Reklama

Włamanie się na stadion to kwestia ambicji 

redakcja

Autor:redakcja

14 września 2018, 11:10 • 24 min czytania 29 komentarzy

Rafał Dudzik od kilku lat włamuje się na stadiony. Zwykle wchodzi na nie jak do siebie, a gdy sposób na bezczela się nie powiedzie, szuka dziury w płocie albo przeskakuje nad siatką. Spełnia w ten sposób swoje dziecięce marzenia – od najmłodszych lat fascynuje się bowiem stadionami. 

Włamanie się na stadion to kwestia ambicji 

Jako kibic Legii śmieje się, że o jego planach urlopowych decyduje Łysy z UEFA. Ma za sobą dekadę intensywnych wyjazdów zorientowanych na zwiedzanie stadionów, podczas których przytrafiła mu się masa przeżyć – od wbicia się na zamkniętą imprezę na stadionie Schalke 04, przez wzięcie udziału w zorganizowanym przemycie, po spanie w pokoju z transwestytą.

Dlaczego stadionowy groundhopping jest nienormalnym hobby? Czy widząc na mapie wioskę Gol należy rzucić wszystko i jechać do Norwegii? Czy dla wyjazdu na mecz Legii z Realem można rzucić pracę i dlaczego prawdziwą wolność odczuwa się dopiero robiąc dwójkę na fiordach? 

***

– Byłem groundhopperem, zanim w ogóle narodził się w Polsce groundhopping.

Reklama

Co to znaczy? 

Wiele lat temu skumaliśmy się, że w obrębie jednego miasta jest kilka osób, które kręci tak nienormalne hobby jak oglądanie stadionów. Dopiero po jakimś czasie kolega wyszukał anglojęzyczne forum i dowiedzieliśmy się, że to, co robimy, ma nazwę. Zaczęliśmy się więc tak nazywać.

Mój pierwszy wyjazd związany ze stadionami to rok 2008, wtedy znajomi z restauracji na Nowym Świecie jechali na wakacje do Hiszpanii. Koleżanka podała mi nazwę miejscowości, Lloret de Mar, choć wieczorną porą w jej ustach brzmiało to bardziej jak Lroreblabladererdeblablama. Sprawdziłem na mapie – 40 kilometrów od Barcelony. W głowie od razu pomysł: może będzie okazja zobaczyć Camp Nou? Takim sposobem załadowałem się do jadącego 35 godzin autokaru, by wejść na wymarzony stadion, który przez całe życie oglądałem w telewizji. Na miejscu okazało się, że turystyka w Barcelonie jest tak rozwinięta, że dostanie się jednego dnia na wycieczkę po stadionie, a drugiego na mecz Ligi Mistrzów, nie jest żadnym problemem. Gdy za dzieciaka zaczynałem się świadomie interesować piłką, przy okazji większych imprez jak mistrzostwa świata nie tyle interesowały mnie piłkarze czy reprezentacje, ale najbardziej właśnie obiekty, na których będą rozgrywane mecze. Kupowałem różne skarby kibica i oglądałem, gdzie przyjdzie zawodnikom grać. Potwornie mnie to jarało. Zwłaszcza, że u nas infrastruktura sportowa była, jaka była. Co tu dużo mówić – pozostawiała bardzo wiele do życzenia. Nic więc dziwnego, że wówczas bardziej jarały mnie te nowe stadiony.

Dziś proporcje się przesunęły? Wolisz stare?

Teraz to już wszelakie, bo z czasem, owszem, zacząłem doceniać niezbyt nowe perełki, które mają w sobie po prostu to coś. Na przykład stary stadion Ferencvarosu. Klekot straszny, już go niestety nie ma, ale szczęśliwie udało mi się zahaczyć o niego i to nawet na derbach z Ujpestem. Co więcej, udało mi się na ten stadion włamać, jak na każdy zresztą, poza Estadio da Luz w Lizbonie, które było jedynym stadionem, za który zapłaciłem. Kwestią mojej ambicji było zawsze dostanie się na stadion na gapę, na sam pusty obiekt, oczywiście nie w dniu rozgrywania meczu.

206893_198030466901788_6659031_n

Reklama

Jak się wkradasz?

Mamy miliony sposobów. Najlepszą metodą na wszystko w życiu jest wchodzenie jak do siebie. Do gościa, który przestawia wajchy machasz ręką i mówisz „cześć” albo bełkoczesz coś pod nosem. Wtedy nikt nie zwraca na ciebie uwagi. Jeśli już jednak zwróci, trzeba faktycznie szukać sposobu. Gdybym zliczył wszystkie godziny, jakie spędziłem na okrążąniu obiektów szukając otwartej furtki, wyszłoby mi… No bardzo dużo czasu, po prostu. Czasami spędzało się godziny przed jednym stadionem tylko po to, by znaleźć dziurę albo bramę, przez którą da się przeskoczyć, ewentualnie przejść pod nią. Przez sklep, przez schowek, przez główne wejście.

