Sławomir Siezieniewski od 25 lat związany jest z Telewizją Polską jako dziennikarz i prezenter. Relacjonował największe wydarzenia polityczne, społeczne i gospodarcze, a w międzyczasie zerkał na telefon, by sprawdzić, jak radzi sobie Lechia, której kibicuje od 40 lat.
Pamięta czasy, gdy na Lechię przychodził cały Gdańsk, wykrzykujący hasła o Solidarności i Lechu Wałęsie. Pamięta mecz z Juventusem, z którego – pomimo posiadania biletu – musiał zrezygnować, bo ludzi było tak wielu, że nie miał szans nic zobaczyć. Pamięta wzloty i upadki, które dla gdańskiego klubu są codziennością. Pamięta piłkarza, który uciekł do Anglii po golu strzelonym dla Lechii, kiedy nie wiedział, że mecz został sprzedany, a starszyzna nie chciała wygrać. Pamięta czasy odbudowy klubu od A-klasy, kiedy anonimowo udzielał się na forum, aż w końcu dostał propozycję pisania artykułów, bo „rozsądnie pisze”.
Zapraszamy na dużą rozmowę z kibicem Lechii, który jednak jest trochę niedzisiejszy. Poza derbami trzyma kciuki za Arkę, tak jak za pozostałe zespoły z Pomorza.
*
Czym jest dla pana Lechia?
To moja największa kibicowska przygoda. Mój klub. Urodziłem się w Gdańsku. Na trybunach przy Traugutta pierwszy raz poczułem siłę kibicowania i wspólnego przeżywania emocji. To przez Lechię czytanie gazety zaczynam od ostatniej strony, moją ulubioną grą jest Football Manager i mam najdroższy pakiet usług w telewizorze. Nawet na wizji podczas rozmów czy czytania informacji, gdy gra Lechia, podglądam wynik na komputerze. Gdy Lechia wygrywa, przez cały weekend jestem uśmiechnięty i wyluzowany, a kiedy przegrywa – burczę coś na prawo i lewo. Bez fałszywej skromności i wytartych sloganów mogę powiedzieć, że ten klub stanowi część mojego życia. Mniej więcej od czasu, kiedy skończyłem 10 lat. Do teraz.
Nadal przeżywa pan mecze tak samo jak 40 lat temu?
Kiedyś notowałem składy w specjalnych zeszytach, wycinałem artykuły z gazet. Teraz sam piszę o Lechii, prowadzę wywiady, dyskutuję na trybunach z byłymi trenerami choćby prof. Wojciechem Przybylskim. Kiedyś nie wierzyłem, że mecze mogły być ustawiane – dziś widzę ile różnych czynników decyduje o zwycięstwach i porażkach. Dojrzałem ale gdzieś tam w środku siedzi ciągle beztroski szalikowiec.
Pochodzi pan z Gdańska, więc był pan na Lechię skazany?
Nie do końca. Stoczniowiec w tamtych czasach był mocny, MRKS był mocny, mieliśmy Gedanię. Ale rzeczywiście – Lechia zawsze była klubem numer jeden w Gdańsku. Faktem jest, że pierwszy raz poszedłem na Lechię w końcówce lat 70. kiedy była ona najlepszą drużyną Gdańska, co roku walczącą o awans. Biało-Zieloni w końcówce zawsze jednak byli gorsi. Wyprzedzał ich Widzew, potem Arka, w końcu Zawisza. Ale i tak wszyscy w Gdańsku mówili głównie o Zdziśku Puszkarzu, Janie Erlichu czy Krzysztofie Matuszewskim. Wybór wydawał się oczywisty, ale – w moim przypadku – wcale nie tak łatwy.
Moi rodzice kompletnie nie interesowali się sportem. Tata na dodatek zawsze żartował z piłki i piłkarzy. Mówił, że szkoda takiego kawałka ziemi w środku miasta, że lepiej byłoby zasadzić buraki, byłby większy pożytek. Na szczęście miałem usportowionego wujka, Ignasia. Przede wszystkim interesował się lekkoatletyką, ale na Lechię też chodził. Zabrał mnie na pierwszy mecz. Wstyd przyznać, ale nie pamiętam, z kim graliśmy. To był mecz towarzyski albo pucharowy z jakimś pierwszoligowcem. Wiem, że Lechia prowadziła po pierwszej połowie, ale przegrała. Próbowałem odnaleźć to spotkanie, szukałem w różnych źródłach ale jakoś mi nic nie pasowało. Niemniej jednak, widowisko zrobiło na mnie tak duże wrażenie, że starałem się jak najczęściej odwiedzać stadion.
