Reklama

Brak kasy, planu i infrastruktury, ale (wciąż) jest Kowalczyk. Zaglądamy do polskich biegów narciarskich

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

05 listopada 2018, 15:46 • 20 min czytania 0 komentarzy

Przez ponad dekadę polskie biegi narciarskie opierały się na Justynie Kowalczyk. To jej zawdzięczamy sukcesy, to ona wyciągnęła je na światową mapę tego sportu. Gdy zakończyła karierę, uzasadnionym stało się pytanie: co teraz? Zadajemy je ponownie przed startem kolejnego sezonu. Mamy jeden wniosek – nie jest dobrze.

Brak kasy, planu i infrastruktury, ale (wciąż) jest Kowalczyk. Zaglądamy do polskich biegów narciarskich

Początkowo ten tekst miał być o tym, czy możemy liczyć, że do igrzysk w Pekinie pojawi się jakaś następczyni Justyny. Gdy jednak trzeci z rzędu rozmówca mówił „nie wierzę w to” lub „nie ma szans”, zrozumieliśmy, że to się nie uda. Józef Łuszczek, mistrz świata z 1978 roku, poszedł nawet dalej. W stwierdzeniu „nie ma o czym gadać” zawarł całą sytuację polskich biegów. I choć rozmowa trwała minutę, dała nam sporo do myślenia.

Zadajmy więc sobie pytanie: czy polskie biegi jeszcze mogą przynieść nam sporo radości?

Małysz

Tego nazwiska się tu nie spodziewaliście, co? Wymieniamy je jednak, bo nie da się nie zauważyć, jak wiele znaczy dla polskich skoków. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że gdyby nie Adam, to tych by dziś nie było. Gorsze byłoby szkolenie, o infrastrukturze na dzisiejszym poziomie można by tylko pomarzyć, tłumów przy skoczniach nie uświadczyłby nikt. No chyba że – mimo wszystko – przebiłby się Kamil Stoch. Ale szanse miałby na pewno mniejsze.

Reklama

Sukcesy Justyny Kowalczyk w biegach są prawdopodobnie jeszcze większe. Weźmy pod uwagę choćby złota olimpijskie, których Małyszowi w jego kolekcji zabrakło. Czy jej osiągnięcia wykorzystano w odpowiedni sposób? Cóż…

– Chyba jedynym przejawem próby wykorzystania tego był „Bieg na Igrzyska” [zawody dla dzieci, na wzór „Szukamy następców mistrza” ze skoków – przyp. red.]. Prawda jest taka, że te sukcesy Justyny nie przełożyły się na inwestycje. Jedyna, która przychodzi mi teraz do głowy do Ptaszkowa – tam niedawno powstał ośrodek z trasą nartorolkową, być może wychowa się tam w przyszłości dobry biegacz czy biegaczka. Na razie efektów jednak za bardzo nie widać – mówi Piotr Meissner, dziennikarz i komentator TVP Sport.

Okej, dawało to wszystko pewne wymierne efekty, gdy chodziło o pozostałych kadrowiczów i kadrowiczki. Reprezentantki Polski dostawały stypendia dzięki temu, że Kowalczyk pomagała im w sztafecie. Jej sukcesy automatycznie zwracały też uwagę na całą dyscyplinę. Sęk w tym, że nie zrobiono niemal nic, by je wykorzystać. A przecież jeszcze kilka lat temu typowa sobota czy niedziela w wielu polskich domach zaczynała się oglądaniem startującej Justyny. Potem przerwa na obiad i skoki z Adamem Małyszem czy Kamilem Stochem.

Kamil Wolnicki, dziennikarz „Przeglądu Sportowego”:

– Dzięki sukcesom Kowalczyk zmieniło się sporo, gdy chodzi o sport masowy – wielu ludzi chętnie zaczęło wychodzić na biegówki. Oczywiście rekreacyjnie, nie zawodowo. Jeśli chodzi o zmiany, to pamiętam, że były próby poszukiwania następców. Natomiast systemu, jak mają Norwegowie, nie mamy i nie będziemy mieli nigdy. Kiedyś czytałem, że między igrzyskami w Vancouver (2010), a mistrzostwami świata w Oslo (2011) w Norwegii sprzedało się 4,5 miliona par nart biegowych. A  Norwegów jest 5 milionów. W Norwegii widzisz dzieciaki, które jeszcze pewnie mają pieluchy, a już drepczą na nartach. Ludzie na nartach chodzą do parku. U nas jeszcze kilka lat temu zdziwienie budziła osoba, która gdzieś w Warszawie w parku miała je ubrane. Dziś już tak nie jest, ale mimo wszystko – to jest różnica.