Z którym stadionem było najtrudniej?

Ze Stadionem Olimpijskim w Berlinie, to zresztą pierwszy stadion, na który w ogóle nie weszliśmy. Olimpijskie obiekty są rozległe, łaziliśmy więc wokół i kompletnie nie mogliśmy znaleźć sposobu. Potem odrobiliśmy to przyjeżdżając na derby Belina, ale niestety to nie to samo, co wkradnięcie się. Duma jest mniejsza. Innym razem wracając z Eindhoven zahaczaliśmy o każdą miejscowość, w której był warty uwagi stadion. Takim sposobem w Hannoverze zagadał do mnie sympatyczny pan Hans i spytał, co kombinujemy. Powiedzieliśmy otwarcie, że chcemy wejść na stadion. Odpowiedział, że niestety dziś już nie ma absolutnie żadnej możliwości. Oczywiście nie uwierzyliśmy, przecież pan Hans nie może mieć racji. Na akcje zakładałem zawsze normalne buty, ale tym razem – z racji, że byliśmy w długiej trasie, a planowaliśmy załatwić wejście szybko – poszedłem w klapkach. No i w tych klapkach forsowałem ogrodzenie. Prawdopodobnie był to bardzo komiczny widok.

Udało się? 

Oczywiście.

Ile obiektów zaliczyłem w ten sposób? Było ich tak dużo, że tego nie dam rady tego zliczyć, więc posłużę się obrazowym porównaniem – w pytę. Doszliśmy do tego, że musieliśmy w jakiś sposób zdefiniować obiekt sportowy, bo zaczęliśmy popadać w taką przesadę, że odwiedzaliśmy wszystko, co jest kawałkiem boiska i ma dwie bramki. Żeby to sformalizować ustaliliśmy, że stadionem jest obiekt, na którym rozgrywane są mecze jakiejkolwiek klasy rozgrywkowej. Taki podział był nam potrzebny do statystyk. Początkowo oczywiście nabijaliśmy ich jak najwięcej. Andrzej, niepisana gwiazda groundhoppingu, potrafił w jednym roku zaliczyć 300 stadionów. Kosmiczna liczba. Wtedy nasze wyjazdy zorientowane na turystykę stadionową wyglądały tak, że pruliśmy godzinami śpiąc jak najmniej, by zaliczyć jak najwięcej obiektów. Nabijanie liczb miało swój urok, determinowało w nas większą skalę zwiedzania, ale z czasem mi się zmieniło. Wolałem te wyjazdy po prostu przeżywać.

Pomijając celowo obrane punkty, wszystko co po drodze zobaczyłeś i przeżyłeś było twoje. W pewnym momencie w nas – grupie wyjazdowej, która ma sześć-osiem osób i trzyma się blisko dzięki Legii – zaczęły się braki motywacji. Jeden najpierw zrzędził, że za dużo, drugi, że coś innego też chciałby zobaczyć. Powstały naturalne hamulce i korzystaliśmy też bardziej z innych uroków podróży, choć z groundhoppingu się nie wyrasta. Jak ktoś mi rzuca pomysł wyjazdu, wciąż pierwszą myślą jest: a jaki tam gra klub? A jaki mają stadion? O, fajny, pojadę! Chyba nie jest to zdrowe psychicznie, ale tak już mam. Chociaż przyznam, że zdrowieję, bo wolę już odpuścić stadion z piętnastoma krzesełkami pod Oslo na rzecz pójścia na targ rybny. Nie obrałem żadnego kierunku pod względem dużych stadionów czy – jak Rzeźnik – ekscentrycznych wydarzeń sportowych. Jest mi to wszystko jedno. Po prostu chcę zobaczyć jak największą liczbę piłkarskich miejsc, w których jeszcze nie byłem. Tylko wtedy – uważam – można się na jakiś temat wypowiadać, opieranie się na opinii innych czy przekazie mediów często psuje cały rzeczywisty obraz.

Spałeś kiedyś na stadionie?

Nie. Chyba nie. Na pewno nie spędziłem tam nocy, ale na meczu mogłem przysnąć, gdy wypiłem trochę za dużo.