Jak wspominałem, nie było to łatwe. Moi rodzice byli ostrożni, niechętnie puszczali mnie na mecze. „Bo wiadomo, co się na stadionach dzieje” – takie teksty padały. Futbol kojarzył im się z zadymami, przez co rodzice, dla których byłem ukochanym jedynakiem, po prostu się bali. Koledzy ze szkoły na Suchaninie nie podzielali raczej mojej pasji. Mimo to czasem udawało się kogoś na Lechię wyciągnąć. Pamiętam np. taką sytuację. Na koniec którejś klasy czy półrocza miałem same piątki. „Co chcesz w nagrodę, Sławku?” – pytali rodzice. „No jak to co, na Lechię!” – odpowiadałem bez zastanowienia. I tata – chcąc nie chcąc– wziął syna i poszedł na tę Lechię. Był deszczowy dzień, trzymał między nogami parasol i palił papierosa. Nagle jakaś akcja, zamieszanie podbramkowe, Kibice wyskakują z miejsc. Ktoś trącił tatę, papieros wpadł do parasolki, a zanim go wyciągnął, wypalił pięć dziur. I to był koniec chodzenia mojego taty na stadion. Nie mógł darować tego parasola – wiadomo, że kiedyś w sklepach nic nie było. (śmiech)
W młodości chciał pan zapisać się do Lechii?
Gra w Lechii była marzeniem każdego chłopaka, ale wydaje mi się, że byłem za słaby, a rodzice – za ostrożni. To były czasy, w których podwórka tętniły życiem. Gdy siedziałeś w bloku i usłyszałeś, że ktoś kopie piłkę, od razu biegłeś na dwór. Byłem takim właśnie chłopakiem, ale nigdy nie wierzyłem w swój talent. Zresztą, do Lechii walili chłopcy z całego Gdańska. Niespecjalnie wierzyłem w swoje szanse, skupiałem się na grze ulica na ulice, osiedle na osiedle, szkoła na szkołę. Pamiętam, że po niektórych podwórkowych spotkaniach pisałem sprawozdania na kartce. Jaki mecz, jaki wynik, jaki skład. Można powiedzieć, że to był mój początek dziennikarskiej kariery.
Na podwórku spędzałem czas typowo, z piłką, od rana do wieczora. Choć najpierw lekcje, bo byłem dobrym uczniem, generalnie grzecznym chłopakiem. A potem tylko piłka. Niestety miałem pecha, bo nigdy nie byłem ani wybitny technicznie, ani nie zdobywałem zbyt wielu bramek. Pozostawała mi rola środkowego obrońcy, ale przynajmniej tam spisywałem się dobrze. Zawsze byłem dość wysoki, postawny, nie odpuszczałem. Piłka mogła mnie przejść, przeciwnik nie. Ciężko się przeciwko mnie grało.
Typowy polski futbol, długa piłka na chaos?
No, czasami tak wyglądało. Maradoną nie byłem. (śmiech)
Dziś podwórka wyglądają inaczej.
Niestety, to prawda. Mam syna, Tymoteusza, po którym to widzę. Nie chciałem robić z niego na siłę piłkarza, ale z dumą odnotowałem, że w pierwszej klasie – podczas jakiegoś turnieju pierwszaków – został najlepszym graczem w szkole. Bardzo dobrze dryblował, dużo widział na boisku, na dodatek jest lewonożny. Wydawać by się mogło, że dobry materiał na piłkarza. Ale piłka go nie pochłonęła i trenuje judo. Zabierałem go na Lechię, jednak widzę, że futbol nie jest jego bajką. Jak większość dzieci, najchętniej spędza czas przy komputerze. Na szczęście nie tylko gra, ale również próbuje coś tworzyć, chodzi na kursy komputerowe. Piłka go nie uwiodła, tak jak nie uwodzi – niestety – sporej części dzisiejszej młodzieży. Córka Hania wybrała aerobik sportowy, choć piłkę też z tatą kopała i… robiła to całkiem nieźle.
Zaczynał pan chodzić na Lechię pod koniec lat 70., w specyficznym okresie dla Gdańska.
Wszyscy na trybunach krzyczeli: „Solidarność!”. Taki był ówczesny Gdańsk. W tle gdzieś ZOMO i większe lub mniejsze zadymy. Pamiętam legendarny mecz z Juventusem, podczas którego opóźniono transmisję by wycinać najgroźniejsze dla władzy okrzyki. A trybuny grzmiały: „Lech Wałęsa! Solidarność! Precz z komuną!”. To, co działo się w Gdańsku, tworzyło magiczną atmosferę na Traugutta 29.
To był dla pana trudny okres?
Jak człowiek jest młody, nie ma porównania. Taka była rzeczywistość. Nie można było na nią się obrażać, bo innej nie było. Poza tym, tak naprawdę to były wspaniałe czasy. Mnóstwo kumpli dookoła, granie w piłkę, radość. Człowiek nie przejmował się, że nie miał lepszych jeansów, że rodzice nie mieli lepszego samochodu, bo wszyscy mieli to samo, więc nie mogę powiedzieć, że było źle.
Mariusz Pawlak wspominał, że po meczach Lechii każdy jechał pod stocznię, by oddać hołd tym, którzy strajkują.