Reklama

Nie mamy zamiaru porównywać się tu do Norwegii – nie będziemy rywalizować z krajem, gdzie bieganie na nartach to kultura. To tak, jakbyśmy chcieli napisać, że jesteśmy w stanie w kilka lat nadrobić dystans do Holendrów, gdy  chodzi o łyżwiarstwo szybkie. To po prostu niemożliwe. Nie sposób oprzeć się jednak wrażeniu, że dało się zrobić więcej przez te wszystkie lata. Tak jak ze skokami.

Choć oczywiście, jak mówi Jakub Cieślar, były zawodnik, dziś trener młodzieży i bloger, trzeba zauważyć, że to sport o całkowicie innej specyfice:

– W skokach od samego początku było nieco inaczej – szły za tym zdecydowanie większe pieniądze, wynagrodzenia dla trenerów itp. W biegach tego nigdy nie było i nie ma do dziś. Nie da się też porównać skoków do biegów, to są dwa różne światy. Nie chcę tu mówić, że skoczkowie mniej trenują. Są to jednak dwie dyscypliny o różnej specyfice. Praca, jaką musi wykonać biegacz narciarski, by dojść do jakiegoś niezłego poziomu, jest niewspółmierna ze skokami. Niemniej, sukcesy Justyny nie zostały wykorzystane tak, jak pewnie mogły być.

Na dziś polskie biegi są w kryzysie. A mieliśmy przecież dekadę na to, by spróbować to zmienić przed odejściem Kowalczyk. Ruszać zaczęło się to teraz, gdy w Pucharze Świata zobaczymy ją co najwyżej w sztafecie. Podstawowy problem, który trapił polskie biegi, jest jeden.

Brak planu

– Miałem wrażenie, że to, co się działo, było bardziej akcyjne niż systemowe. „Zróbmy jakąś akcję!”, nie „stwórzmy system, który będzie działał latami”. Jest akurat kasa, to zróbmy piętnaście biegów dla dzieciaków, zobaczymy, jak to się przyjmie. Nie robimy systemu, z którego będzie wynikało to, to i tamto. Ale w naszym kraju systemu brakuje w większości dyscyplin – mówi Kamil Wolnicki.

Kilkanaście lat temu mieliśmy niewyobrażalne szczęście – trafił nam się talent na miarę mistrzostwa olimpijskiego. Dwukrotnego. By o pozostałych medalach igrzysk, mistrzostw świata czy zwycięstwach w Pucharze Świata nie wspomnieć. Zgrało się tam wszystko: charakter Justyny, jej zamiłowanie do ciężkiej pracy, odpowiedni ludzie na jej drodze. Tak właściwie było to dla polskich biegów jak wygrana w Totolotka. W kolejnych latach przekonaliśmy się jednak, że wygląda to nieco jak w tym dowcipie, gdzie połowę kasy wydaje się na alkohol, a drugą na jakieś głupoty.

Stworzyć można było np. sensowny system, który po pierwsze, zachęcałby dzieciaki do uprawiania biegów, a po drugie, sprawiał, że najlepsi z nich dostaliby warunki, w których mogliby stać się mistrzami. Innym wyjściem było zaadaptowanie systemu z zagranicy. Czy coś takiego zrobiono? Pewnie znacie już odpowiedź, ale żeby was w niej upewnić, poniżej zamieszczamy wypowiedź Kuby Cieślara:

– Systemu w ogóle nie ma, od tego zacznijmy. Wiem, że taki jest teraz tworzony, pod przewodnictwem profesora Krasickiego z krakowskiego AWF-u. Kiedy nabierze jakiegoś kształtu – zobaczymy. Z drugiej strony tworzenie własnego systemu, jeżeli istnieją takie, którymi posługują się niektórzy polscy trenerzy – czeski, norweski czy włoski – to jest to trochę wyważanie otwartych drzwi. Skoro Norwegowie bardzo chętnie dzielą się swoim systemem i każdy może z niego korzystać (sam mam go na laptopie), to tworzenie naszego własnego budzi moje wątpliwości. Nie wiem, czy nie szkoda czasu.

