Pewien doświadczony zawodnik, który akurat zbliżał się do końca kariery, powiedział mi przed laty: „Ciesz się każdym meczem, chłopcze. One miną w mgnieniu oka i będziesz za nimi cholernie tęsknił, gdy twoja przygoda dobiegnie końca”.
– Miał rację – dodał Cole. – Dzisiaj te słowa działają na mnie jeszcze mocniej niż wtedy. Starałem się żyć i grać zgodnie z tą zasadą każdego dnia, bo bycie profesjonalnym piłkarzem to niezwykły zaszczyt.
Przygoda z futbolem dobiegła dla byłego reprezentanta Anglii końca w amerykańskim klubie Tampa Bay Rowdies. W NASL wciąż był w stanie grać całkiem niezłą piłkę, cieszył się niekwestionowanym statusem gwiazdy na stadionie imienia Ala Langa. Zaczął tam również stawiać pierwsze trenerskie kroki. Uznał jednakże, że 37 lat to odpowiedni moment, żeby dać sobie spokój z futbolem, przynajmniej od strony zawodniczej.
Już wiele lat temu – trochę przedwcześnie, jak wielu innych angielskich piłkarzy, których talent przesadnie rozbłysł w wieku nastoletnim – wypadł z grona piłkarzy zaliczanych do światowej czołówki. Jednak z zawieszeniem butów na kołku wcale się nie spieszył. Ostatecznie piłka zawsze była dla niego przede wszystkim dziką przyjemnością. Pasją.
– To wszystko było dla mnie jak marzenie – przyznał Anglik, podsumowując swoją przygodę. – Mam nadzieję, że kolejne dwadzieścia lat będzie tak samo wyjątkowe jak moja zawodowa kariera. Pamiętam, co było dla mnie najważniejsze, gdy sam siedziałem na trybunach i oglądałem mecze. Próbowałem odtwarzać to później na boisku. Jako kibic, zawsze uwielbiałem obserwować walecznych, uzdolnionych zawodników. Wierzę, że udało mi się to samo zaoferować wielu fanom i ludziom, którzy oglądali mecze z moim udziałem przez te wszystkie lata.
Rzeczywiście – Cole zawsze był wojowniczo nastawionym graczem, grał bardzo eksplozywnie, zrywami. Jednak przede wszystkim zostanie zapamiętany z uwagi na niesamowity dryg do dryblingu. Bajeczną technikę, której chyba nigdy do końca nie wykorzystał, nie ujawnił. Kiedy w 2010 roku trafił do Liverpoolu, Steven Gerrard tak się zachwycił jego wyczynami na treningach The Reds, że porównał wychowanka West Hamu do wspomnianego już Leo Messiego. Choć Argentyńczyk wchodził wówczas w swój prime time, a Cole – jak się miało później okazać – najlepsze granie miał już dawno za sobą. – Messi umie robić wyjątkowe rzeczy na boisku, ale wszystko co potrafi zrobić on, może wykonać również Joe – zapewniał przepełniony euforią lider ekipy z Anfield. – Tak samo dobrze, jeśli nie lepiej. Na treningu nas szokował, wykonując takie sztuczki z piłeczką golfową, jakich większość z nas nie potrafi zrobić z futbolówką. Sądzę, że może zostać wybrany piłkarzem sezonu.
No cóż.
Messi w sezonie 2010/11: 55 meczów, 53 gole. Mistrzostwo Hiszpanii, Superpuchar Hiszpanii, Liga Mistrzów.
Joe Cole w sezonie 2010/11: 32 mecze, 3 gole. Szóste miejsce w lidze, odpadnięcie w 1/8 finału Ligi Europy (w dwumeczu ze Sportingiem Braga).
To porównanie – jakkolwiek brutalne – świetnie oddaje poczucie rozczarowania, jakie dla wielu obserwatorów talentu Cole’a wiąże się z jego piłkarską emeryturą. Jeśli prześledzić całą jego drogę, jeżeli połączyć nieokiełznaną miłość do futbolu, dynamikę, fenomenalne uzdolnienia techniczne i wielką, boiskową waleczność… Rysuje się przed oczami obraz zawodnika potencjalnie idealnego. Dominatora, zdolnego porozstawiać po kątach najwybitniejszych defensorów. Gracza szytego na miarę najbardziej prestiżowych wyróżnień indywidualnych.