To był bardzo specyficzny czas. Wszyscy mieli jednakowe poglądy – wiadomo było, że z socjalizmem trzeba coś zrobić. Kibice zawsze wspierali ruchy wolnościowe, nie tylko na trybunach. Wiadomo, fani bardzo dobrze się znali, byli w stanie się zorganizować. To były czasy, w których nie zwoływało się natychmiast na telefon komórkowy, tylko trzeba było umówić się dużo wcześniej, bo w bloku był jeden telefon stacjonarny. To jednak nie przeszkadzało, tworzyła się jedność, która pewnie w jakimś stopniu przyczyniła się do rozwalenia systemu.
Spotkania na trybunach, w czasach, kiedy nie było Facebooka i telefonów komórkowych były pokazem siły, jedności, wspólnego myślenia. To było ważne, to dało dużo mocy ludziom. Chodziło całe miasto bo innej rozrywki nie było. Jeden, dwa kanały telewizyjne, jeden amerykański film w kinie na miesiąc i ewentualnie mecze piłkarskie. Więc nic dziwnego, że stadion co mecz był pełny.
Lechia była czymś, co spajało ludzi?
Z całą pewnością. Piłkarze byli takimi dzisiejszymi celebrytami. Całe miasto ich znało i podziwiało. Taki Zdzisław Puszkarz nie mógł spokojnie przejść ulicą. Każdy go zagadywał albo wciągał do najbliższego baru. Piłkarze byli gwiazdami tamtych czasów, mimo że Lechia grała w drugiej lidze.
To byli ludzie z Gdańska, kibicom łatwiej było się z nimi identyfikować.
Większość graczy Lechii to byli wychowankowie. Nie było wielkich transferów, a jak były, to zazwyczaj ściągano ludzi z okolic. Z innych gdańskich drużyn albo z zza miedzy. Oczywiście, kiedy piłkarze przechodzili z Lechii do Arki czy z Arki do Lechii, to kibice nie byli szczęśliwi, ale chyba rozumieli, dlaczego tak się dzieje. Sporo zamieszania wywołało np. przejście Tomasza Korynta, doskonałego napastnika. Ludzie byli oburzeni bo jego ojciec pozostał wierny Lechii. Ale np. Bobo Kaczmarek też przebył tę drogę i nie odczułem, żeby był potem w Gdańsku wrogo przyjmowany. To było normalne.
Przyznam szczerze, że dzisiaj brakuje mi takich transferów. Normalności.
To absurd, że cały czas szukamy kamienia filozoficznego po całym świecie a transferów między klubami z wybrzeża nie ma. Dziwię się na przykład, dlaczego młodzi, utalentowani piłkarze Lechii tak rzadko są wypożyczani np. do Bytovii Bytów. Tym bardziej w sytuacji Bytovii. Skorzystałyby obie strony. Piłkarzom dużo łatwiej byłoby zaadaptować się w nowym środowisku – to tylko 80 kilometrów od Gdańska – niż w sytuacji, w której muszą wyjeżdżać na drugi koniec Polski. Dalej są przecież jeszcze Gryf Wejherowo czy Chojniczanka, nie mówiąc o niższych ligach. Zresztą nie chodzi tylko o Gdańska. Jak jest w Gdyni w stosunkach Arka-Bałtyk, po co tam antagonizmy? Mają jeden stadion, a kibice między sobą rywalizują, często w niefajny sposób i dlatego trudno się wymieniać piłkarzami.
Pana pierwszy kibicowski sezon – 1978/79 – to z jednej strony walka o najwyższą ligę, z drugiej – moment, w którym klub zaczął pikować.
Kiedy zaczynałem kibicować Lechii, minimalnie przegrała ona walkę o Ekstraklasę z bydgoskim Zawiszą. Kiedy dowiedziałem się, że w Bydgoszczy było 0:4 – trzy bramki Kwapisza, jedna Kuryły – ze złości płakałem. Taki byłem wściekły na piłkarzy, że nie wykorzystali szansy. Co prawda to był środek sezonu, ale jednocześnie mecz z drużyną, która szła z Lechią łeb w łeb. Oczywiste wydawało się, że zwycięzca wypracuje sobie autostradę do awansu. I tak było.
Pamiętam spotkanie z Zagłębiem Wałbrzych. 58. minuta. Jan Janiec strzelił gola dla przyjezdnych, przez co doszło do kuriozalnej sytuacji. Wiadomo, stadion już w tamtych czasach nie należał do najnowszych i w pewnym momencie z trybuny spadła wielka litera z napisu BKS Lechia. Na ludzi. Ogromne zamieszanie na trybunach. Wszyscy stanęli, patrząc na to, co się dzieje. A Janiec przeszedł jak między tyczkami slalomowymi, bo nikt go nie zatrzymywał i strzelił jedynego gola dla Zagłębia. Na szczęście wówczas było już 3:0 dla Lechii, więc nic nam nie groziło. Wygraliśmy 3:1.
