Nie było nic bardziej dotkliwego dla The Reds w ostatnim czasie jak przyklejona do nich łatka. „Typowy Liverpool” mówiliśmy, myśleliśmy, pisaliśmy za każdym razem, gdy mniejszy lub większy błąd popełniali jego zawodnicy, a konsekwencją były tracone bramki. Latami się to ciągnęło, więc nie ma się co dziwić. To była ekipa, która jakby wychodziła z założenia, że nie ma takiej straty, której nie da się nadrobić. „Strzelicie nam trzy gole, ale my strzelimy cztery”. Sęk w tym, iż wielokrotnie to rywale strzelali cztery, a The Reds trzy sztuki.
Nawet w legendarnym już sezonie, gdy Steven Gerrard nieszczęśliwie się poślizgnął, przez co LFC zdobyło jedynie wicemistrzostwo, drużyna funkcjonowała w ten sposób. Druga lokata i 50 straconych goli? Pierwsze City miało wówczas 37. Trzecia Chelsea 27. I tak dalej… Nawet Everton był lepszy w tej materii, kończąc na piątym miejscu. Liverpool z kolei miał defensywę mniej więcej na poziomie Stoke, Crystal Palace, Swansea czy Hull. Niezbyt zaszczytne grono, prawda?
Długo trwał proces naprawy defensywy, praktycznie od początku kadencji Jurgena Kloppa, ale we wrześniu 2018 roku wreszcie można uznać, że został on ukończony, choć efekty pracy widać praktycznie dopiero od roku.
I praktycznie za każdym razem w tym temacie gdzieś w tle przejawiał się Tottenham.
W meczu przeciwko Spurs debiutował niemiecki szkoleniowiec. Zakończył się on wynikiem 0:0, a z tamtego składu praktycznie tylko James Milner utrzymał pozycję w wyjściowej jedenastce. Jeszcze dobitniej metamorfozę dostrzeżemy jednak zerkając na dane ze spotkania niemal sprzed roku, gdy londyńska ekipa obiła Liverpool 4:1. Linię defensywną tworzyli wówczas Simon Mignolet, Joe Gomez, Joel Matip, Dejan Lovren i Alberto Moreno. Z kwintetu w pierwszym składzie ostał się jedynie drugi z wymienionych, choć obecnie robi on za stopera. Wydaje się przy tym, że Lovrenowi oraz Matipowi nie będzie łatwo wygrać z nimi rywalizację.
Przegrane starcie z Tottenhamem było jednak punktem zwrotnym w całej tej historii, bo mniej więcej od tego czasu da się zauważyć ogromny postęp, jaki The Reds poczynili w grze obronnej. Same suche liczby dają dobry pogląd na tę kwestię – niedługo po feralnym dla podopiecznych Kloppa pojedynku zaliczyli oni fantastyczną serię 14 meczów, w których pozostawali niepokonani. A jeszcze lepiej wyglądają oni z dzisiejszej perspektywy. 33 kolejki Premier League odbyły się od tamtego momentu. W ich trakcie mur obronny LFC przestał być pośmiewiskiem, stał się za to praktycznie najskuteczniejszy w lidze. 17 czystych kont i 23 gole stracone przez podopiecznych Kloppa w lidze od tamtego momentu robią wrażenie. Nikt nie wykręcił lepszego wyniku.
Co ciekawe, za każdym razem, gdy niemiecki szkoleniowiec był pytany przez dziennikarzy na temat tylnej formacji szczelnej niczym durszlak, opowiadał o indywidualnościach, a nie błędach wynikających z systemu. Krytycy zarzucali mu kompletny brak autorefleksji, wszak przecież to szkoleniowiec ustalał taktykę, a tu jakby umywał ręce. Ale nie było też tak, iż menedżer wychodził do mediów, a potem beształ poszczególnych graczy po nazwiskach. Po prostu zauważał, że to nie przyjęta strategia jest zła, lecz poszczególne momenty wyłamywania się z niej doprowadzają do utraty kolejnych bramek. Nie było takiej opcji, żeby porzucić grę z wysoko ustawioną defensywą oraz agresywnym pressingiem na rzecz ryglowania tyłów.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy trzeba przyznać rację Kloppowi, który pozostał wierny pryncypiom futbolu a’la heavy metal, za to wraz z upływem czasu zmieniał w nim członków zespołu. Dziś na boisko w formacji defensywnej wybiegną bowiem Alisson, Trent Alexander-Arnold, Joe Gomez, Virgil van Dijk oraz Andrew Robertson.