Takowych nigdy się nie doczekał, choć Złotą Piłkę w mediach przyznawano mu awansem gdy miał piętnaście lat. Nie licząc włączenia do najlepszej jedenastki sezonu Premier League w 2006 roku – nie dorobił się wielu istotnych laurów. Mało ich, mówiąc wprost. Mało, ponieważ Joe Cole po prostu nie był piłkarzem idealnym. Nie był tym, kim widzieli go Anglicy, gdy stawiał kolejne kroki w rocznikach młodzieżowych. Co wcale nie wyklucza, że był piłkarzem znakomitym.
Pobyt Joe Cole’a w Liverpoolu zakończył się wielką klapą.
Gwiazda na długo przed debiutem
Trudno wskazać drugą nację, która jest tak wielce złakniona wielkich gwiazd jak Brytyjczycy, ze szczególnym uwzględnieniem Anglików. Joe Cole, perełka z akademii West Hamu, został przez media namaszczony na przyszłą super-gwiazdę światowego futbolu na długo zanim postawił swoją parafkę na pierwszym zawodowym kontrakcie. Dziennikarze, ogarnięci gorączką poszukiwania nowego Paula Gascoigne’a – tylko takiego, który będzie mniej chlał i żarł, a częściej i rzetelniej trenował – szybko dopadli Cole’a w swoje szpony. Zrobili z niego kolejnego Gazzę. Z pełną, bezlitosną premedytacją nałożyli brzmię odpowiedzialności na barki młodego chłopca. Wylansowali go na mesjasza, zdolnego poprowadzić narodową reprezentację do mistrzostwa świata, zanim młodzik wziął jeszcze udział w jakimkolwiek treningu pierwszej drużyny.
“Gdy tylko Cole dojrzeje, Anglia zostanie krainą płynącą mlekiem i miodem” – taka mniej więcej była retoryka brytyjskich mediów w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Zatem Joe musiał dojrzewać. I to szybko. Nie mógł przecież zawieść pokładanych w nim nadziei. Siłą rzeczy musiała mu się udzielać cała ta atmosfera narodowej głupawki na jego punkcie, musiała utkwić mu w podświadomości.
Zamiast wspinać się po kolejnych szczeblach drabiny piłkarskiego rozwoju, został wciągnięty na szczyt windą.
*
Anglik przyszedł na świat w Londynie, 8 listopada 1981 roku. Jego szczenięce lata naznaczyły raczej ponure przeżycia. Ojciec chłopca, Chistopher Rooks, porzucił rodzinę, gdy jego synek był zaledwie małym brzdącem. Susan Holloway, opuszczona mama, znalazła się – co oczywiste – w paskudnym położeniu. Bez wsparcia ze strony partnera, z kłopotami finansowymi i małym dzieckiem na rękach, o które musiała przecież odpowiednio zadbać. Na szczęście pojawił się na horyzoncie dobrotliwy George Cole, który nie bał się związku z samotną matką i bez mrugnięcia okiem adoptował jej syna, zapewniając mu tak szczęśliwe dzieciństwo, na jakie tylko było go stać.
Przed mistrzostwami świata w 2010 roku temat nieszczęsnego Christophera wypłynął w mediach za sprawą niestrudzonych tabloidów. – Będę oglądał występy syna z mieszaniną dumy i smutku – przyznał biologiczny ojciec Cole’a. – Jestem z niego bardzo dumny, ale on już niczego ode mnie nie chce. Najważniejsze, żeby skoncentrował się na mundialu i całą swoją energię włożył w występy dla reprezentacji. Bardzo chciałbym się z nim spotkać i złożyć mu hołd, ale to by chyba tylko pogorszyło sytuację. Nie mogę przestać myśleć o tym, że przegapiłem całe jego dzieciństwo.
Nie da się ukryć, że talent do piłki to właśnie geny ojca, który przez wiele lat trenował futbol i ocierał się nawet o duże, angielskie kluby, choć nigdy nie był wystarczająco uzdolniony i pracowity, żeby zrobić karierę na profesjonalnym poziomie. – Moja rodzina i przyjaciele żyli futbolem, ale ja byłem zbyt beztroski, żeby podążyć ścieżką zawodowstwa.
George wielokrotnie namawiał przybranego syna, żeby ten spotkał się z Christopherem i wszystko sobie z nim wyjaśnił. Bezskutecznie. – Często go pytałem, odwożąc na trening, czy chciałby poznać swojego prawdziwego tatę. Za każdym razem odmawiał – opowiadał ojczym, na co dzień pracujący zresztą jako taksówkarz. – Ja sam nigdy nie kopnąłem piłki. Na początku nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo utalentowany jest Joe. Porządne treningi dostał dopiero jako jedenastolatek.
Harry Redknapp i Joe Cole.