Inna sprawa, że planowanie nie jest naszą mocną stronę nawet, gdy przychodzi do kadr seniorskich. Weźmy wypowiedzi Maćka Staręgi, który regularnie powtarza, że „potrzeba wspomóc się nam inną myślą szkoleniową”. Sęk w tym, że taką już mieliśmy – choćby w osobie Miroslava Petraska. Jeśli nie znacie nazwiska, to podpowiemy, że gość przed pracą z Polakami, miał w CV piętnaście lat spędzonych na stanowisku trenera reprezentacji Czechów. I notował tam świetne wyniki. Co zrobiono w Polsce? Wywalono go po roku, podobno dlatego, że „za dużo zarabiał”. A jeśli tak to… po cholerę ktoś go w ogóle zatrudniał?

Dziś, gdy chcielibyśmy znaleźć zagranicznego trenera, okazuje się, że żaden nie chce do Polski przyjechać. Bo każdy zna Petraska, wie, jakim fachowcem jest i jak go tu potraktowano. Sami stworzyliśmy sobie kolejny problem. Więc, jak to często w takich przypadkach bywa, trzymamy się znanych sobie nazwisk.

Piotr Meissner:

Jeśli chodzi o planowanie w polskich biegach, to faktycznie tego trochę nie ma. Dziwi mnie np. że Janusz Krężelok, który miał dwa nieudane podejścia do kadr seniorskich – głównie mężczyzn, ale w zeszłym sezonie też kobiet – teraz jest zatrudniony jako trener w kadrze młodzieżowej.

Gdy pytamy Kubę Cieślara o to, czy możemy liczyć na to, że w najbliższym czasie pojawi się ktoś na miarę Justyny Kowalczyk w „przemyślany” sposób, a nie przez łut szczęścia, odpowiada:

– Absolutnie trzeba się zdać na szczęście. Nie wystarczy też mieć utalentowanego zawodnika, ale on musi mieć też cholerny fart, żeby trafić na dobrego trenera. Wtedy przyniesie to efekty. Tu jest za dużo zmiennych, by mogło się to udać w najbliższych dziesięciu latach. Może jestem już źle nastawiony, bo za dobrze znam to środowisko i ten światek, ale po prostu w to nie wierzę. Tym bardziej, że w każdym normalnym, cywilizowanym kraju, jeśli jesteśmy dyscypliną niszową i nie stać nas na to, by tracić talenty, to robimy dzieciakom badania od 12-13 roku życia, gdy można określić ich możliwości – czy ktoś nadaje się bardziej do sprintów czy może do biegów długich. Można wtedy ustalić jakieś parametry. U nas tego nie ma. Raz w roku proponuje się grupę na badania preselekcyjne w instytucie sportu w Warszawie i praktycznie za każdym razem jedzie ktoś inny.

Warunki

Ten śródtytuł pierwotnie miał brzmieć „infrastruktura”. Uznaliśmy jednak, że trudno tytułować go od czegoś, czego nie ma. Bo trudno pisać, że trasy, jakie mamy na ten moment, wystarczą, by zapewnić naszym zawodnikom bezproblemowe przygotowania do sezonu.

Piotr Meissner:

– Infrastruktury prawie nie ma. Z tego, co wiem, to na najważniejszych trasach w Polsce – czyli: Kubalonka, Ustianowa Górna, Jakuszyce, Zakopane – nie ma mowy o czymś takim jak sztuczne naśnieżanie. To znaczy w Zakopanem są takie możliwości, ale raczej nikt z tego nie korzysta. Są też Duszniki Zdrój, ale to bardziej ośrodek biathlonowy. A biorąc pod uwagę fatalne zimy w ostatnich latach, to często trudno w Polsce o trasy, na których można biegać. W zeszłym roku był taki przypadek, że Justyna Kowalczyk chciała w trakcie sezonu potrenować w kraju, więc pojechała do Zakopanego – nie było tras. Pojechała do Ptaszkowej, gdzie z kolei trasy były, ale w niezbyt dobrym stanie.