Infrastruktura była zaniedbana. Wszędzie odpadała farba. Widać było, że wszystko jest zdegradowane, zniszczone. Tyle, że prawie wszystkie stadiony wyglądały podobnie. Na to, że może być inaczej, zwróciłem uwagę dużo później. Byłem u znajomych w Niemczech na meczach w Monchengladbach. Kolega oprowadził mnie po całym obiekcie z osobą z klubu. Wtedy zobaczyłem jaki to kosmos w porównaniu z Polską. Brzydotę rzeczy, które nas otaczają dostrzegamy wtedy gdy mamy porównanie.
Po zakończeniu mojego pierwszego sezonu w roli kibica Lechii zaczęło się dołowanie, pojawiły się kłopoty. Nic dziwnego. Lata 80. Początek stanu wojennego. Firmy budowlane przestały opiekować się takimi klubami jak Lechia, więc rozpoczęło się rozpaczliwe poszukiwanie pieniędzy. Wyglądało to słabo, ale – kiedy wydawało się, że Lechia jest bardzo nisko – na szczęście przyszły lepsze czasy. Cała grupa wychowanków pod wodzą Jerzego Jastrzębowskiego zaliczała awanse sezon po sezonie. To był jeden z najlepszych okresów dla kibiców. Drużyna wychowanków, do tego styl wygrywania w niższych ligach był imponujący. Wtedy Lechia Gromiła Arkę 3:0 i 4:1 a kibice zdobywali górkę. Lechia wygrała Puchar Polski, grała z Juventusem. Piękne czasy.
Generalnie, kibicowanie Lechii to sinusoida. Raz jest dobrze, potem klub dołuje. Potem znowu dobrze i znowu źle. Przecież mieliśmy kolejną historię, twór Lechia/Olimpia. Potem kompletny upadek po fuzji z Polonią. I niezwykła droga od A-klasy do ekstraklasy. Kibicując Lechii, nie można się nudzić.
Jeździł pan na wyjazdy?
Gdynia, Wrocław. Trzy czy cztery razy. Ale na spokojnie, Śląsk – wiadomo – drużyna zaprzyjaźniona. Nie było żadnych przygód.
Zwycięstwo w Pucharze Polski jako trzecioligowiec to jedno z pana najlepszych kibicowskich wspomnień?
Zdecydowanie. To był zespół młodych ludzi, wychowanków. Trzecia liga, nikt na nich nie liczył. Doświadczony Lech Kulwicki i małolaty. Az miło było patrzeć co taki Bolek Błaszczyk wyprawiał z reprezentantem Polski Romanem Wójcickim. Niesamowity okres. Znowu wielkie nadzieje na Wielką Lechię zakończony zdobyciem Pucharu Polski.
Sen trwał do awansu do ekstraklasy. Tam zespół się zaciął, zaczęły się zmiany. Na entuzjazmie bez pieniędzy nie dało się dłużej jechać.
Pokłosiem zdobycia Pucharu Polski był dwumecz z Juventusem.
Dzięki niezawodnemu wujkowi Ignasiowi miałem bilety. Ale nie zerwałem się ze szkoły wystarczająco wcześnie i gdy przyjechałem na stadion – mniej więcej dwie godziny przed meczem – nie było szans, żeby cokolwiek zobaczyć. Trzy rzędy stojące zajęte, okoliczne drzewa – to samo. Co widziałem? Skrawek murawy, prawy narożnik boiska między łokciem jednego a brzuchem drugiego.
Wściekły wróciłem do domu. Drugą połowę obejrzałem w telewizji.
Tłumy wpuszczone na stadion były niewiarygodne. Później krążyły plotki o fałszowaniu biletów, a organizatorzy tłumaczyli sytuację wygodą siedzących, którzy podobno zajmowali więcej miejsca niż wyliczono.
To było święto. Juventus był jak dziś Real czy Barcelona razem wzięte. Najlepsi piłkarze świata Zoff, Rossi, Boniek czy Platini kontra trzecioligowcy. Mimo że Lechia przegrała w Turynie 0:7, wszyscy chcieli zobaczyć najlepszych. To było coś nieprawdopodobnego. Do socjalistycznego kraju takie zespoły normalnie nie przyjeżdżały.
Dużo osób powtarza, że piłkarze grali wówczas dla ludzi walczących z systemem.
To co działo się na trybunach na pewno ich niosło. Choć nie wiem, czy każdy piłkarz był wielkim patriotą i myślał, co to będzie jak socjalizm się skończy. Bo w tamtych czasach nikt nie wiedział, co będzie. Kapitalizm był mityczny, znaliśmy go z opowieści tych, którzy opowiadali to co opowiadali im inni. Żeby wyjechać, należało mieć odpowiednią kwotę w dolarach i paszport, a i tak to było dla wybranych. Po prostu ludzie czuli potrzebę jedności. Wiedzieli, że to, co się wokół nich dzieje, nie jest dobre. Że musi przyjść zmiana. Chcieli pewne rzeczy wykrzyczeć, a na stadionie była taka okazja.
Po kilku latach Lechia wróciła do Ekstraklasy. Pierwszy raz w pana życiu.
