Real kontra Atletico. Derby Madrytu. Na boisku zespoły, które zdominowały Ligę Mistrzów i Ligę Europy w ostatnich latach. Na boisku wielkie nazwiska, na ławce uznani trenerzy. Spodziewaliśmy się syto zastawionego grilla z trzema rusztami, z którego co rusz będzie buchał ogień. A dostaliśmy ładunek emocjonalny porównywalny z gotowaniem parówek na kuchence gazowej.
Może to ta magia derbów tak rozbudzała oczekiwania. Może to nazwy klubów i trofea, które w ostatnich latach zasypywały ich gabloty. Może to nazwiska, które zobaczyliśmy w rozpiskach ze składami. Bo na pewno obecna forma obu ekip nie wskazywała na to, że na Santiago Bernabeu zobaczymy spektakl, który zapamiętamy na lata. Real i Atletico początek sezonu mają przecież co najwyżej przeciętny. Ekipa Simeone zgubiła punkty już w trzech meczach (Valencia, Eibar, Celta), Real był z kolei świeżo po spektakularnej wtopie w starciu z Sevilla. Przekaz płynący z obu obozów przed tym meczem był jasny – nie oczekujcie fajerwerków, postaramy się wygrać, ale bez strzelaniny i bez efektów specjalnych, poczekajcie na lepszy moment sezonu.
I to Atletico pierwsze chwyciło w derbach za lejce. W tej bitwie zaczepnej, w której goście schowani na swojej połowie raz na jakiś czas rzucali się do ataku, prym wiedli Griezmann i Costa. To znaczy mieli to robić, ale wynik końcowy mówi sam za siebie. Francuz i Hiszpan jeszcze przed przerwą powinni mieć po golu na koncie.
Powinni.
Ale kapitalnie w bramce Realu spisywał się Thibaut Courtois. Belg najpierw odgryzł się Griezmannowi za mundial i w sytuacji sam na sam (ależ podanie Koke!) zatrzymał uderzenie Francuza twarzą, a kilkanaście minuty później w niemal identycznej sytuacji zdołał obronić uderzenie Costy. Już nie twarzą, a dłonią. Tylko dwóm kapitalnym interwencjom swojego bramkarza Real zawdzięczał to, że miał w ogóle po co wychodzić na drugą połowę. Bo “Królewscy” byli przez pierwsze pół godziny apatyczni, nieobecni, ślamazarni. Dopiero stały fragment gry bity przez Toniego Kroosa mógł doprowadzić do tego, że Gareth Bale dałby gospodarzom prowadzenie. Ale nie dał, bo Walijczyk z ostrego kąta uderzył w bandę reklamową.
Bale zresztą na drugą połowę już nie wyszedł, zmienił go Ceballos i według pierwszych doniesień zmiana była spowodowana – a jakże! – urazem skrzydłowego Realu. Cóż. Walijczyk i tak długo wytrzymał bez wizyty na kozetce u klubowych lekarzy. A sam Ceballos poważnie odmienił swój zespół. Atletico po przerwie cofnęło się jeszcze głębiej, a Real musiał kruszyć mur. W tej sytuacji 22-latek odnajdywał się doskonale. Ale co z tego, skoro wyczyny Courtois kopiował z drugiej strony Oblak. Słoweniec doskonale przeczytał zamiary Asensio, gdy ten został genialnie obsłużony podaniem przez Kroosa.
A gdy bramkarze obu drużyn wyrastają równolegle na bohaterów widowiska, można się domyślać końcowego wyniku. Bezbramkowy remis może nie prowadzi wprost do konkluzji, że oglądaliśmy mierny mecz. Oj, nie, to był niezły pokaz piłkarskiej jakości. Natomiast po Realu i Atletico spodziewaliśmy się czegoś naprawdę okazałego.
Idąc do najlepszej knajpy w mieście, zwłaszcza kiedy tym miastem jest Madryt, spodziewasz się jednak dania wykwintnego. Czegoś więcej niż tylko niezły rosół z makaronem i schaboszczak z ziemniakami.
Real Madryt – Atletico Madryt 0:0