To, że brak w Polsce odpowiedniej infrastruktury, to nie nowość. Justyna Kowalczyk powtarzała to przez wiele lat, jak mantrę. Mówiła o odpowiednich trasach, o naśnieżaniu, o torze nartorolkowym dla profesjonalistów, na którym mogliby faktycznie trenować, a nie urządzać sobie przejażdżki dla przyjemności. Zresztą nie tylko ona, po igrzyskach w Pjongczangu Maciej Staręga rozmawiał z „Przeglądem Sportowym”:

– Teraz głównym problemem, jeżeli chodzi o polskie biegi, to jest brak bazy treningowej. Nie mamy gdzie trenować. Przyjechaliśmy z Pucharu Świata i przed igrzyskami trenowałem na rolkach. W Zakopanem z kolei jest polityka antysportowa. Tam jest wszystko nastawione na turystykę. Zresztą było widać jak traktują biegi narciarskie przy okazji Pucharu Świata w skokach narciarskich. Na trasę wysypali żwir, by zrobić miejsca parkingowe.

Sęk w tym, że na takie zarzuty Apoloniusz Tajner, prezes PZN-u, odpowiadał standardowo: w ciągu najbliższych kilku lat wszystko się poprawi. Wymieniał tu trasy na Kubalonce, w Jakuszycach czy Zakopanem, gdzie ma się pojawić sztuczne naśnieżanie. Jakie są na to wszystko szanse? Jeśli rację ma Kuba Cieślar, to niewielkie.

– Mówimy, że „coś się rusza w Jakuszycach”, ale co mamy na myśli? Bo na razie zaczęła się wycinka drzew. I to tyle. Obyśmy za 2-3 lata mieli tam cokolwiek. A nawet jeżeli powstaną nowe Jakuszyce, czy to coś zmieni dla biegów? Poza komfortem dla niektórych zawodników – nic. Nadal będą to jedyne w Polsce – z podkreśleniem słowa „jedyne” – prawdziwe trasy biegowe. Resztę trudno za takie uznać. Olbrzymi potencjał ma Kubalonka, pamiętam ją sprzed przebudowy – wtedy były to jedne z najtrudniejszych technicznie tras w Polsce. Teraz są krótsze, co też ma znaczenie. Poza tym kiedyś niemal cała Kubalonka była w lesie, śnieg dłużej się trzymał. W tej chwili jest „wygolona” i po dwóch dniach słońca wszystko tam płynie. Trasy w Zakopanem trudno mi traktować poważnie, skoro mają 2,5 kilometra – nie wiadomo, co to do końca jest. Zawody da się rozegrać, ale trenowanie na czymś takim? Załóżmy, że zawodnicy robią 30-40 kilometrów dziennie w ramach treningu, to zasuwają na czymś takim po kilkanaście razy. Jeżeli na takiej trasie mamy 50-60 osób to jest to cyrk, nie trening.

Poza tym są jeszcze trasy w Ustrzykach, gdzie mogłoby być fajnie, ale… są problemy z dostawą prądu. Olimpiadę Młodzieży w zeszłym roku przeprowadzono tam podobno tylko dzięki dostawieniu generatorów. Gdyby te padły, bieg najprawdopodobniej trzeba byłoby powtarzać. Bo co innego mogliby zrobić w takiej sytuacji organizatorzy? Trasy zrobiono też w Ptaszkowej, dzięki staraniom tamtejszych władz. Są jednak krótkie i służyć mogą głównie amatorom. Ale mają tam pewną przewagę nad resztą – tor nartorolkowy z prawdziwego zdarzenia.

Nieco inne spojrzenie na kwestie infrastruktury ma Kamil Wolnicki, choć i on przyznaje, że można było zrobić dużo więcej:

– Oczywiście, że wyczynowo jest kiepsko. Braków i zaniedbań przez lata była cała masa. W którymś momencie wołania Justyny Kowalczyk o trasę nartorolkową w Polsce ludzie się śmiali, albo mówili, że ciągle marudzi i wydziwia, bo mówiła o tym przez 10 lat. A miała rację, bo takiej trasy dla wyczynowców nie było. Pytanie, czy sam obiekt zrobi robotę. Pamiętam wielkie sukcesy Otylii Jędrzejczak, w swoim życiu popełniłem pewnie 50 tekstów o tym, jak bardzo potrzebna jest pięćdziesięciometrowa pływalnia, bo bez tego polskie pływanie nie ruszy. Dziś jest ich w kraju zapewne kilkanaście i nie ma to żadnego przełożenia na wyniki. Oczywiście, mam wrażenie, że można było zbudować na sukcesach Justyny coś o wiele fajniejszego, bo były momenty, gdy tydzień w tydzień oglądało te biegi kilka milionów ludzi. Byli też sponsorzy i był klimat, żeby coś na tym zbudować.

