Juan Manuel Fangio, Michael Schumacher i od dzisiaj Lewis Hamilton – tak wygląda lista trzech najbardziej utytułowanych kierowców w historii Formuły 1. Brytyjczyk w Meksyku właśnie postawił kropkę nad „i”, zapewniając sobie drugi tytuł z rzędu i piąty w karierze.
Michael Schumacher był mistrzem świata siedem razy. Juan Manuel Fangio – pięć. Na trzecim miejscu listy ex-aequo do dziś byli Sebastian Vettel, Alain Prost i Lewis Hamilton. Gwiazdor Mercedesa był jednak od dłuższego czasu niemal pewny, że wyprzedzi Niemca i Francuza. Prawdę mówiąc: tylko trzęsienie ziemi mogłoby mu odebrać piąte mistrzostwo. Ale w jego karierze coś takiego już się zdarzyło, więc dopóki były matematyczne szanse na inny scenariusz, trzeba było trzymać rękę na pulsie.
Hamilton miał w Meksyku klarowną sytuację: trzy wyścigi przed końcem jego przewaga nad Vettelem była tak duża, że do zdobycia tytułu nie potrzebował wygrywać, ba, nie musiał nawet meldować się w okolicy podium. Musiał zająć co najmniej jedno siódme miejsce w Meksyku, Brazylii lub Abu Zabi. A przypomnijmy, że mówimy o gościu, który z 18 tegorocznych wyścigów nie ukończył tylko jednego, a kiedy dojeżdżał do mety, to najdalej na piątym miejscu. Jednym słowem: zdobycie przez Hamiltona piątego tytułu powinno być tylko formalnością. A jednak – ostatnio zaczęły się nerwy.
– Wiem, że kibice chcieliby, żeby rywalizacja o tytuł trwała jak najdłużej. Gdybym oglądał to w telewizji, też życzyłbym sobie, żeby walka toczyła się do ostatnich okrążeń ostatniego wyścigu. Ale ja znajduję się w samym środku rywalizacji i patrzę na to inaczej. Ja chcę, żeby to się skończyło tak szybko, jak to możliwe. Presja jest niezwykle intensywna. Im szybciej to się skończy, tym większą będę miał przyjemność – mówił przed wyścigiem o Grand Prix Meksyku.
Hamilton wie, o czym mówi. W pierwszym sezonie startów w Formule 1 (w 2007) był o włos od wywalczenia mistrzowskiego tytułu. Ba, w zasadzie miał go już w kieszeni. Po zwycięstwie w GP Japonii miał 107 punktów, o 12 więcej od Fernando Alonso i 17 od Kimiego Raikkonena. W praktyce, do zapewniania sobie tytułu potrzebował kilku punktów w dwóch ostatnich startach. Kiedy nie ukończył GP Chin, sytuacja nieco się skomplikowała, ale wciąż – szóste miejsce dawało mu tytuł. Zamiast tego – dojechał na siódmym i przegrał tytuł o punkcik z Raikkonenem, który wygrał dwa ostatnie wyścigi! Czy to się mogło powtórzyć teraz? Teoretycznie – tak. W praktyce jednak mądrzejszy o ponad dekadę w F1 Lewis nie powtórzył błędu debiutanta. Zamiast walczyć o niepotrzebne zwycięstwo, bezpiecznie dowiózł czwarte miejsce, gwarantujące mu tytuł.
Sebastian Vettel dojechał drugi, ale zmniejszenie strat do Anglika już nic mu nie da, poza pewnym wicemistrzostwem. Dla porządku dodajmy, że w Meksyku wygrał (po raz piąty w karierze) rewelacyjny Max Verstappen.
- Lewis Hamilton (Mercedes) 358
- Sebastian Vettel (Ferrari) 294
- Kimi Raikkonen 236
- Valtteri Bottas (Mercedes) 227
- Max Verstappen (Red Bull) 216
foto: newspix.pl