Przede wszystkim niezwykłym ulepszeniem okazała się zamiana hierarchii na pozycji lewego obrońcy. Choć określanie Alberto Moreno defensorem już samo w sobie stanowi dla niego duży komplement. Niefrasobliwość Hiszpana wielokrotnie doprowadzała wszystkich związanych Liverpoolem do szewskiej pasji. Przez grzeczność nie będziemy wspominać w jak wielu ważnych momentach ex-Sevillista nawalał.
Mniej więcej od wspomnianego meczu z Tottenhamem swoją pozycję w drużynie znacznie umocnił Andrew Robertson, niepozorny zawodnik, który na Anfield przyszedł za 8 baniek z Hull, ówczesnego spadkowicza. Z perspektywy czasu należy uznać tę operację za kradzież w biały dzień, tak wielki postęp poczynił sam gracz, tak wielką pozytywną różnicę uczynił. Licząc mecze od początku poprzedniego sezonu Szkot ominął 16 starć, z których Liverpool wygrał 44%, tracąc 1.25 gola na spotkanie. Z nim w składzie procent wygranych wzrósł do 69%, zaś średnia puszczanych bramek spadła do 0.73. Nie da się jednak zmierzyć liczbami tego, w czym Andrew jest zwyczajnie lepszy od konkurenta – odpowiedzialność w ustawianiu się, kryciu, timingu… Przy jednoczesnym zachowaniu skuteczności w ofensywie, o czym świadczy 7 asyst zaliczonych łącznie w ubiegłym, jak i obecnym sezonie.
– Lubi grać do przodu, jest agresywny w pozytywnym sensie, biega dużo i wytrzymuje to kondycyjnie, dzięki czemu jest w stanie pokryć mnóstwo przestrzeni po jego stronie boiska. Klopp kocha tego typu graczy. Andrew jest świetnie przygotowany fizycznie, a dzięki temu, iż nauczył się gry ofensywnej, potrafi popisać się precyzyjnym podaniem czy też asystą – zachwycał się Robertsonem John Arne Riise, który przez lata był ostoją LFC na lewej obronie i którego odejście w 2008 roku pozostawiło na tej pozycji wielką pustkę. Chyba dopiero teraz została ona godnie zasypana. Ba, przecież ci bardziej odważni w swoich teoriach kibice oraz publicyści dowodzili nawet, że biorąc pod uwagę proporcje ceny do dawanej jakości Robertson był lepszym transferem od Mohameda Salaha!
Ogromny postęp podopiecznych Jurgena Kloppa najczęściej utożsamiany jest jednak nie ze Szkotem, lecz Holendrem. Rzekomo najbardziej przepłaconym z piłkarzy w ostatnim czasie, bo sprowadzonym za 75 milionów. Ponoć przecenianym i co najwyżej dobrym wśród przeciętnych.
Nazywać ignoranctwem patrzenie na transfer Van Dijka jedynie przez pryzmat pieniędzy to wyjątkowo duży eufemizm. Rynek wewnątrz Anglii charakteryzuje się przecież znacznie większymi cenami względem reszty świata, więc już samo to powinno studzić gorące głowy. Przede wszystkim jednak cena za obrońcę nie powinna tu odgrywać żadnej roli, a jedynie zaspokojenie potrzeby, jaką było sprowadzenie defensora znacznie pewniejszego, równiejszego niż Joel Matip i – w szczególności – Dejan Lovren. Chorwat jest wszak tak elektrycznym zawodnikiem, że równie dobrze mógłby zasilić całe Merseyside i robienie z niego stopera podstawowego składu jawiło się jako dobrowolne nadstawianie policzka. Chociaż warto zauważyć też, iż pod koniec poprzedniego sezonu nawet on zaczął grać znacznie pewniej u boku Holendra.
W odróżnieniu od (cóż za ironia losu!) wicemistrza świata, Van Dijk wprost emanuje spokojem. – Nigdy się nie denerwuję. Jeśli zagramy przeciwko City tak, jak ostatnio, to właściwie nieważne będzie kto stanie naprzeciwko nam. Zawsze byłem spokojny, czasem może aż za bardzo – opowiadał tuż przed rewanżem z Manchesterem City w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. Jednak tylko malkontenci mieli wątpliwości co do jakości piłkarza, który w trakcie poprzedniej zimy zamienił St. Mary’s na Anfield. Eksperci oraz dziennikarze bliżej związani z The Reds od początku byli entuzjastyczni, a na początku bieżących rozgrywek również nie szczędzą pochwał jemu i całej drużynie.