Mateusz Koszela, autostopowicz, opowiadał, że w Ameryce Południowej najlepiej spało mu się na stadionach. Duża przestrzeń, jest bezpiecznie, cisza, spokój, brak ludzi. 

Genialne, bo można zaoszczędzić na hostelach. Pamiętam tylko, że w Charleroi bunkrowaliśmy się kilka godzin na stadionie. Była straszna ulewa, a samo miasto nie dawało zbyt wiele opcji do zwiedzania, więc urządziliśmy sobie regularny piknik. Swoją drogą to kameralny, śmieszny stadionik, uznawany jako ten drugi w mieście. Musieliśmy dość długo naszukać się dziury w płocie, a na ten większy weszliśmy bez problemu. Zapamiętam wskazówkę – nie wykluczam, że wkrótce ją wykorzystam.

206761_198030503568451_5222760_n

Który stadion jest twoim ulubionym?

Wydaje mi się, że wyobrażeniem ulubionego stadionu jest ten, którego jeszcze nie widziałem, czyli Newcastle United. Od niego zaczęła się moja fascynacja stadionami. Pamiętam doskonale, gdy przed Euro 96 czytałem o nim w jakimś dodatku do gazety i oglądąłem zdjęcia. Jezus, jaki ten obiekt jest piękny! Zostało mi to do dzisiaj. Z tych, które widziałem… Serce każe powiedzieć, że ten przy Łaizenkowskiej. Z takich odwiedzanych jednorazowo, wspomniany wcześniej stadion Ferencvarosu. Trybuna prasowa była drewniana, bardzo stary obiekt, ale ze świetnym klimatem. Bardzo lubię też stadion Unionu Berlin, choć ostatnio jedna z trybun została przebudowana, co zaburza pierwotny urok. Wcześniej były trzy trybuny stojące i jedna siedząca, teraz ta siedząca jest większa i psuje proporcje. Będąc w Berlinie zawsze trzeba odhaczyć mecz Unionu. Świetny klimat, choć specyficzny, jak to w Niemczech, kraju dżinsowych kamizelek. Obiekt jest w kompletnym lesie. Dotarliśmy tam rano, bo oczywiście był sold out, ale doświadczenie podpowiada, że zawsze gdy jest sold out, bilety i tak da się kupić – jak nie od konika, to w kasach ze zwrotów. Od rana krążyliśmy po lasach poszukując ludzi, którzy wyglądają na sprzedawców biletów i okazało się, że… w tym lesie od rana jest totalna balanga. Piwo, kiełbasy, precle, śpiewy. Jest super. Z biletami się udało się, jak zawsze. I było fajnie – też jak zawsze. Mimo że człowiek wie, że nie jest od nich, w tej całej atmosferze Unionu potrafi się odnaleźć.

Którzy kibice najlepsi w Europie?

Legii.

A obiektywnie? 

Wciąż będę się upierał, że Legii. Można podzielić to na podkategorie. Niemieccy kibice są – biorąc do kupy wszystkie względy – najlepsi. Przede wszystkim dzięki frekwencji, samej konstrukcji kibicowania, co jest niepodważalne. Rozmawiamy w dniu meczu z Dudelange i mamy sprzedane dopiero 10 tysięcy kibiców. Jak na takie miasto – wynik dość skromny, delikatnie mówiąc. A w Niemczech na pierwszy mecz HSV w 2. Bundeslidze przychodzi full, stadion ma 57 tysięcy miejsc. U nas nawet na Ekstraklasie to nie do pomyślenia, a co dopiero w pierwszej lidze. Nie wiem, co by się musiało wydarzyć w jakimś niemieckim klubie, by ludzie przestali przychodzić na mecze. Cały dzień krąży u nich wokół tych 90 minut. Przed meczem piwo i kiełbasy, w trakcie meczu piwo i kiełbasy, po meczu także piwo i kiełbasy. Ma to spójny klimat. Doping? Obiektywnie rzecz biorąc jest dobry.

My się wyrywamy w aspektach bardziej… Nie chcę użyć nieodpowiedniego słowa, po prostu robimy rzeczy, których nawet nie tyle nie powinniśmy robić, co wręcz nie możemy, a potrafimy je w bezczelny sposób olać i przywalić pięścią w stół albo obejść w kreatywny sposób. Gdy wojewodą był pan Kozłowski, mieliśmy wielkie zatargi i on przed meczem w Lidze Europy po raz kolejny przyczepił się do sektorówek. Padła deklaracja, że gdy znowu będą używane, zamknie stadion, tramwaje, miasto, wszystkich. Pamiętam, że na Żylecie problem został rozwiązany bardzo sprytnie – została stworzona sektorówka w postaci witrażu. Podstaw prawnych by się przyczepić nie było, twarze nie były przecież zasłonięte, każdego można było rozpoznać przez transparentny materiał. Nie mam wiedzy, by w innych zakątkach Europy coś takiego się działo.

