Osiem punktów. O tyle musiał wygrać Lewis Hamilton z Sebastianem Vettelem, by już dziś świętować swoje piąte mistrzostwo świata. Sytuację miał idealną: startował z pole position, a Niemiec – po karze otrzymanej przez sędziów – zajął piąte pole startowe. Jesteśmy wręcz zdumieni, że Brytyjczyk tego nie wykorzystał.
Jasne, na 99% Lewis zostanie mistrzem przy najbliższej okazji. Dziś skończył na trzecim miejscu, ale i tak przyjechał przed swoim jedynym rywalem do tytułu. Vettel zajął czwartą pozycję, co… może uznać za sukces, bo dopiero na przedostatnim okrążeniu był w stanie wyprzedzić Valtterego Bottasa. Za tydzień obaj pojadą w Meksyku i tylko cud mógłby odebrać Hamiltonowi triumf w klasyfikacji generalnej. Z perspektywy Niemca rzecz jasna, dla Brytyjczyka byłby to zapewne koszmar.
Cały wyścig rozpoczął się od fantastycznego startu Kimiego Raikkonena, który przeskoczył przed Hamiltona i zajął miejsce na samym czele wyścigu, utrzymując je przez jakiś czas. W międzyczasie kilku kierowców – w tym m.in. Daniel Ricciardo – pożegnało się z wyścigiem, a na torze fruwały części bolidów. Zarządzano więc wirtualną neutralizację, w czasie której znakomicie poradził sobie Mercedes, ściągając Lewisa Hamiltona do alei serwisowej. Sytuacji kompletnie nie ogarnęło za to Ferrari, przez co Raikkonen spadł z pozycji lidera. To zresztą nas specjalnie nie zaskoczyło, bo do błędów włoskiej ekipy zdążyliśmy się w tym sezonie przyzwyczaić.
Gdzie był wtedy Vettel? Odrabiał straty. Wcześniej zaliczył kontakt z Ricciardo, a jego bolid obrócił się o 180 stopni. Niemiec jechał dalej, tyle że jego pozycja ze „złej” stała się „absolutnie beznadziejną”. Bo Hamilton niedługo po tym jechał już na pierwszym miejscu i wiele wskazywało na to, że bezproblemowo dowiezie tę pozycję do mety.
Pewnie by tak zresztą było, gdyby… Mercedes nie spieprzył sprawy. O ile decyzja o ściągnięciu Brytyjczyka na pit stop w trakcie wirtualnej neutralizacji była znakomita, o tyle trzymanie go na torze, gdy ewidentnie było widać, że jego opony nie dadzą rady to mocne 10/10 w kategorii „Jak zepsuć swojemu kierowcy wyścig”. Okazało się więc, że na swoje wyszło Ferrari, bo najbardziej skorzystał na tym… Kimi Raikkonen. Choć do teraz nie jesteśmy pewni czy geniusz Fina przezwyciężył upośledzenie jego zespołu, czy też włoski team to wszystko przewidział. Aczkolwiek gdybyśmy mieli strzelać, to postawilibyśmy zapewne na pierwszą odpowiedź.
Do końca wyścigu wiele się już nie zmieniło. Hamilton zaciekle walczył o drugie miejsce, ale jak profesor jechał przed nim Max Verstappen. Zresztą Brytyjczyk wiedział, że nie ma co przesadnie ryzykować – gdyby przydarzył mu się wypadek, to domknięcie sprawy mistrzostwa w Meksyku mogłoby stać się niemożliwe. W obecnej sytuacji ma 70 punktów przewagi nad Niemcem. Ujmiemy to tak: Vettel może zostać mistrzem, jeśli wygra wszystkie pozostałe wyścigi, a Lewis… trzy razy rozbije swój bolid. Brytyjczyk może więc chłodzić szampana, pewnie się przyda.
A kto dojechał na pierwszym miejscu? Kimi Raikkonen! Po ponad pięciu latach, po 113 wyścigach bez wygranej, po dziesiątkach spieprzonych Grand Prix przez decyzje zespołu, po ogłoszeniu, że po sezonie odejdzie z Ferrari do Saubera. Fin wygrał właściwie wbrew wszystkiemu i… całkiem prawdopodobne, że po raz ostatni w swej karierze. Podejrzewamy, że niektórzy uronili łezkę.
– Może fani są nawet bardziej szczęśliwi niż ja? Oczywiście, to był fantastyczny weekend. Dziś miałem dobry start, musiałem mocno naciskać, walka była bardzo ostra. Opony nie były w najlepszym stanie pod koniec, ale tak samo miał Max. Lewis miał świeższe, ale udało nam się pojechać regularnie. Długo na to czekałem, to moja pierwsza wygrana od Australii 2013 – mówił Kimi po wyścigu.
Na początku niby sobie zażartował, ale biorąc pod uwagę, że nie dopatrzyliśmy się nawet cienia uśmiechu na jego twarzy w trakcie tej wypowiedzi… to nie bylibyśmy tego tacy pewni. Niemniej, ma trochę racji: my, jako fani Formuły 1, zdecydowanie się cieszymy. Bo Fin cholernie na to zwycięstwo zasługiwał, zresztą od dawna. Dobrze, że mu się udało.
Za tydzień czeka nas Grand Prix Meksyku. Mamy ogromną nadzieję, że i tam – mimo wszystko – będą towarzyszyć nam wielkie emocje. Przynajmniej takie jak dziś.
Fot. Newspix