– Niegdyś łatwo było zagrozić Liverpoolowi grając z kontrataku, Lovren popełniał mnóstwo błędów w prostych sytuacjach. Teraz defensywa LFC prezentuje dużo wyższy poziom, zrobili imponujące postępy. Z taką obroną dużo łatwiej będzie im włączyć się do walki o mistrzostwo – entuzjastycznie zauważał Stuart Pearce. – Van Dijk to lider i przywódca linii defensywnej The Reds, która cierpiała nieustannie od kiedy Jamie Carragher zakończył karierę w 2013 roku. Zaraża spokojem i koncentracją wszystkich wokół siebie. Widac to było nawet po Dejanie w końcowych meczach sezonu 2017/2018 – pisał James Pearce. – Uważałem go za dobrego zawodnika jeszcze za czasów Southmaptonu. Nie sądziłem jednak, by był wart 75 milionów funtów. Nie spodziewałem się też, że odciśnie aż takie piętno na grze obronnej Liverpoolu. Dziś jednak Van Dijk to prawdziwy potwór w pozytywnym tych słów znaczeniu. Przypomina mi nieco Jaapa Stama. Czyści wszystko, prezentuje się znakomicie – komplementował Holendra Gary Neville.
Stoper jest świadomy, że takie kolekcjonowanie komplementów rodzi presję, lecz jednocześnie zawsze zaznacza, iż lubi ją i cieszy się każdą chwilą spędzaną w klubie z Anfield. A dodatkowo sam wskazuje, że jego indywidualne starania poszłyby na nic, gdyby nie to jakie wsparcie obrona otrzymuje od środkowych pomocników. Tych często chwali się za umiejętność błyskawicznego rozpoczęcia ataku po odbiorze futbolówki, ale mało kto zwraca uwagę na to, jak reagują w odwrotnej sytuacji. A Keita, Wijnaldum, Milner czy nawet Henderson są na tyle zdyscyplinowani, by odpowiednio szybko odpowiadać po stracie pressingiem lub organizacją defensywną.
Z tej perspektywy sprzedaż Coutinho była praktycznie najlepszą rzeczą jaka mogła spotkać Liverpool. – Tu już dotykamy kwestii czysto fizycznych, dotyczących motoryki obu piłkarzy, a także ich szeroko rozumianej siły. Ciekawie pisał o tym Diego Torres w „El Pais”, dowodząc, że Brazylijczyk w roli środkowego pomocnika był po prostu zbyt słaby, aby w pełni dopasować się do stylu gry preferowanego przez Jurgena Kloppa. Hiszpański dziennikarz powoływał się na wyniki testów wydolnościowych, przeprowadzonych latem na życzenie niemieckiego szkoleniowca i wśród pomocników to właśnie Phil wypadł najgorzej – po wykonaniu dwóch sprintów na kilkadziesiąt metrów musiał dać sobie około pół minuty, idąc lub wręcz stojąc, żeby odzyskać siłę do dalszej gry – pisaliśmy o tej kwestii jeszcze pod koniec poprzedniego sezonu. Wówczas w kontekście porównania z Alexem Oxlade-Chamberlainem, który dzięki swojemu dynamizmowi oraz kondycji znacznie bardziej przydawał się drużynie w środku pola. Dziś, kiedy Anglik jest kontuzjowany, identyczną różnicę można dostrzec między Brazylijczykiem a Nabym Keitą, który podobnych przestojów również nie notuje, zapieprzając w meczach od pudła do pudła.
Teraz również będą mieli za kim zasuwać, zaś obrońcy, z Van Dijkiem na czele, kogo pilnować. Podopieczni Jurgena Kloppa potrafią już bardziej odpowiedzialnie bronić, zwalniać tempo i kontrolować mecz – są po prostu bardziej świadomi – ale pod względem efektywności na wyjazdach do rywali z top 6 należy wymagać od nich więcej. W zeszłym sezonie ligowym Liverpool w gościnie poległ bowiem 5 razy, w tym z Manchesterem City, Tottenhamem, Manchesterem United oraz Chelsea. Z Arsenalem zaś zremisował. Dziś The Reds staną przed doskonałą okazją, by wykonać jeszcze jeden niezwykle ważny krok w drodze do ścisłego europejskiego topu. Wcześniej tracenie punktów ze słabiakami typu Swansea, Crystal Palace czy West Brom było u nich na porządku dziennym, ale nauczyli się już jak zwyciężać w tego typu trudnych meczach przeciwko słabszym rywalom. Nauczyli sie wygrywać brzydko. Nadszedł zatem czas, by zaczęli realizować mistrzowskie ambicje również na znacznie trudniejszych terenach niż na przykład Selhurst Park w zimny i deszczowy wieczór.
Mariusz Bielski
Fot. NewsPix.pl