Za co szanuję kibiców Legii – w mocny sposób przypominają pewne historyczne fakty, o których często się nie mówi. Jak wtedy, gdy przed meczem z Astaną przypomnieli, że Niemcy mordowali podczas powstania także dzieci. 

W tej chwili ma to ogromne przełożenie na otaczającą nas rzeczywistość, zwłaszcza przy okazji Powstania Warszawskiego. Gdy sobie przypomnę Godzinę „W” piętnaście lat temu, nie tykało to ogółu ludzi, nie była ona aż tak obchodzona. Pamiętali głównie ci, którzy się utożsamiali z powstaniem. Dziś? Dziś ma ona wielki wymiar, przyjęła formę zorganizowaną, w czym spora zasługa środowiska kibocowskiego. Takie elementy przemawiają też do osób niezwiązanych z piłką nożną. Moja mama nigdy nie rozumiała, co tak właściwie syn wyprawia na tych trybunach, demonizowała mając w głowie przekazy medialne. Mamo, spójrz na mnie, na moją twarz, ty myślisz, że jak tam idę to wyciągam maczetę i tłukę ludzi? Mamo, zmiłuj się! Pokazałem jej parę razy nasze oprawy – a moja mama sentyment do historii ma niemały – i bardzo jej się one podobały. W jakiś sposób zdefiniowało to jej spojrzenie na całe środowisko kibicowskie.

Kogo poza Legią i Niemcami zaliczysz do czołówki? 

Chyba łatwiej byłoby mi powiedzieć, którzy są najgorsi. Tu sprawa jest prosta – Hiszpanie. Mecze w Hiszpanii to przeokrutna nuda.

Jeśli miałbym coś sprecyzować, byłoby mi trochę ciężko. Na myśl przyhcodzą kluby belgradzkie, ale nie wypowiem się, bo w Belgradzie byłem, owszem, ale jak na złość podczas przerwy reprezentacyjnej. Szkoda, że ostatnio nasi piłkarze spartolili nam okazję bezpośredniego spotkania. Dopóki ich nie widziałem na własne oczy, koronacji nie będzie. Coś fajnego potrafili pokazać w Rumunii i na Węgrzech, ale tu ze względu na zaszłości historyczne mogę mieć zaburzony obraz. Gdy słyszeli język polski przyjmowali nas – delikatnie mówiąc – z otwartymi ramionami.

Wschodnia Europa także stoi dobrze, choć mecz na Ukrainie wspominam bardzo źle. To, co tam się wyprawiało, podchodzi bardziej pod stan wojenny. Wyjazdy z lat 90-tych znam niestety tylko z opowieści i brzmiały one jak piekło na ziemi, czyli mniej więcej tak samo, jak to, co przeżyłem w Kijowie przed meczem z Zorią Ługańsk. Dojechaliśmy na spokojnie, przespaliśmy się w samochodzie i gdy się obudziliśmy, dostaliśmy szereg informacji, że na mieście dzieją się dziwne rzeczy. Zdziwiliśmy się, bo nic na to nie wskazywało. Poszliśmy na Majdan, na którym miała być zbiórka. Wybraliśmy dobry moment, bo dziesięć minut później moglibyśmy nie dojść. Zebrała się weselsza ekipa z Dynama Kijów, która dzień wcześniej miała dżentelmeńskie spotkanie z ekipą od nas i po reakcji zakładam, że prawodopodobnie nie wyszli z tego spotkania zadowoleni. Kibiców jeszcze rozumiem, hobbyści, ale oprócz nich zebrał się taki tłum przypadkowych ludzi, jakby miało dojść do rewolucji. Otoczył nas kordon wszystkich możliwych służb, jakie mieli. Zwykle mundury służb są jednolite, a te służby wyglądały tak, jakby poubierano je we wszystko, co akurat było na magazynie. Niektórzy byli ubrani nawet w stroje cywilne, brakowało chyba tylko ludzi w kaskach ze straży pożarnej. Ludzie – także kobiety i dzieci! – rzucali w nas wszystkim, co było pod ręką. Kostką brukową, drewnem do kominków, które powyciągali z restauracji, krzesłami, butelkami. Stamtąd otoczeni kordonem musieliśmy ruszyć w kierunku stadionu. Przez całe przejście towarzyszyły nam te same rzesze, które dzieliły się cały czas swoim materialnym dobrobytem, niestety głównie tym ciężkim. Nawet starsze kobiety z balkonów nas wyklinały. Tak przypuszczam, bo choć nie znam języka, to odniosłem wrażenie, że nie są to serdeczne pozdrowienia i życzenie miłego dnia. Półgodzinny pochód był jak półroczna droga przez mękę. Nawet tak harda ekipa jak Legia mogła być zaniepokojona. Na stadionie to samo – kamienie z lewej, kamienie z prawej. Któregoś ze znajomych zaatakowali nawet jak wychodził z hotelu. Warto było to z kronikarskiej ciekawości przeżyć, przy czym słowo klucz to właśnie „przeżyć”.

