Arka ze sporymi kłopotami, Lech w kryzysie. Arka kulawa w ofensywie i polegająca przede wszystkim na indywidualnych wyczynach Michała Janoty. Lech pokraczny w obronie, modlący się o nieskuteczność przeciwników. No ktoś się tutaj po prostu musiał przełamać i złowić promyk nadziei w ciemnym tunelu. Padło na gospodarzy i trzeba przyznać, że absolutnie na to przełamanie zasłużyli.
Przed meczem wywoływaliśmy również do tablicy Lukę Zarandię. Że powinien wreszcie pokazać coś specjalnego, zagrać na miarę potencjału. Co tu dużo gadać, odpowiedział na nasze gderanie najlepiej jak się dało. Ale – jak zwykł mawiać Bogusław Wołoszański – nie uprzedzajmy faktów.
Zdecydowanie lepiej zaczęli dzisiejszy mecz gospodarze, choć brakowało im trochę konkretów z przodu. Jak zwykle zresztą, to charakterystyka typowa dla poczynań podopiecznych Zbigniewa Smółki. W efekcie optyczna przewaga żółto-niebieskich szybko mogła się przepoczwarzyć w bramkę dla gości. Jednak dwukrotnie fenomenalnymi paradami popisał się Pavels Steinbors. Można powiedzieć, że lechici sprawili mu urodzinowy prezent, uderzając akurat w taki sposób, że Łotysz miał jeszcze szanse na skuteczną interwencję. Niemniej – to był przede wszystkim kunszt golkipera, bo strzały wcale nie należały do banalnych.
Choć Paweł Tomczyk bez wątpienia mógł się zachować lepiej. To jeszcze nie jest klasowy napastnik. I jeszcze długo, długo nim nie będzie, nawiązując do kultowego cytatu z “Piłkarskiego pokera”.
Wracają do wątku bramkarskiego. Po drugiej stronie – jak zwykle przy instalacji elektrycznej dłubał Matus Putnocky, jak zwykle mokrymi paluchami. Tuż przed końcem pierwszej połowy wyleciał z bramki jak rażony piorunem, oczywiście źle obliczył lot piłki i zostawił przed wspomnianym Zarandią drogę do pustej bramki. Gruzin lecz zbyt lekko, wszak Wołodymyr Kostewycz zdołał zatrzymać futbolówkę tuż przed linią bramkową. Zupełnie rozpaczliwy, heroiczny i fartowny wślizg. Gdyby Lech stracił wtedy gola do szatni, pewnie by się do reszty posypał. Tak się nie stało, co jednak wcale nie uratowało w tym meczu poznaniaków.
Po przerwie zrobiło się na boisku jeszcze więcej chaosu. Nie chcemy tutaj przesadnie marudzić – widzieliśmy już dużo gorsze mecze w ekstraklasie. Tutaj było niezłe tempo, dużo prób, starań, szarpnięć. Mniej jakości, ale widowisko toczyło się z jakąś tam dynamiką, nie było tragicznie. Jednak im dalej w las, tym więcej pojawiało się na murawie miejsca. Krótko mówiąc – gospodarze zaczynali tracić taktyczny rezon i na trzydziestym, czterdziestym metrze od bramki Steinborsa pojawiały się hektary wolnej przestrzeni. Wymiękał pomału Deja, opadał z sił Nalepa.
Aż żal by było słabnącej Arki nie skarcić. Ale Lech nie skarcił. Gajos, Tiba czy Amaral w ogóle tego nie wykorzystali. Zamiast zdobyć Gdynię – Kolejorz dostał w cymbał.
Coś nie działa w drużynie Ivana Djurdjevicia. I byłoby chyba za proste zrzucić wszystko na karb błędów w przygotowaniu fizycznym. Lech grał dzisiaj przede wszystkim bez jakiejkolwiek taktycznej koncepcji. Trudno cokolwiek o tej drużynie powiedzieć, oprócz tego, że na poziomie mistrzowskim opanowała bezproduktywne nabijanie podań na własnej połowie. Zagrali dzisiaj ofensywnie, czy raczej nastawili się na kontry? Postawili na ataki środkiem pola, czy więcej zagrożenia tworzyli na skrzydłach? Diabli wiedzą. Pomieszanie z poplątaniem.
To drużyna zupełnie nieokreślona. Natomiast charakter Arki odważnej i ofensywnej zaczyna się pomalutku krystalizować. Czego uosobieniem był dzisiaj szalejący Zarandia. Przyćmił nawet solidnego jak zwykle ostatnimi czasy Janotę, choć to ten drugi zdobył zwycięską bramkę. Całą robotę wykonał jednak w tej akcji Gruzin – związał rywali, wygrał pojedynek bark w bark z obrońcą, usadził na tyłku klocowatego i potwornie zmęczonego (w 77 minucie!) Goutasa. Zaproponował szczyptę boiskowej magii i naprawdę przepięknie panował nad futbolówką. A takich popisów było w jego wykonaniu dzisiaj całkiem sporo.
To jest taki Zarandia, którego chce się oglądać. Którego sufit jest zawieszony o kilka poziomów nad Gdynią, a nawet nad polską ekstraklasą.
Niesamowite emocje przyniosła jeszcze końcówka, gdy Kolejorz rozpaczliwie atakował, desperacko poszukując wyrównania. Potwornie się rozpadało, więc ryzyko utraty przypadkowego gola wzrosło do maksimum. Czuł pismo nosem trener Smółka, dlatego w końcówce zdjął Zarandię i Janotę, a w ich miejsce wpuścił Dancha i Sochę. Murowanie pełną gębą. Na niewiele się to jednak zdało, bo goście i tak zagrażali bramce Steinborsa.
Ba, zagrażali. Zdobyli nawet bramkę, której nie uznał sędzia, dopatrując się faulu Trałki na obrońcy gospodarzy. I nie będziemy chyba podważać opinii arbitra. Klasyk powiedziałby, że sędzia się wybroni. I powiedziałby tak zarówno w przypadku podyktowania jedenastki, jak i jej braku. Ot, piłka nożna.
Gol się należał czy nie, spojrzenia na poziom gry Lecha to nie zmienia. Arka odnosi pierwsze w sezonie zwycięstwo przed własną publicznością i nie ma przypadku, że odnosi je akurat nad podopiecznymi Ivana Djurdjevicia, którzy z kolei kontynuują passę pięciu meczów bez zwycięstwa. I światełka we wspomnianym już tunelu w ich przypadku wciąż nie widać.
[event_results 525365]
fot. 400mm.pl