Na całym tym konflikcie ucierpiały również uczucia matki Christophera, czyli babci Joe. Staruszka Joyce wytrwale kolekcjonowała wszelkie dostępne wycinki prasowe na temat wnuczka, z którym straciła kontakt. – Joe za swojego tatę uważa George’a – ucinała wszelkie spekulacje matka chłopca. – George ma na nazwisko Cole. Podobnie jak Joe. I tyle w temacie.
*
– Wygrywanie trofeów w Chelsea było dla mnie czymś wyjątkowym. Te wspomnienia będą żyły we mnie zawsze, podobnie jak fakt, że miałem szansę dzielić tę radość z moimi bliskimi. Moja żona, Carly. Trójka naszych wspaniałych dzieci. Mój tata, George, moja mama, Susan. Z nich jestem najbardziej dumny. Chciałbym raz jeszcze podziękować wszystkim, którzy pomogli mi przejść przez tę drogę – w mowie pożegnalnej byłego pomocnika Chelsea zabrakło miejsca na wzmiankę o biologicznym ojcu.
*
Zgodnie ze słowami ojczyma, Joe Cole poważne treningi rozpoczął tak naprawdę w wieku 10-11 lat. W sumie – dość późno, szkoleniowcy z angielskich szkółek lubią kształtować swych uczniów znacznie szybciej. Jednak z perspektywy czasu były zawodnik Chelsea uważa, że raczej mu to pomogło. Jako chłopiec trafił ostatecznie do słynnej akademii West Hamu United.
I zaczęło się prawdziwe szaleństwo na jego punkcie.
– Miałem niespełna jedenaście lat, pierwszy raz grałem w prawdziwej drużynie piłkarskiej – opowiadał zawodnik portalowi Coaches’ Voice. – Wtedy zdałem sobie sprawę, że coś mnie różni od pozostałych dzieciaków. Odkrywałem w sobie zdolności, których inni nie mieli. Dlatego, że wcześniej nie miałem nikogo, kto siedziałby mi nad uchem i mówił, jak należy grać w piłkę. Po prostu grałem. Starałem się coś wykreować. Zresztą zawsze byłem raczej zwolennikiem grania w piłkę niż jej oglądania.
– Mój tata nie był nigdy fanem futbolu – dodawał. – Jako dziecko poszedłem pierwszy raz na Chelsea z kumplem i jego ojcem. Jednak wciąż byłem bardziej zainteresowany obmyślaniem, co ja sam mogę zrobić z piłką, niż oglądaniem, jak inni sobie ją kopią. Zawsze tak było.
Mały Joe w futbolu zakochał się już jako brzdąc. Obserwował dzieciaki bawiące się piłką na placu zabaw podczas jednego ze swoich pierwszy dni w przedszkolu i natychmiast zechciał robić to samo. Od tamtego czasu nie rozstawał się już z futbolówką. Kiedy nie było z kim zagrać na podwórku czy boisku – kopał ją po prostu o mur. Kozioł od ściany, żonglerka, wolej, pogoń za piłką. I tak w nieskończoność.
– Mistrzostwa świata w 1990 roku to była pierwsza okazja, kiedy siedliśmy całą rodziną przed telewizorem i oglądaliśmy futbol. To we mnie wszystko odmieniło. Zrozumiałem, jak piłka potrafi jednoczyć ludzi. Nie tylko moją rodzinę, cały naród. Siedziałem tak blisko telewizora jak tylko się dało, oglądając w akcji Gazzę i myśląc: „też chcę grać dla Anglii”. Mało tego – chciałem reprezentować Anglię właśnie na mundialu.
Paul Gascoigne na boisku oferował kibicom tak potężny ładunek emocji, że Anglicy w każdym kolejnym głośnym młodzieżowcu dopatrywali się jego następcy.
Jakkolwiek ckliwie i nierealnie by to nie zabrzmiało – Cole’a zaskakująco szybko zaczęto zestawiać z jego idolem, bohaterem mistrzostw świata we Włoszech. Młody zawodnik West Hamu był najlepszy w zespole, najlepszy we wszystkich rozgrywkach, w jakich przyszło mu uczestniczyć. Po prostu – najlepszy w całym kraju. Kiedy miał piętnaście lat, gazety poświęcały jego występom w juniorskich rozgrywkach nie tylko drobne wzmianki, ale wielkie relacje. Kiedy miał lat siedemnaście, Kevin Keegan zaprosił go na trening… seniorskiej reprezentacji Anglii. W nagrodę. Wszystko dlatego, że w finale młodzieżowego Pucharu Anglii zagrał pierwsze skrzypce, a jego West Ham zdemolował w dwumeczu Coventry City 9:0.