535516_378052075566292_680772104_n

Jak jest odbierana Legia w Europie? Po Borussii i Realu w świat poszedł słaby przekaz – bydło, które bije. 

Nie tyle przekaz, co potwierdzenie przekazu, bo chyba wcześniej mieliśmy już taką opinię. Wystarczy spojrzeć na liczbę kibiców gości, którzy przyjeżdżaja do nas na mecze międzynarodowe. Poza Borussią – czego się spodziewałem, Niemcy zawsze są zmobilizowani – przyjeżdżają do nas małe grupy. Chyba mają takie wyobrażenie, że ich tu zabijemy, poćwiartujemy i zakopiemy, albo zrobimy to samo, tylko w innej kolejności. W rzeczonym Belgradzie na przykład – swoją drogą wyczytałem, że to jedno z dziesięciu najbardziej imprezowych miast świata, choć szczerze mówiąc miasto wygląda jakby było po imprezie, a nie w trakcie, obraz zbombardowanych budynków w centrum jest ciekawy – gdy słyszeli, że jesteśmy z Warszawy, pierwszą reakcją od każdego była: – Legia! Drugie pytanie było niestety o to, za kim jestem w Belgradzie. Próbowałem wymijać, ale naciśnięty mówiłem zawsze, że za Crveną i szczęśliwie trafiałem tylko na kibiców Crvenej. Po takiej odpowiedzi można było pić rakiję i było super.

Co innego byłoby pewnie, gdybyśmy pojechali na mecz przeciwko nim. Wtedy już nie przyjęliby nas jako przyjaciół, a konkurencję. Mimo że Legia sportowo może nie dojeżdża, kibicowsko daje się we znaki w Europie i ludzie nas kojarzą. Czasem traktują nas z fascynacją, czasem z zaniepokojeniem. Gdy już okazuje się, że nie odgryziemy im rąk, łagodnieją i traktują nas bardzo w porządku.

W jakim najbardziej popieprzonym miejscu oglądałeś mecz? 

Egzotyczny jako tako był Trabzon. Najbardziej odległe miejsce – nie tylko kilometrami, ale też kulturowo. Jeśli jedziesz tam na 2-3 dni, to jest zupełnie spoko, w sam raz by zobaczyć wszystko, zwłaszcza że wrażenie robi ta odmienność. Na dłużej – nie byłbym taki pewnien. Na pewno nie było to miejsce godne deklaracji „tak, chcę tu zamieszkać”.

Któregoś razu spotkałem się z kolegą Andrzejem i jeszcze jednym, Wojtkiem. Przy okazji spotkania poszliśmy coś popić, w grę weszła nawet Gorzka Żołądkowa. W mocno entuzjastycznym widzie zaproponowałem im wyjazd do kolegi do Eindhoven. Reakcja była do przewidzenia.

– TAK!!! Zajebiście!!! Jedziemy!!!