Ty nie było tak łatwo jak w niższych ligach. Zabrakło pieniędzy. Kruszczyński, Kamiński, Cybulski czy Grembocki zbyt słabo ciągnęli drużynę, młodzież się pogubiła. Jastrzębowskiego zmienił Łazarek, zaczęli przychodzić doświadczeni ligowcy. To już nie było tak samo.
Pomimo wszystko, kibice wreszcie doczekali się najwyżej ligi. Przychodziło mnóstwo ludzi, ale Lechia była ubogim kopciuszkiem. Trzeba było zrobić fuzję z Olimpią Poznań, żeby się w tej sytuacji utrzymać. Kibice wyczuwali, że to nie jest szczere. Niby nasz zespół, ale jednak trochę nie nasz. Choć oczywiście – lepiej było oglądać pierwszoligowe starcia, niż pałętać się po niższych poziomach rozgrywkowych. Ale ówczesny prezes PZPN Marian Dziurowicz zrobił wszystko by zniszczyć Lechię. I udało mu się.
Problemy finansowe nie były tajemnicą.
Nieustające problemy. Wbrew pozorom, w Gdańsku nie ma bardzo dużych firm, które mogłyby na futbol łożyć. Po upadku przemysłu stoczniowego i budowlanego nie miał kto łożyć na sport. Pojawiali się biznesmeni z rulonami pieniędzy w kieszeniach. Pojawiali się i znikali. Tak jak Zbigniew Krzyżostaniak, odpowiedzialny za twór Lechia/Olimpia.
Tomasz Unton opowiadał mi, że zdarzało się, iż piłkarze czekali na pieniądze, by móc zatankować paliwo i pojechać na mecz.
Dochodziło do kuriozalnych sytuacji. A to nie było autokaru, a to nie płacili kierowcy. Raz były wypłaty, innym razem płacono towarem, w naturze. Szło do przodu bo ludzie mieli sentyment do Lechii, większość spraw udawało się załatwić bezgotówkowo. Poza tym pamiętajmy, jakie to były czasy w polskim futbolu. Nieustanne zamieszanie korupcyjne. Trzeba było posmarować, żeby awansować, żeby wygrywać. Ci, którzy nie smarowali przegrywali. W całym kraju zachodziły olbrzymie zmiany polityczne i gospodarcze. Nieustający chaos.
Po jakimś czasie pojawiła się spółka FC Lechia. Miało być dobrze, ale po kilku miesiącach znów skończyły się pieniądze.
I zaczął się kolejny spadek. Próby ratowania poprzez kolejną fuzję – z Polonią Jak było dobrze, to zaraz musiało zrobić się źle. Pamiętam dramatyczną sytuację, kiedy w Lechii było z ośmiu piłkarzy. Okres przygotowawczy, w meczach towarzyskich występował masażysta, żeby skompletować jedenastkę. Agonia. Kolejni prezesi próbowali zdobywać pieniądze – za sprawą powiązań politycznych, gospodarczych, ale generalnie za dużo propozycji pomocy nie było. Futbol wówczas nie przyciągał. Na trybunach były ekscesy, sporo mówiło się o korupcji w futbolu, choć jeszcze nikt nikogo za rękę nie złapał. Długów Lechii nikt nie potrafił zliczyć. Zaczęło się osuwanie klubu na dno.
Przyznam szczerze, że kiedy Lechia/Polonia była w agonii a część działaczy zaczęło tworzyć wszystko od nowa, od A-klasy to nie byłem wielkim zwolennikiem tego pomysłu. Wydawało mi się, że za wszelką cenę trzeba trzymać ówczesną – jak dobrze pamiętam – drugą ligę. Myślałem, że jeżeli Lechia spadnie do A-klasy, to się już nie odbuduje. Tym bardziej że – teoretycznie – były perspektywy. Mieliśmy utalentowanych juniorów – Karola Piątka czy Sebastiana Milę. Wydawało się, że wystarczy ich dobrze sprzedać i ciągnąć wózek dalej. Jednak żaden poważny sponsor nie chciał inwestować w drużynę, która miała wielkie długi.
Tym sposobem Lechia/Polonia pogrążyła się w niebycie, a w A-klasie wystartowała nowa ekipa.
Wielu kibiców Lechii powtarza, że droga z A-klasy do Ekstraklasy to najbardziej fascynujący okres, jaki przeżyli w swoim kibicowskim życiu.
To była wielka przygoda, która trochę mnie ominęła. Po pierwsze wydawało mi się, że start od A-klasy jest złym pomysłem. Druga sprawa – byłem wtedy zawodowo bardziej związany z Warszawą, gdzie pracowałem, w Gdańsku też dużo pracowałem i nie miałem czasu na Lechię. Oczywiście, wszystko śledziłem. To było niesamowite, że na mecze na wioski jeździło 300-500 kibiców. To były fajne czasy, bo Lechia wygrywała 9:0, 7:0. Uważałem jednak, że to trochę śmieszne. „No dobrze, ale gramy przeciwko amatorom. Młodzi chłopcy mierzą się z dziadkami” – powtarzałem. Początki były absurdalne – znowu nie było na paliwo, piłkarze jeździli po wioskach prywatnymi samochodami.