Sęk w tym, że polskim biegom nie tyle brakuje infrastruktury na światowym poziomie, co… jakiejkolwiek. Na ten moment istnieje w naszym kraju jedno miejsce, gdzie trasy są sztucznie naśnieżane. Co jest istotne, bo zimy z roku na rok są u nas coraz słabsze. I uwaga, nie jest to Zakopane, nie są to Jakuszyce – stolica polskich biegów – nie mówimy też o Ustrzykach. Chodzi o… Tomaszów Lubelski. Miejsce, które z tym sportem kompletnie się nie kojarzy. A powinno.

Kuba Cieślar:

– Jest tam obecnie jeden z największych ośrodków narciarskich w naszym kraju. Jest tam trasa biegowa, fakt, że nie o takich przewyższeniach jak górskie, ale jest. Dwa lata temu nigdzie w Polsce nie było śniegu, a tam na nim biegali. Sztucznym, ale biegali. Jeśli jednak chodzi o działania odgórne, to jeżeli PZN nie zacznie sam lobbować w urzędach – u marszałków czy starostów – to nie zmieni się nic.

Skoro wywołaliśmy do tablicy, to zastanówmy się: co związek mógłby zrobić lepiej?

PZN

Po pierwsze, nie zrzucać odpowiedzialności, tylko samemu postarać się coś zmienić. W chwili obecnej – jak mówi Piotr Meissner – PZN nieco umywa ręce, powierzając wiele zadań klubom. A te nie są bogate i gdyby nie to, że zarządzają nimi pasjonaci, pewnie połowa z nich już by nie istniała. Związek tłumaczy też, że odpowiada za działania na szczeblu centralnym. Za to, co w regionie, odpowiada tamtejszy samorząd. Niezależnie od tego, czy mówimy o dofinansowaniu szkolenia, budowy tras czy zorganizowania zawodów.

Inna rzecz, ale też związana z pieniędzmi, to pomoc dla zawodników, którzy jeszcze coś mogą osiągnąć. Choćby zdobyć kilka punktów Pucharu Świata. Bo w tej chwili taki zawodnik zrezygnować z biegów musi po dwóch, może trzech sezonach. Dlaczego? Prosta sprawa – nie ma za co żyć. O ile jakimś cudem nie znalazł sobie prywatnego sponsora, to kasy po prostu mu zabraknie. PZN mógłby pomóc, niekoniecznie sypiąc groszem, ale choćby angażując zewnętrzne firmy, by to one to zrobiły. Na ten moment spoczywa to na barkach trenerów. A ci wszystkiego nie załatwią.

Po drugie, zwrócić na biegi większą uwagę. Bo oczkiem w głowie PZN-u są skoki. Co zresztą nie dziwi. Nawet Piotr Meissner, który sam uprawia biegi, twierdzi, że to uzasadnione:

– To jest dyscyplina bardziej widowiskowa, bardziej atrakcyjny dla młodzieży. Łatwiej tu znaleźć sponsorów czy namówić samorządy na wsparcie, bo to niemalże nasz sport narodowy. Łatwiej też o sukces na arenie międzynarodowej, ponieważ biegaczy narciarskich jest na świecie znacznie więcej niż skoczków.

Z tego samego powodu ostatnio zaczęto też zerkać w stronę kombinacji norweskiej, którą do żywych w Polsce przywrócić chce Adam Małysz. Bo tę uprawia mniej krajów, szanse na medal igrzysk są dużo większe, a infrastruktura do skoków w Polsce już jest. Nie ma więc mowy o odpuszczeniu skoków na rzecz biegów – to nie miałoby sensu. Ale próba poprawienia sytuacji tych drugich jest już jak najbardziej możliwa. A skoro związek ma słowo „Narciarski” w nazwie, nie „Skokowy”, to chyba wypadałoby się do tego stosować i dbać również o biegi.