Kompletnie się tym nie podjarałem, bo niejednokrotnie była sytuacja, że ktoś reagował entuzjastycznie, a jak przyszło co do czego, to nie było czasu albo pieniędzy. A tutaj dzień po wydarzeniu dostaję telefon „kiedy jedziemy?”. Zdziwiłem się po pierwsze, że pamiętają w ogóle tę rozmowę, a że jeszcze podtrzymują entuzjazm to juz w ogóle wybałuszyłem oczy. Gdy wyjechaliśmy poza granice Polski, pierwsze co nam wpadło w oko to Gelsenkirchen. Podjechaliśmy pod stadion, od razu zrobił wielkie wrażenie. Stwierdzilismy: możę da się i od środka? Płoty nie płoty, nie wygląda, by było to łatwe. W pewnym momencie przez bramki wchodzi wycieczka. Niewiele myśląc – podłączyliśmy się. Wycieczka w lewo, my w prawo. Polataliśmy sobie po całym stadionie, wtedy zajarani jak dziecko w Boże Narodzenie, zwłaszcza że była tam wysuwana murawa. Gdy obłaziliśmy cały stadion, kolega stwierdził, że napiłby się piwa. Stadion… Może jest jakaś knajpa? Jest, na dole wycieczka wchodzi do knajpy! Zeszliśmy, wchodzimy, a tam potwornie szeroka restauracja, na całą długość boiska. W środku multum ludzi, mimo że to środek tygodnia i godzina 14. Bankiet pełną gębą – gotowanie na żywo, kamery, wodzirej, muzyka. Nie znaliśmy konwenansów, więc kolega miał iść dowiedzieć się, komu trzeba zapłacić i jak to działa. Wzięliśmy z bufetu jedzenie i piwo, usiedliśmy, siedzimy… Okazało się, że to impreza zamknięta i wszystko jest za darmochę. Trochę się z tłumu wybijaliśmy, bo ludzie byli ubrani w miarę elegancko, a my w t-shirtach i klapkach, więc baliśmy się, że ktoś się pokapuje. Zupełnie przypadkowo usiedliśmy akurat pod zdjęciami Tomasza Hajto i Tomasza Wałdocha, co już w ogóle dopełniło obrazu absurdu. Ale skoro Niemcy okazali się gościnni, zostaliśmy dłuższą chwilę. Pojedliśmy, popiliśmy, pojechaliśmy dalej, prosto do Dortmundu. I to w mojej opinii jest miasto jeszcze gorsze od Trabzonu. Taki Trabzon Niemiec. Jeśli Trabzon to trzy dni zwiedzania, Dortmundu masz dosyć po pół dnia. Poza stadionem nie ma nic. Miasto żyje chyba tylko dzięki klubowi.

A propos gościnności – który kraj okazał się w waszych eskapadach najbardziej gościnny? 

Dla nas, Polaków, Węgry. Na meczu kilku łysych koksów wyściskało mnie jak syna tak, że prawie połamali mi żebra. Drugi kraj to Serbia. Pamiętam, jak stałem pod sklepem nocnym i zagadał do nas gość pytając, skąd jesteśmy. Gdy usłyszał, że z Polski, wyskoczył z Sobieskim. Że Turków obił, że to, że tamto, że zafascynowany. Wydało mi się to dość mało oczywiste dla obcokrajowca. Spytałem, czy u nich taka znajomość historii jest powszechna, czy po prostu on jest fanem przeszłości Słowianów. Okazało się, że powszechnie nas respektują, bo nie dajemy sobie w kaszę dmuchać, jesteśmy charakterni i podobni do nich. Słowiańska brać jest żywa.

W Europie Zachodniej z przesadnym entuzjazmem nie spotkałem się nigdzie, poza zwyczajną, tradycyjną gościnnością wobec wszystkich kultur.

208049_198027730235395_6691402_n

Co musi się stać, byś powiedział, że wyjazd jest zajebisty?

Najlepiej coś nieoczekiwanego. Nie lubię planować wyjazdów. Gdy gdzieś jedziemy, nasz pion przygotowawczy szykuje zarys wycieczki, punkty warte odwiedzenia, sensowną trasę, ale ja najlepiej czuję się, gdy jadę w ciemno. Nie zapoznaję się z niczym, by mieć kompletne zaskoczenie. Często dopiero po powrocie z danego miejsca wyszukuję informacje, gdzie byłem. Gdy czytam przed, buduję sobie w głowie obraz i oczekiwania. Z drugiej strony fajnie jest też swoje wyobrażenia obalać, jak na Białorusi, która mnie bardzo zaskoczyła. Spodziewałem się wąsatego Łukaszenki na granicy, batożenia i patologii, a okazała się krajem czyściutkim, uporządkowanym. Byliśmy tam podczas mistrzostw świata w hokeju. Powód był prosty – gdy miałeś bilet, mogłeś wjechać bez wizy. Kupiliśmy więc wejściówkę na jakiś mecz, na który nawet nie poszliśmy. Zamiast tego zwiedzaliśmy kraj i stadiony. Będąc w Brześciu nigdy bym nie pomyślał, że to miejsce, które za jakiś czas przywita z honorami Diego Maradonę. Nie było tam nic fascynującego, może poza fortyfikacjami, które zwiedzaliśmy i reliktami sowieckimi, które były  ciekawe z naszej perspektywy.