Nie myślałem, że to się uda. A jednak.
Z czasem wszystko zaczęło się profesjonalizować. Do klubu zaczęli przychodzić doświadczeni Lechiści. Tomek Borkowski, Marek Szutowicz, młody Kaczmarek i kilku innych. Widać było, że coś się jednak zaczyna tworzyć. Kibice zaangażowali się w organizację, szukali sponsorów, kto miał ten dawał grosik na klub. Bo początki były absurdalne – znowu nie było na paliwo, piłkarze jeździli prywatnymi samochodami.
Siedziałem głównie w Warszawie, jednak bardzo pomógł mi – podobnie jak wielu kibicom – nowy portal lechia.gda.pl. W A-klasowych czasach stworzyło go kilku młodych chłopaków, którzy opisywali wszystkie mecze, jeździli na treningi. Dzięki temu wiedziałem, co się w moim klubie dzieje. Znałem skład, czytałem relację. Myślę, że to odgrywało ogromną rolę w konsolidacji kibiców. Gdyby nie było portalu, nie poszłoby tak dobrze. Bo naprawdę, pracowało tam sporo łebskich gości. Mimo że byli młodzi, wiedzieli, na czym polega praca dziennikarska. Regularnie wrzucali newsy, pojawiło się forum dyskusyjne, kibice na bieżąco wiedzieli, co słychać w szatni.
Wkrótce zacząłem pisać na tym portalu, to w ogóle ciekawa historia.
Nawet będąc w Warszawie regularnie udzielałem się na forum Lechii. Jako anonimowy użytkownik. Pewnego razu chłopaki ze strony wysłali do mnie e-maila z pytaniem, czy bym dla nich czegoś nie napisał, bo – jak mówili – rozsądnie piszę. (śmiech) Żeby było zabawniej – skorzystałem z propozycji, ale przez jakieś dziesięć lat, a może nawet więcej, zachowywałem anonimowość. Nie mieli pojęcia, kim jestem. Organizowali zebrania, ale ja zawsze się wykręcałem. Zmieniał się skład dziennikarski, a ja ciągle pisałem. Zostałem anonimową legendą portalu. (śmiech) Nierzadko zachodzili w głowę, jak dostawałem się do znanych postaci. Na przykład jakim cudem zrobiłem wywiad z Jastrzębowskim.
– Przecież to niemożliwe. Jak ty to zrobiłeś?
– No normalnie. Zadzwoniłem do niego, umówiłem się, pogadałem.
– I co, normalnie z tobą porozmawiał?
– Oczywiście. Chłopaki, więcej wiary w siebie. Reprezentujemy duży portal.
Wiadomo, dzwoniłem jako Sławek Siezieniewski, ale już w wywiadzie zachowywałem anonimowość, nie podpisywałem się pod tekstem. Bawiło mnie to, a przez pracę w telewizji gdańskiej miałem duży kontaktów. Łatwiej było mi załatwić taki wywiad, podczas gdy dla nich na początku to było coś niewyobrażalnego. Docierali do młodych piłkarzy bez kłopotów, ale trenerzy, działacze, władze związku?
Z roku na rok robili się coraz więksi, coraz bardziej znani, ale początki były zabawne.
Po powrocie do Ekstraklasy czuł pan, że wróciła stabilność?
Droga była długa, ale widać było, że to, co udało się wypracować, ma niezłe podstawy. To nie było wiszenie na pasku jednego, niestabilnego sponsora. Wręcz przeciwnie – zaangażowała się masa ludzi. Firmy brały na utrzymanie niektórych zawodników, płaciły im pensje. Generalnie, mam wrażenie, że przełomem było zaangażowanie się w całe przedsięwzięcie miasta Gdańsk, co było o tyle ciekawe, że prezydent – Paweł Adamowicz – początkowo nie był wielkim kibicem, ale miał w otoczeniu kilku ludzi, którzy chyba przekonali go do Lechii. To jest tak, że jak do klubu w niepewnych czasach wchodzi miasto czy gmina i daje pieniądze, to podobny ruch z reguły wykonują miejsce spółki. To także wentyl bezpieczeństwa dla pozostałych sponsorów. Miasto legitymizuje klub.
A u nas nie tylko legitymizowało ale i ciągnęło klub za sobą. Jak ogłoszono, że Gdańsk wybuduje stadion i będzie się ubiegał o współorganizację Euro 2012, to pukałem się w głowę i wydawało mi się to nieprawdopodobne. Jak większość gdańszczan.
A jednak. Jak się chce, to można.
Jacy byli pana piłkarscy idole?