Po trzecie, bardziej się postarać. Bo trudno nam wskazać w tej chwili jakieś działania związku, które faktycznie wiele biegom dały. Nawet program dla dzieciaków – „Bieg na Igrzyska” – pierwotnie stworzyła firma zewnętrzna, PZN przejął go później. Zresztą, trenerzy młodzieży oceniają go bardzo różnie, argumentując, że biegi to – jak już pisaliśmy – sport wytrzymałościowy, oparty na treningu, a przy wyjazdach na cotygodniowe zawody nie da się tej wytrzymałości wypracować. Trudno więc uznać go za całkowicie pozytywny przejaw działań.

Po czwarte, zaufać pasjonatom. Tu oddamy głos Kubie Cieślarowi:

– Cały dół opiera się na kilkunastu klubach, kilkunastu pasjonatach. Maniakach. Nie ma systemu, więc działa to w ten sposób, że jeżeli w danym środowisku jest osoba zakręcona na punkcie biegów narciarskich i sobie coś wymyśla, to to robi. Jeżeli przynosi to efekty – robi więcej. Na ile starczy sił i zdrowia. Doskonałym przykładem jest Tomaszów Lubelski, który wygrał jako klub wszystkie edycje „Biegu na igrzyska” dotychczas rozegrane. W tej chwili powinniśmy albo zmienić dosłownie wszystko, albo dać możliwości i środki ludziom, którzy te narty „robią”. Tak naprawdę na palcach obu rąk można policzyć ośrodki i ludzi, których pracę i wyniki widzimy. Ale oni cały czas obijają się o ścianę z powodu braku kasy, śniegu czy czegokolwiek innego. Zarządzamy trochę jak stara komunistyczna firma, sterowana ręcznie, która nie może dać za dużo wolności, bo nie wiadomo, co z tym zrobią.

Po piąte… czerpać wzorce od „kuzynów”. Bo jednym z najlepiej funkcjonujących aktualnie związków sportowych w Polsce jest ten biathlonowy, dyscypliny pokrewnej, na której można się wzorować. Momentami trudno nie oprzeć się wrażeniu, że gdyby dziewczyny z obecnej kadry kobiet kilka lat temu zdecydowały się chwycić w ręce karabin, dziś miałyby dużo większe szanse na sukces. Choć w tej chwili i tak nie mogą narzekać. Bo te drastycznie wzrosły.

Duet, który coś zmieni?

Brzmi to dość dziwacznie, ale nasze nadzieje na ruszenie czegoś w polskich biegach po zakończeniu kariery przez Justynę Kowalczyk pokładamy w… Justynie Kowalczyk. I trenerze Aleksandrze Wierietielnym. To ten drugi został głównym szkoleniowcem polskiej kadry kobiet, funkcję pomocniczą pełni Kowalczyk. Czy coś może z tego być?

Kamil Wolnicki:

– Ruch z ich zatrudnieniem wydaje się być dobry. Jeżeli ktoś ma robić wyniki, to tacy ludzie, którzy wiedzą, jak je robić. Pytanie czy mają wystarczający materiał do tego, by kogoś takiego wyszkolić. Mówiło się o talentach tych dziewczyn, natomiast gdzieś między wierszami Justyna wskazuje ostatnio, że muszą więcej pracować.

Z tą pracą faktycznie jest problem. Bo bez niej w biegach nie ma czego szukać. Są dyscypliny sportu, gdzie można bazować na talencie – tutaj nie ma na to szans. Jasne, można być naturalnie predysponowanym do uprawiania sportu wytrzymałościowego, ale trzeba harować przez dobrych kilkanaście lat, by to wykorzystać. I dziewczyny, które dziś są w kadrze, muszą to zrozumieć. Tym bardziej, że są młode i w ich przypadku jeszcze wiele da się zrobić. Bo kadrę odmłodzono, co – w obecnej sytuacji – wydaje się właściwym rozwiązaniem.