Joe wyczyniał na murawie cuda. Podania raboną, żonglerka nad głowami przeciwników, dryblingi, strzały. Był sensacją. I wzbudzał sensacje.
– Pojawiła się o mnie kuriozalna historia w jednym z tabloidów, gdy miałem piętnaście lat. Wciąż byłem uczniem, tymczasem gazeta podała, że zarabiam o pięć tysięcy funtów tygodniowo więcej od premiera. To było na okładce wielkiego, niedzielnego pisma. Tytuł przemilczę. Cała historia była kompletnie zmyślona, ale nie mogłem tego zmienić. Nauczyciele zaczęli patrzeć na mnie z delikatną zazdrością. Jak na wroga, który stał się dla nich celem. A ja nie zarabiałem wtedy nic! Dostawałem tylko kieszonkowe na bilet, jak wszyscy pozostali piłkarze w akademii.
– Tak zmieniał się mój świat, taka była moja podróż. Zostałem naznaczony – mówił Joe.
Gdy z wielką pompą, w przerwie derbowego starcia z Chelsea, Cole pierwszą zawodową umowę z West Hamem, spiker wykrzykiwał głosem skrzącym się od ekscytacji: – Będziecie opowiadać wnukom, że byliście tutaj, gdy Joe Cole podpisał swój pierwszy kontrakt!
Za wszelką cenę chciał go z Upton Park przechwycić Sir Alex Ferguson, podobnie zresztą jak Arsene Wenger. Szkot stosował rozmaite sztuczki, żeby nie dopuścić do związania się Cole’a z West Hamem. Wysłał chłopcu pocztą koszulkę Manchesteru United, z jego nazwiskiem na plecach i – oczywiście – numerem dziesięć. Załączył też specjalną dedykację i liścik. Zaprosił go nawet do klubowego autokaru, którym Czerwone Diabły wybierały się na finał Pucharu Anglii. Chciał zarazić wychowanka „Młotów” mocarstwową atmosferą Manchesteru. Liczył, że gwiazdorskie towarzystwo zawróci mu w głowie.
Harry Redknapp uznał, że nie ma sensu kopać się z koniem. Dopuścił, by jego perełka na dwa próbne tygodnie znalazła się w chciwych łapskach szkockiego menedżera z Old Trafford. Cole spędził w Manchesterze kilkanaście dni i… wrócił do Londynu, podwójnie zmotywowany, żeby reprezentować West Ham. Granie w piłkę w nowym towarzystwie – z dala od ulubionych kumpli, zaufanych trenerów i rodziny – nie sprawiało mu aż takiej frajdy.
“Młoty” mogły z lubością odrzucić ofertę Fergusona, choć Diabły kłady za szesnastoletniego Cole’a dziesięć milionów funtów.
Stało się – nastoletni ulubieniec całej Anglii podpisuje umowę.
*
Wspomniana frajda z gry w piłkę była w przypadku Joe Cole’a kluczowa. Zarażał towarzystwo swoim entuzjazmem. Błagał nawet Redknappa, żeby ten odciął go od namolnych dziennikarzy. Chciał się skupić wyłącznie na piłce, medialna głupawka wokół jego osoby strasznie go deprymowała, a nawet – drażniła. I udzielała się wszystkim w klubie. Ostatecznie trudno było nie szaleć na punkcie chłopaka, który w meczu juniorów strzelił siedem goli w wygranym 8:1 meczu z reprezentacją Hiszpanii. Fantazja, błyskotliwość, dynamika i skuteczność Cole’a naprawdę robiły wrażenie.
– Byłem młodym uczniakiem w West Hamie, kiedy Joe przebijał się już do pierwszej drużyny – wspomina Mark Noble. – Był przykładem dla każdego w naszej akademii, wszyscy chcieliśmy być tacy jak on. Czas leciał, oglądałem go w grze, występowałem przeciwko niemu. I go podziwiałem. Wszyscy wiedzą, jak znakomitym był zawodnikiem i jak wiele osiągnął. Jednak nie każdy wie, jak wspaniałym był człowiekiem. Największy komplement, jaki mogę mu sprawić, to ten, że był jeszcze lepszym człowiekiem niż piłkarzem. A to już naprawdę coś oznacza.
– Różnica między mną a Joe jest taka, że on był “cudownym dzieckiem” – wspomina Tony Cottee, który również bardzo wcześnie zadebiutował w pierwszym zespole „Młotów”. – Położono na nim ogromną presję od bardzo, bardzo młodego wieku. Ja byłem zupełnie nieznany, zanim nie zadebiutowałem. Musiał się zmierzyć z wieloma wyzwaniami zanim postawił swoje pierwsze kroki w piłce.