Podobnie było w Turcji. Nigdy nie miałem wyobrażenia, że to państwo przesadnie ugruntowane w Islamie, bo Turków spotykałem podczas wyjazdów i to byli normalni ludzie. Straszyli mnie jednak, że wschód jest zupełnie inny niż Stambuł. Owszem, dziwne były apele z meczetów, ale nie spotkałem się tam z niczym zakrawającym o fanatyzm. Chodziliśmy tam swobodnie, piliśmy piwo, śmialiśmy się, nikt się nie przyczepił, ludzie byli bardzo serdeczni. Gdy potrzebowałeś coś załatwić, na przykład rolkę papieru, to gość z recepcji szedł do innego, który zadzwonił do następnego, który specjalnie miał przyjechać z rolką, ale nie sam – z trzyosobową delegacją. Pół miasta zaangażowane, by ci pomóc w najmniejszej sprawie. Gdy musieliśmy załatwić autobus do Gruzji, była to tak skomplikowana operacja, że już podejrzewaliśmy, że zaraz przyjedzie nam w tym pomóc sam Erdogan. Gdy już dojeżdżaliśmy do granicy, jedna z kobiet wręczyła wszystkim pasażerom po kartonie papierosów i butelkę wódki. Jezu, jaki gościnny kraj! Niestety po przekroczeniu jej fanty zostały odebrane. Okazało się, że pierwszy raz w życiu miałem okazję uczestniczyć w zorganizowanym przemycie alkoholu i papierosów.

Skandal, najgorsze to odebrać dziecku zabawkę. 

Znielubiłem ich. Oczywiście żartuję, ale już tak na serio, nie lubię Belgów i Duńczyków, mają inne spojrzenie na wiele spraw niż my. Kiedyś jechaliśmy w Danii autostradą i zatrzymaliśmy się na miejscu parkingowym. Gdy przeszło się przez tory, można było popatrzeć na piękne morskie pejzaże. Udaliśmy się tam, zrobiliśmy zdjęcia, wracamy. Mieliśmy dwa rozwiązania – wrócić tą samą drogą, czyli przejść przez tory i za 15 metrów mieć samochód, albo zasuwać 1,5 kilometra do legalnego przejścia. Decyzja oczywista. Zajechał tam jednak sympatyczny pan i gdy zbliżaliśmy się do torów, zaczął do nas krzyczeć.

– Ale o co chodzi? Mamy tu samochód.

– Nie! Przejsćie najbliższe tam, 1,5 kilometra dalej!

Niestety nie posłuchaliśmy jego wskazówek. Był tak oburzony, jakbyśmy krzywdzili jego i całą rodzinę. Stanął, oparł ręce o boki i…

– Mhm. Now we have to call the police!

To hasło wielokrotnie wracało podczas naszych wyprwaw. Nie wiem, ja nawet w ścisłym centrum Warszawy przeszedłbym przez tory tramwajowe, jeśli tylko byłbym pewny, że nikomu nie zrobię krzywdy.

Pamiętasz największą wpadkę, jaka zdarzyła ci się w podrózy? 

Oczywiście, choć nie miała ona skutków materialnych. Na swój drugi wypad do Bukaresztu jechałem z kolegą, który miał absurdalny opór psychiczny przed spaniem w hostelach. Tłumaczyłem mu tysiąc razy, że bez sensu brać droższe opcje, skoro potrzebne nam tylko łóżko na trzy godziny snu. Namawiałem go na hostele od lat przy okazji przeróżnych wyjazdów. No i po wieloletnich namowach wreszcie udało się w Bukareszcie. Rozgościliśmy się w pokoju, kolega poczuł, że w sumie nie jest tak źle. Aż do momentu, gdy pod bramy hostelu podjechały na sygnale rządowe fury. Zeszliśmy i dostaliśmy od recepcjonistki krótką instrukcję:

– Nie patrzcie w tamtą stronę i nie róbcie niczego podejrzanego.

Oho, zaczyna się robić ciekawie. Kompletnie wryty zastanawiam się, o co chodzi. W tym momencie wysiada z samochodu koks i panienka, którą przykrywają kurtką. Wprowadzili ją do hostelu i tyle, po akcji. Kto to? Córka prezydenta? Ale co ona robiłaby w takim miejscu? Pani w recepcji wyjaśniła nam, że dokooptowali do pokoju lokatora, którym okazał się transwestyta. Nie pamiętam dokładnie, dlaczego akurat jego i dlaczego akurat do nas, no ale był z nami w pokoju.

Kolega się przeraził. Po latach namów spędzał pierwszą noc w hostelu. Jak się okazało – zapewne ostatnią. Obyło się bez strat materialnych i cielesnych, ucierpiał jednak światopogląd. Spieprzyli mi parę lat ciężkiej pracy.

Przynajmniej materialnie nigdy nie udało mi się zgubić nic bardziej cennego niż sandał.