Piotr Meissner:

– Mam nadzieję, że jest jakiś plan wobec kadry kobiet. Żadnej z zawodniczek, które startowały w Pjongczangu – Marcisz, Galewicz i Jaśkowiec – już w niej nie ma. Dwie z nich zakończyły karierę, trzecia (Galewicz) leczy kontuzję. W tej chwili sytuacja w polskiej kadrze kobiet wygląda tak, że na siedem zawodniczek jest sześć juniorek i jedna, dwudziestoczteroletnia seniorka, którą jest Urszula Łętocha. To jest, prawdę mówiąc, jedyny słuszny ruch w tym momencie, żeby postawić na tę młodzież. Nie zdziwiłbym się, jeżeli w przyszłym sezonie żadna z tych zawodniczek nie zdobędzie punktów PŚ, ale myślę, że to jest wkalkulowane.  Justyna Kowalczyk mówi, że będą dość wybiórczo jeździły na zawody Pucharu Świata i to głównie po naukę. Zresztą dla nich najważniejszą imprezą są mistrzostwa świata juniorów.

O samych zawodniczkach za chwilę, bo wypada dodać jeszcze słówko o duecie, mogącym odmienić polskie biegi. Kubie Cieślarowi, który mówił, że dziewczyny z kadry A mają obecnie szansę, jaką nie miał nikt przed nimi i prawdopodobnie nie będzie miał nikt po nich – trenera z prawdziwego zdarzenia oraz wielki autorytet w postaci Kowalczyk (wciąż przecież lepszej i szybszej od każdej z nich) – zadaliśmy proste pytanie: co by było, gdyby ta dwójka nie zdecydowała się wejść w tę rolę?

– Co by było? Dziewczyny byłyby w kadrze młodzieżowej u Janusza Krężeloka, na pewno nie miałyby takiego dofinansowania, tylu obozów czy takiego zaplecza sprzętowego – to wszystko zawdzięczają Justynie. Dlatego powiedziałem, że one mają to, czego nikt już mieć nie będzie. Jeżeli za rok czy dwa trener Wierietielny i Justyna stwierdzą, że to jednak nie to, co chcieliby robić, to wszystko się rozpadnie.

Bo nazwisko „Kowalczyk”, co powiedziała już kilkukrotnie sama Justyna, wciąż otwiera mnóstwo drzwi. Lepszy sprzęt, możliwość wyjazdów na obozy, szansa na wywalczenie czegoś w związku – to wszystko jest teraz. Czy będzie za rok? Nie wiemy, ale jeśli chcecie wierzyć, że coś w polskich biegach może się odmienić, to polecamy pokładać tę wiarę właśnie w osobach Kowalczyk i trenera Wierietielnego. Lepszych nie znajdziecie.

Potencjał

Już na początku wspomnieliśmy, że o medalach igrzysk w Pekinie raczej możemy pomarzyć. Piotr Meissner gdzieś po drodze zaznaczył, że docelową imprezą w tym sezonie są mistrzostwa świata juniorów. Inną ważną będą zapewne zawody tej samej rangi, które na początku 2021 roku odbędą się w Wiśle i Szczyrku. W tej chwili nasza kadra skupiać będzie się właśnie na tym, by dobrze wypaść tam (poza Urszulą Łętochą, która z racji swojego wieku nie może wziąć w nich udziału). Puchary Świata mają być nauką. Zresztą Justyna Kowalczyk mówi, że pierwszego startu możemy spodziewać się dopiero w grudniu. Czy to odpowiednia strategia?

Kamil Wolnicki:

– Poza Łętochą to są nastolatki. Na razie muszą zdobyć odpowiednią liczbę FIS punktów, żeby w ogóle móc startować w Pucharze Świata. Więc tak, nic na siłę, to ma być wszystko robione na spokojnie, mają przyzwyczaić się do tego, że trzeba pracować dużo, dużo więcej niż do tej pory. Jak się poczyta ostatni felieton Justyny, to między wierszami widać, gdzie jest problem. W ostatnim wywiadzie, którego mi udzieliła, też mówiła, że trzeba pracować. Bo taki to jest sport. Widziałem, jak trenowały i jakie wysiłki wytrzymywały Bjoergen czy Johaug. Trzeba po prostu mieć do tego zdrowie i charakter.

Agata Warło, Monika Skinder, Eliza Rucka, Izabela Marcisz, Weronika Kaleta i Magdalena Kobielusz. To one, obok Łętochy, wchodzą w skład kadry A. Pierwotnie miała tu być jeszcze doświadczona Sylwia Jaśkowiec, ale z powodu kontuzji musiała zakończyć karierę. Każda z tych zawodniczek ma przed sobą całą seniorską karierę, każda z nich wiele musi się jeszcze nauczyć. Czy któraś z nich ma potencjał na powtórzenie osiągów Justyny Kowalczyk?