– Moim pierwszym wyzwaniem w młodości był dobór klubu – wspomina sam Cole. – Każda drużyna z Londynu stukała do moich drzwi, otworzył się dla mnie całkiem nowy świat. I to było niezwykłe. Mogłem kilka dni pograć w Manchesterze United, później w Evertonie. Bawiłem się doskonale i grałem po pięć meczów tygodniowo. Jednak tylko jeden klub do mnie naprawdę pasował. W akademii West Hamu byli najlepsi trenerzy, najlepsi piłkarze. Jako młody chłopak, musisz ufać swojej intuicji.
Rozchwytywany młodzieniec pozostawał dość odporny na wodę sodową. Jego ligowy debiut w barwach West Hamu doszedł wreszcie do skutku w styczniu 1999 roku. Siedemnastoletni zawodnik pojawił się na boisku w starciu z – a jakże! – Manchesterem United, a w kolejnym sezonie grywał już naprawdę sporo, notując aż 22 spotkania w Premier League. Prezentował się nieźle. Czasem dobrze, czasem trochę mniej udanie. Spodziewanej furory nie robił. – Czułem, że jestem gotowy. Że jestem profesjonalistą, a debiut na Old Trafford to tylko zwykły, kolejny mecz. Pierwszą rzeczą jaką na boisku zrobiłem było kopnięcie Jaapa Stama.
– Angielska piłka różniła się od tej, którą widzimy dzisiaj. Nikt nie grał na pozycji numer dziesięć. Posiadanie piłki nie było zbyt cenione – gorzko ocenił Cole. – Podobnie jak umiejętność przytrzymania piłki w zwarciu. Angielski futbol wyglądał tak: “rzuć piłkę do przodu, zagraj szeroko, dośrodkuj i strzel głową”. Teraz jest dużo lepiej. Jestem dumny z tego, co osiągnąłem, ale gdybym mógł oddać wszystkie moje medale, wszystkie pieniądze, wszystkie wspomnienia i zacząć karierę od nowa – zrobiłbym to. Wtedy byłem anomalią. Przez długi czas mojej kariery ludzie koncentrowali się na tym, czego nie potrafiłem na boisku wykonać. Bardziej niż na tym, do czego byłem zdolny.
Joe Cole.
Joe Cole występował w West Hamie do sezonu 2002/03, który zakończył się dla klubu katastrofą i spadkiem z Premier League. Dojrzewający już pomału zawodnik dawno miał za sobą debiut w seniorskiej reprezentacji Anglii, ale jego fenomen zaczął lekko przygasać, również wskutek fatalnej polityki transferowej klubu. Choć już w wieku 21 lat został kapitanem zespołu i starał się brać na siebie odpowiedzialność za boiskowe wydarzenia, jego talent nie eksplodował z takim hukiem, jakiego wszyscy się spodziewali.
Miały popękać bębenki w uszach, skończyło się na lekkim wzdrygnięciu.
Perełka w koronie rosyjskiego magnata
Trudno sobie jednakowoż wyobrazić, żeby relegacja zawodnika o tak głośnym nazwisku nie wzbudziła poruszenia na rynku transferowym. Pazerny na utalentowanych graczy Roman Abramowicz, który właśnie rozpoczynał budowę potężnej Chelsea i szastał gotówką na lewo i prawo, postanowił skorzystać z okazji i przechwycić zawodnika, któremu niespecjalnie się widziało granie na zapleczu Premier League. Jego błyskotliwa, finezyjna natura niespecjalnie pasowała na boiska Championship. Nawet do angielskiej ekstraklasy nie do końca potrafił się zresztą wpasować ze swym stylem.
Joe miał wówczas za sobą epizodzik na mundialu w Korei i Japonii, kilka sezonów regularnych występów na Upton Park i parę efektownych trafień na koncie. A jednak kosztował Abramowicza niespełna siedem milionów funtów. West Ham odrzucał pokaźniejsze oferty za szesnastoletniego Cole’a. Okoliczności transferu były jakie były, ale to i tak o czymś świadczy.