Pierwszym idolem był jasnowłosy bramkarz, Leszek Kwaśniewicz. Świetnie bronił karne, był reprezentantem Polski juniorów, wygryzł z bramki Krzysztofa Słabika. Ceniłem wtedy także Zbigniewa Kruszyńskiego, pozyskanego z Unii Tczew. Był najlepszym strzelcem w tamtym czasie, ale w polskiej lidze nie pograł długo. Odnalazł się w 2 czy 3 lidze angielskiej, gdzie zmieniono mu pozycję na obronę i był bardzo solidnym graczem. To że uciekł za granicę nie powinno dziwić. Słyszałem z wiarygodnych ust red. Janusza Woźniaka – niegdyś bramkarza Lechii – że kiedy Kruszyński trafił do pierwszej drużyny, to w jakimś spotkaniu nie do końca wiedział, że ekipa nie chciała wygrać danego meczu. I strzelił gola. Dlatego dostał „klapsa” od starszego kolegi w szatni, żeby się więcej nie wygłupiał.
Z dawnych zawodników pamiętam jeszcze Stefana Klińskiego, który do Lechii przyszedł z Arki Gdynia. Niski, łysawy środkowy obrońca, ale chirurgiczny w interwencjach. Pamiętam go też dlatego, że później przyjechał do Gdańska bodajże z Gryfem Słupsk. Miał chyba z 40 lat, a Lechia – mimo wszystko – za nic nie mogła go przejść, wybijał wszystko. O nim też krążyły legendy – że pił do piątej nad ranem, a potem na treningu był najlepszy i nikt nie mógł go dogonić.
Potem były czasy trzeciej i drugiej ligi. Podobał mi się spokojny stoper „Jadzia” Kulwicki, szybki napastnik „Bolo” Błaszczyk, czy ambitny i agresywny Jacek Grembocki. W końcu na Traugutta pojawił się za pieniądze „Nikosia” piłkarz Arkonii Szczecin Jerzy Kruszczyński, który stał się legenda klubu a jego bramki po dośrodkowaniach Ryszarda Polaka były ozdoba każdego meczu. Potem Mirek Pękala. Piłkarz do którego umiejętności szacunek miał nawet Zdzisiu Puszkarz. Tyle, że Pękala „za kołnierz nie wylewał”. Przed meczami wyciągano go prosto z knajp, a mimo to był najlepszy na boisku.
To o nim Wojciech Łazarek powiedział, że woli jednego pijanego Pękalę niż trzech trzeźwych Tarasiewiczów, choć przecież to Tarasiewicz zrobił reprezentacyjną Karierę.
Potem byli też Emmanuel Tetteh, i wiele lat później Abdou Razack Traore. Obaj czarnoskórzy i obaj zabójczo skuteczni i efektownie grający. Trudno zapomnieć też Mateusza Bąka czy Piotra Wiśniewskiego przez lata związanymi z klubem. Dzisiaj większość piłkarzy to armia zaciężna. Przychodzą, grają ale zaraz myślą gdzie iść by zarobić więcej.
Jeżeli chodzi o trenerów, przyznaje pan, że preferuje idealistów jak Józef Gładysz, który – według pana – „uratował życie” Zdzisławowi Puszkarzowi.
Pamiętam go z pierwszych meczów z wujkiem. Środkowy obrońca, świetnie wykonujący karne, dysponujący znakomitą techniką. Jako szkoleniowiec nie był gościem, który chciał błyszczeć. Wręcz przeciwnie – wyłapywał i wychowywał młodych chłopaków. Mówię, że „uratował” Zdzicha Puszkarza, bo Zdzisław po tym jak przestał być gwiazdą, miał różnego rodzaju trudne momenty w życiu. I jedną wadę – był szalenie małomówny i nieśmiały. Józek ciągnął go ze sobą, odsuwał od złego, na czym korzystali młodzi adepci piłki w Lechii, którzy mogli podziwiać prawdziwą piłkarską legendę. Bo Puszkarz jest dla Lechii kimś takim jak Lucjan Brychczy dla Legii.
Takich trenerów lubię, generalnie cenię wszystkich, którzy byli związani z Lechią na dobre i na złe. Jerzy Jastrzębowski, który zrobił fantastyczny wynik. Bardzo otwarta osoba, życzliwa. Wojciech Łazarek, słynący ze swoich tekstów. Pod względem dziennikarskim, spotkanie z nim to była niezłą przygodą. Uwielbiam Boba Kaczmarka, z którym o futbolu można gawędzić godzinami. Piłkarze darzą go ogromnym szacunkiem. Potrafi szlifować diamenty, ma trenerski nos. Wspomnę również Janusza Pekowskiego, trenera w czasach, kiedy zaczynałem się Lechią interesować. To był wtedy najmłodszy trener w Ekstraklasie, zadebiutował w niej w wieku 28 lat.
Z przyjemnością patrzę również na pracę młodych trenerów. Marcina Kaczmarka czy Tomka Kafarskiego. Życzę im sukcesów i trzymam kciuki. Bo to nasi ludzie!
Derby nie wyblakły w związku z tym, że w obu klubach jest mało wychowanków?