Piotr Meissner:

– Myślę, że to mało prawdopodobne, bo taka postać jak Kowalczyk zdarza się raz na kilkadziesiąt lat. Trudno mi jednak ocenić potencjał tej kadry, bo te zawodniczki bardzo mało startowały poza Polską. Natomiast Monika Skinder w wieku 16 lat zdobyła mistrzostwo Polski, pokonując m.in. – jeśli dobrze pamiętam – Kornelię Kubińską. Później ten tytuł obroniła. Mimo że to w Polsce, gdzie konkurencja nie jest zbyt duża, to osiągnięcie takiego wyniku w takim wieku jest imponujące. Waldemar Kołcun,  jej trener z Tomaszowa Lubelskiego, mówi, że to wielki talent. Pozostałe zawodniczki? Trudno mi powiedzieć. Z rozmów w środowisku słyszałem, że duże możliwości ma Izabela Marcisz, sporym talentem jest też  Marcelina Wojtyła, ale ona jest w kadrze młodzieżowej.

A co z męską reprezentacją? Cóż, tu sytuacja wygląda nieco gorzej i za sukces powinniśmy uznawać miejsca w pierwszej „30” zawodów Pucharu Świata. Tak twierdzi Meissner, choć dodaje, że można patrzeć z lekkim optymizmem. Bo ta kadra, nie licząc Maćka Staręgi, też jest młoda. Negatywniej polskie biegi jako całość ocenia Kuba Cieślar, który nawet w przypadku kadry kobiecej pokłada wiarę tylko w parze trenerskiej.

– Jedynym promyczkiem nadziei jest to, że faktycznie Justynie i Wierietielnemu uda się coś z tych dziewczyn wykrzesać. Tu też przestrzegam jednak przed hurraoptymizmem, bo nie należy się spodziewać wyników już w tym sezonie, najwcześniej w kolejnym. W tym sezonie w Pucharze Świata wystartuje tylko Urszula Łętocha, reszta nie ma FIS punktów. Zresztą nie ma co się z tym śpieszyć, tu popełniono już duży błąd w ubiegłym sezonie ze Skinder. Powinna wystartować w Dreźnie, gdzie były płaskie sprinty. Tam jej nie wysłano, tłumacząc to brakiem FIS punktów, po czym miesiąc później posłano ją do Skandynawii – choć nadal nie miała FIS punktów, ale wystarczyła prośba PZN-u, żeby się to udało – gdzie trasy są zupełnie inne, trzeba tam przebrnąć kilka podbiegów, a nie tylko biec po płaskim.

Jak prędko będziemy mogli oceniać te działania? Wiele powiedzą nam mistrzostwa świata juniorów, które odbędą się pod koniec stycznia. Ale to będzie tylko wskazówka. Po całym sezonie… najprawdopodobniej też nie będziemy wiele wiedzieć. Ile więc trzeba poczekać? Dużo. Biorąc pod uwagę specyfikę biegów narciarskich, wydaje się, że… co najmniej trzy lata.

Kamil Wolnicki:

– Może nawet pięć? Kowalczyk debiutowała w Pucharze Świata w 2001 roku, a pierwszy raz na podium była w 2006, przed igrzyskami w Turynie. Trochę to trwało. Ale nie wiem, czy tu też potrzeba pięciu lat. Natomiast po pierwszym sezonie trudno będzie powiedzieć cokolwiek wiążącego o tych nastolatkach. Mówimy o dziewczynach, w których życiach pewnie będzie zmieniało się za niedługo bardzo dużo. Pytanie czy będą wystarczająco zdeterminowane, by stawiać na te biegi tak, jak się powinno to robić, gdy chce się osiągać sukcesy.

Sęk w tym, że to nie tylko o ich determinację chodzi. Bo dzięki niej mogą osiągnąć sukcesy i tego im życzymy. Czy jednak zmieni to jakkolwiek sytuację polskiego biegania? Patrząc na to, co wydarzyło się po osiągnięciach Kowalczyk – można mieć wątpliwości.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Trela: Cienka czerwona linia. Jak bałkańscy giganci wzajemnie się unikają

Michał Trela
0
Trela: Cienka czerwona linia. Jak bałkańscy giganci wzajemnie się unikają

Komentarze

0 komentarzy

Loading...