Claudio Ranieri był jednak zachwycony nowym podopiecznym i absolutnie przekonany, że zrobi z Anglika kolejnego Gianfranco Zolę. Starał się odnaleźć taką boiskową rolę, która odpowiadałaby talentom wychowanka West Hamu, któremu marzyło się rzecz jasna występowanie za plecami napastnika, dyrygowanie grą zespołu w środkowej strefie boiska. Chciał rozgrywać. Jednak na początku XXI wieku na Wyspach królowało ustawienie 4-4-2, przepoczwarzające się z biegiem lat w 4-3-3. Klasyczne, proste formacje. W żadnym z nich nie było miejsca na ulubioną pozycję i boiskową rolę Cole’a. Musiał się zadowolić występami na skrzydle.
– Spotkałem się z Claudio Ranierim i spodobał mi się sposób, w jaki patrzył na futbol. Postanowiłem zaryzykować – opowiadał zawodnik. – Siedziałem w kawiarni na King’s Road, a mój tata i mój agent negocjowali dla mnie umowę. Wszystko dokonało się w ciągu kilku godzin i to była jedna z moich najlepszy decyzji w karierze. W klubie panował szalony czas. Roman Abramowicz dopiero się pojawił, podpisywał mnóstwo zawodników klasy światowej. Ja nie byłem w centrum jego zainteresowania. Ale nie obchodziło mnie to. Moje podejście było następujące: “Przychodzę tutaj, więc będę grał”.
– Mój pierwszy sezon w Chelsea był zwariowany. Zajęliśmy drugie miejsce w lidze, doszliśmy do półfinału Ligi Mistrzów. Claudio musiał odejść.
Wraz z odejściem Ranierego, rozpoczął się nowy etap w historii Chelsea i nowy etap w jego karierze. Współpraca z Jose Mourinho odmieniła wielu piłkarzy na Stamford Bridge i Joe nie był wyjątkiem. Magia Portugalczyka również i na niego podziałała. – Od razu mnie zdobył. Zmuszał mnie do ciężkiej pracy, smagał batem po plecach. Czasami byłem na niego naprawdę wściekły, ale on wiedział co robi. Wiedział, jak mnie rozwinąć i wydobyć ze mnie najlepsze występy. Wiedział, że jeżeli mnie posadzi na ławce, a w kolejnym meczu wpuści na dwadzieścia minut, to dostanie dwadzieścia najlepszych minut, jakie tylko potrafiłem zagrać.
Portugalczyk surowo obchodził się ze swoim podopiecznym. – On ma dwie twarze. Jedną, którą uwielbiam. I drugą, której nie chcę oglądać – powiedział w jednym z wywiadów, besztając Cole’a za brak wystarczającej pracy w destrukcji. Co zmotywowało Anglika do cięższej pracy, miast wzbudzić konflikt w drużynie. – Obaj mamy ten sam cel – komentował publiczną krytykę swojej postawy. – On chce zwycięstw Chelsea i ja chcę zwycięstw Chelsea. On chcę uczynić Joe Cole’a lepszym piłkarzem niż jest, ja też chcę być lepszy. Zawsze dobrze znosiłem krytykę, a ta nie była szczególnie surowa.
– Jose nie był wobec nas wyłącznie krytyczny. Pamiętam, jak opowiadał dziennikarzom, że Frank Lampard to najlepszy zawodnik na świecie. Wtedy Frank nie miał pojęcia, jak jest dobry. Jak tylko Mourinho publicznie to powiedział, natychmiast uniósł głowę wyżej. To wycisnęło z niego dodatkowych dziesięć procent mocy – sam nie miałem pojęcia, że takowe jeszcze w nim tkwią.
Mourinho nie wygrał Ligi Mistrzów prowadząc Chelsea, ale żadna inna drużyna nie pokochała go tak bardzo.
– Ludzie mówią, że Mourinho zmienił mnie jako zawodnika. Zrobił to. Ale ja cały czas poszukiwałem tych poprawek. Moją naturalną inklinacją jest kreatywna gra. W ten sposób czerpałem najwięcej radości z futbolu. Ale żyliśmy w środowisku, gdzie takie granie nie zapewnia ci trzech punktów w sobotę. Nie gwarantuje pracy twojemu menadżerowi. Więc musiałem się zmienić – zauważył Cole. – Oczywiście to zawsze gdzieś się będzie pojawiać w mojej grze. Nieważne jak wiele razy Jose mi coś powiedział, czasami wciąż próbowałem czegoś, po czym musiałem podnieść ręce i powiedzieć: “Wybacz, szefie, nie powinienem”.