Nie do końca. Derby to zawsze derby. Rywalizacja między Gdańskiem a Gdynią przejawia się w różnych aspektach. Od gospodarski do sportu. Jak na razie po derbach na ogół jestem uśmiechnięty, chociaż nie jest tak, że życzę źle Arce. Pod względem kibicowskim jestem niedzisiejszy. Lechia to mój klub, ale wielokrotnie bywałem ma meczach Arki i oprócz meczów derbowych szczerze jej kibicuję. Lubię Bytovię, mam do niej sentyment. Moja żona pochodzi z Bytowa, więc na Bytovię chodziłem ze szwagrem nawet w niższych ligach, gdy grali tam Mądzelewski czy Misiura. Ja po prostu lubię piłkę, nie tylko na poziomie europejskich, ale również regionalnym. Gdy klub występował w niższych ligach, miałem okazję poznać panów Gierszewskich, którzy pomogli się temu zespołowi wysoko wspiąć. Gdy odeszli, myślałem, że będzie po tym klubie. Na szczęście najczarniejszy scenariusz się nie potwierdził i tu wielkie brawa dla tych, którzy pomogli uratować pierwszą ligę. Kibicuję gdyńskiemu Bałtykowi, którego pamiętam z czasów drugoligowych ze Zbyszkiem Nowackim w składzie. Patrzę, co działo się i dzieje się w Gryfie Wejherowo. Byłem pełen podziwu dla trenera Kotasa, że utrzymał ten zespół trzy razy z rzędu bez uprawnień trenerskich.
Z wybrzeżowych zespołów nie czuję chyba tylko Chojniczanki. Pewnie dlatego, że Chojnice są za daleko. Gdyby byli bliżej, też chodziłbym na jej mecze.
Które derby wspomina pan do dziś?
Pamiętam zdobycie górki, ale oglądałem sprzed telewizora. To był charakterystyczny moment, złote czasy. Lechia miała Jurka Kruszczyńskiego, który w jednym z tych spotkań ustrzelił hat tricka. Pamiętam ubiegły sezon, gdy Sobieraj cały mecz w Gdyni niszczył Paixao ale z boiska wyleciał Marco. W ostatnich Lechia prowadziła 4:0, a na koniec było 4:2. Zawsze to były fajne, twarde mecze z emocjami na trybunach i dlatego szkoda, że teraz oglądamy wyłącznie kibiców jednej drużyny. Te najbliższe derby niestety obejrzę jedynie w telefonie a nie na trybunach. Dobrzy znajomi z Władysławowa zaprosili mnie na podwójną pięćdziesiątkę. Powiedziałem tak, a u mnie „słowo droższe od pieniędzy”, więc nie chciałem odmawiać. Zazdroszczę tym, którzy w tym dniu będą na Energa Arenie.
Co pana najbardziej niepokoi w obecnej Lechii?
To, co zawsze w Lechii. Kwestia przejrzystości finansowej klubu. W tej chwili to największy problem. Ciągle słychać o zaległościach w wypłacie pensji, zaległościach z transferów, były już kary finansowe i ujemne punkty. Stąd nieufność na linii prezes – kibice i niewybredne okrzyki na trybunach. Mamy piękny stadion, na którym musi grać dobra, klasowa drużyna. Do tego potrzebna jest współpraca a nie podziały i finansowe zagadki.
Lechia ma największe rezerwy w wypełnianiu trybun. W Borussii Monchengladbach na każdy mecz przychodzi 55 tysięcy widzów. Ludzie walczą o karnety. Mój kolega z Niemiec, Waldek Adamczyk, wykupił miejsce na stadionie i pilnuje tego jak oczka w głowie, bo 30 osób w kolejce czyha na jego krzesełko, gdy tylko zrezygnuje. U nas jeszcze nie ma takiego zainteresowania piłką nożną. Wiadomo, że poziom spotkań też nie taki jak w Bundeslidze ale myślę, że stopniowo będziemy dochodzili do czasów, w których ponad 40 tysięcy widzów będzie na trybunach kibicować Lechii.
Słynną relację z Euro 2012 przypomina się panu do dziś?
Wiele osób kojarzy mnie z tej sytuacji. Chyba pamięta się ją tak dobrze, bo akurat była pokazywana w głównym wydaniu Wiadomości, a potem królowałem na youtube i pudelku. Zapewniam, że szał Irlandczyków podczas mojej relacji był absolutnie spontaniczny. Do dziś wspominam, że najlepsze wydarzyło się poza kamerą, gdy relacja się skończyła. Fruwałem na rękach Irlandczyków, którzy głośno krzyczeli „TVP! TVP!” i wylewali na wszystkie strony hektolitry piwa. Szkoda, że nigdzie nie zostało to zarejestrowane bo mój operator wystraszył się tej sytuacji. Kiedy wróciłem cały mokry do wozu transmisyjnego on z dumą opowiadał, jak uratował kamerę. To, że porzucił redaktora na pastwę kiboli i nie zarejestrował wielkiej fety zupełnie go nie ruszało!
Rozmawiał Norbert Skórzewski
Fot. Facebook Sławomira Siezieniewskiego/siezieniewski.pl