*
Choć Cole uwielbiał grę kreatywną, surowy reżim taktyczny Mourinho i programowane przez portugalskiego menedżera kontrataki pozwoliły mu zrobić kilka kroków do przodu, jeżeli chodzi o piłkarski rozwój. Choć był to rozwój w inną stronę, niż się po skrzydłowym spodziewano. Anglik nauczył się pracy w defensywie, asekuracji, wymienności pozycji. Przyzwyczaił do gry z boku boiska, pozbył marzeń o występach na dziesiątce. Zaczął strzelać więcej bramek, po Euro 2004 zakotwiczył na stałe w wyjściowym składzie reprezentacji Anglii. Mocna konkurencja w klubie i transferowe szaleństwa Abramowicza nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. Znał swoją wartość.
I potwierdzał ją w meczach największego kalibru. Jak choćby w sezonie 2005/06, gdy okpił trzech defensorów Manchesteru United przy pomocy jednego zwodu i wpakował piłkę do siatki, a ten gol okazał się kluczowy w wyścigu o mistrzostwo Anglii. Jeżeli dorzucić do tego wspomnianą już, nieomal legendarną bramkę skrzydłowego w mundialowym starciu ze Szwecją…
Można było oczekiwać, że 25-letni zawodnik jest jednak zdolny do wyczynów, jakich się po nim spodziewano od dawna, a w które zaczynano powoli wątpić. Tylko po prostu osiągnie swój szczyt trochę pokrętną drogą.
Mourinho ulepił Cole’a na swoją modłę. Szlag trafił kreatywność Anglika, za to do szaleństwa wzrosła efektywność jego gry. Przepiękne gole czy magiczne dryblingi stały się raczej przebłyskami geniuszu – Portugalczyk uczynił z Joe wybieganego, nieuchwytnego zawodnika, który nie miał szukać na boisku rozwiązań niebanalnych, a ograniczać się do tych skutecznych. Efekty tej przemiany najlepiej podsumowuje gablota z trofeami i medalami: trzy mistrzowskie tytuły, dwa Puchary Anglii, pomniejsze triumfy. Nazbierało się tych medali, a rola Joe Cole’a w pamiętnej, mistrzowskiej ekipie Chelsea z lat 2004-2006 była doprawdy niepoślednia. Grał świetnie. Trochę chimerycznie, ale świetnie.
Zabrakło mu w Chelsea wyłącznie sukcesu na arenie europejskiej. W 2008 roku nie dotrwał do pamiętnej serii jedenastek finałowego starcia Ligi Mistrzów w Moskwie. Został zmieniony w dogrywce przez Nicolasa Anelkę, który spartaczył kluczowy rzut karny. Co ciekawe – w tamtym starciu wystąpili Carrick, Cole, Ferdinand i Lampard, czyli cały kwartet fantastycznych talentów z West Hamu.
Jednak zmiana stylu gry przyniosła Cole’owi nie tylko drużynowe sukcesy i uznanie w oczach szkoleniowców, doceniających jego aktywność w obronie. Eksploatowany od najmłodszych lat skrzydłowy zaczął z coraz większym trudem znosić trudy meczowe. Urazy, problemy, pauzy, kontuzje, operacje. Organizm się zbuntował.
Kontuzja, zjazd i trenerka
– Wszystko się zmieniło, gdy zerwałem więzadła krzyżowe w 2009 roku. Nigdy już nie byłem tym samym zawodnikiem. Trudno to było przed samym sobą przyznać, bo zawsze starasz się powrócić na szczyt. Ale moja gra tak bardzo opierała się już wówczas na szybkiej stopie i przyspieszeniu, trochę tego straciłem. Wciąż miałem dobre momenty – grając dla Liverpoolu i strzelając bramkę przed The Kop. Grając w Lidze Mistrzów dla Lille. Ale kontuzje już się ode mnie nie odczepiły. Czułem, że moje ciało się poddaje.
Pozbawiony dawnej dynamiki i odejścia na kilku metrach zawodnik rzeczywiście przestał już robić wrażenie gracza, który może na naprawdę wysokim poziomie grać w czołowych klubach Europy. Nie wyszło mu w Liverpoolu, nie zrobił furory w Ligue 1. Nie do końca udał się powrót do West Hamu, fiaskiem zakończyła się próba powrotu do formy w Aston Villi.
Lata leciały, kontuzje nie odpuszczały. Wydawać by się mogło, że koniec kariery jest nieunikniony.
Cole w barwach Coventry.
I pewnie wielu dałoby sobie spokój, ale nie taki piłkarski świr jak Joe Cole. Który postanowił poszukać sobie miejsca z dala od wielkiej piłki. Trafił do Coventry City – w wieku 34 lat zjechał na trzeci poziom rozgrywkowy w Anglii i doskonale się tam odnalazł. – Zakochałem się w futbolu po raz drugi. Prawdziwym futbolu. Okropne boiska, czwartkowe wieczory. Kilka tysięcy ludzi na trybunach. Cały okopany przez przeciwników. Coventry City było bardzo daleko od meczów Ligi Mistrzów rozgrywanych na Stamford Bridge. Ale ja też byłem od nich bardzo daleko jako piłkarz. Uwielbiałem to uczucie.
Zakochali się w nim również trenerzy, kibice i koledzy ze skromnej drużyny. Ostatecznie trafił do nich chłopak, którego talentem wszyscy z nich się kiedyś – podobnie jak cała Anglia – fascynowali. Trafił i niczego sobie nie rościł, poza uczciwą walką o miejsce w wyjściowej jedenastce. Trener Tony Mowbray nie mógł się nadziwić, iż stary wyjadacz nigdy nie bierze dodatkowego dnia wolnego od treningu, tylko haruje razem z młodszymi i zdrowszymi byczkami na równych zasadach, nie zważając na swój gwiazdorski status.
To rzeczywiście dość niesamowite, że ten sam Joe Cole, który przed laty huknął młodzieżową drużynę Coventry 9:0, uchodząc na Wyspach za największy talent piłkarski od czasów Pele, zupełnie nie zmienił swojego podejścia do piłki przez kilkanaście lat kariery. Darzył futbol taką samą miłością jako nastolatek i jako trzydziestolatek. Presja, sława… Nic na niego nie wpłynęło, nie zniszczyło jego pięknej mentalności. To chyba jego największe zwycięstwo.
Wystarczy zobaczyć, co życie na świeczniku uczyniło z Gazzą, do którego tak często był porównywany. Tylko sam Cole wie, jak mocny musiał mieć charakter, żeby od tego całego szumu wokół swojej nastoletniej osoby po prostu nie ześwirować, nie odpłynąć.
– Joe miał około czternastu lat, gdy trafił na trening pierwszej drużyny West Hamu – opowiedział Rio Ferdinand. – Graliśmy mecz na dwa posiadania i był zdecydowanie najlepszy z nas wszystkich! Kocha piłkę i sam jest kochanym facetem.
*
Oczywiście miłość Joe Cole’a do futbolu nie może wygasnąć wraz z ostatnim meczem w roli profesjonalnego piłkarza. Wychowanek akademii “Młotów” już wybrał dalszą drogę – chce zostać szkoleniowcem. – Niebawem nie będę już starym piłkarzem tylko młodym trenerem. Jestem na to gotowy. Jestem gotowy słuchać, uczyć się i wszystko przyswajać. Użyję całego mojego doświadczenia w radzeniu sobie z presją i kontuzjami, ale nie będę tylko na tym polegać. Trzeba patrzeć w przyszłość, brać pod uwagę jak futbol się zmieni. Bardziej niż żyć tym, jaki był w przeszłości i co się sprawdzało, kiedy samemu grało się w piłkę.
667 meczów w klubach, 95 goli, 81 asyst. Do tego 56 meczów, 10 trafień i 14 asyst w reprezentacji Anglii. Przepiękne gole, miłość kibiców. Trofea, mundiale. Piękna, bogata kariera. Ogarnięte życie osobiste, fajna rodzinka.
A jednak pozostaje to delikatne poczucie niedosytu. Gdyby talent Joe Cole’a trafił w odpowiednim momencie – dajmy na to – do katalońskiej La Masii, być może – przy swojej niesamowitej dynamice – osiągnąłby on nawet więcej niż Andres Iniesta. Bo miał ku temu oczywiste predyspozycje. Surowe obyczaje angielskiego futbolu, taktyczne dyby Svena-Gorana Erikssona w kadrze i Jose Mourinho w klubie pozwoliły mu osiągnąć naprawdę wiele, ale w pewnym sensie również go ograniczyły. Jeśli nie zabiły, to zminimalizowały jego niespotykaną kreatywność, którą sam zawodnik lubi przecież rozpamiętywać.
Jednak z pewnością ani nie zminimalizowały, ani nie zabiły w nim optymizmu.
– Spoglądając w przyszłość, chcę pozostać związany z futbolem. Myślę, że mam dużo do zaoferowania jako trener. Jest moją wielką pasją, żeby podzielić się doświadczeniem z młodymi zawodnikami i pomóc im w sięganiu po marzenia, tak jak ja to uczyniłem. Byłem niesamowitym szczęściarzem, mogąc grać z najlepszymi piłkarzami moich czasów i niektórych z nich nazywać przyjaciółmi.
Michał Kołkowski
fot. Newspix.pl