Chociaż nie, kiedyś przez wyjazd straciłem pracę.

Pracę?! 

Tak, przez wyjazd do Madrytu. W poprzedniej ciężko byłoby mi wygenerować wolne na mecz Legii, więc najłatwiejszą opcją było rzucenie posady. Jak się chce, naprawdę się da. Po prostu trzeba chcieć.

Żałowałeś?

Niekoniecznie. Z punktu widzenia rozwoju zawodowego praca faktycznie była dobra, ale niszczyła organizm i psychikę. W pracy karmię ludzi, jestem kucharzem. Zdaję sobie sprawę, że zawodowo mógłbym rozwijać się lepiej w poprzedniej pracy, ale obrałem sobie inne priorytety w życiu. Może nawet dobrze, że pojawił się kontekst, dzięki któremu mogłem podjąć tę decyzję. Pracuję żeby żyć, a nie żyję, by pracować. Prosta zasada.

Właściwie nigdzie od ośmiu lat nie byłem człowiekiem decydującym o tym, gdzie pojadę na wakacje. O moich wakacjach decyduje Łysy z UEFA, który wyciąga kulki. Czasem znajomi pytają:

– Jakie plany na wakacje?

– Nie wiem, musimy poczekać, co wylosuje ten łysy gościu.

Od wielu lat tak to działa. Po losowaniu od razu włącza się infolinia, kto jedzie, kto nie, kombinowanie wolnego na szybko.

308767_273527806018720_1409943618_n

W tamtym roku prawdziwy highlife – Kazachstan, Naddniestrze.

Akurat wyszło mi niestety niewiele, teraz też dużo odpuściłem. W pracy mam o tyle skomplikowaną historię, że awansuję na szefa kuchni, co wiąże się z większą ilością obowiązków i chwilowo muszę kilka rzeczy poukładać. Byłoby nieeleganckie, gdybym powiedział moim pracownikom, że nie mogą wziąć urlopu, bo muszę sobie jechać na mecz. O tyle nie żałuję Dudelange, że na tym stadionie grałem w piłkę. Przy okazji jednego z wyjazdów zwiedziliśmy Luksemburg, rzecz jasna ze stadionem włącznie. Oczywiście weszliśmy jak do siebie, a że mieliśmy piłkę, to sobie przy okazji pokopaliśmy.

Raz tylko zdarzyło się, że zamiast meczu Legii wybrałem inne miejsce. Wizja drugiej podróży do Norwegii wygrała z meczem z St. Patrick’s Athletic. Po meczu z Molde już wiedziałem, że tam wrócę. Wiedziałem wcześniej, że Skandynawia jest ładna, ale nie sądziłem, że to inna planeta. Spektakularne miejsce, co nie zmienia faktu, że ileś obiektów sportowych zostało zahaczonych. Między innymi w miejscowości Gol. Kompletne zadupie, jakaś odludna wioska, ale widząc na mapie miejscowość Gol i wiedząc, że jest tam stadion, nie można odpuścić. Orlik jak orlik – zaliczone, stempel postawiony. Podczas jednego wyjazdu w Norwegii zrobiliśmy pięć tysięcy kilometrów. Ile my w życiu przekręciliśmy liczników, to głowa mała. Mam jednak ten komfort, że jestem szczęśliwym nieposiadaczem prawa jazdy.

Podróżowanie jest łatwe czy proste? 

Ludzie strasznie demonizują. Podróżowanie jest bardzo łatwe. Potrzeba oczywiście jakichś możliwości, ale mimo że nie mam konta na Kajmanach, życie mnie nauczyło, że największym ogranicznikiem jest czas, niekoniecznie pieniądze. Pieniądze zawsze zorganizujesz, jeśli chcesz i potrafisz z różnych rzeczy rezygnować. Wspomniana Norwegia to okrutnie drogie miejsce. Kolega był już dobrze zrobiony, więc skusił się na piwo przed meczem i postawił także mi. Zapłacił prawie stówkę. Zrobiło to na nim wrażenie dopiero następnego dnia, gdy wytrzeźwiał. Tak poza tym rozsądnie dysponowaliśmy środkami i jedenastodniowy wyjazd do drogiej Norwegii wyszedł taniej niż trzydniowy do Madrytu. Max Kolonko śmieje się, że Polacy jeżdżą z kanapkami na wakacje, ale do Norwegii trzeba, bo tam nic nie ma, na przestrzeni wielu kilometrów żadnych form życia. Przy odpowiedniej mieszance chęci i kreatywności można wszystko.

Moja mama boi się podróży, bo nie zna języków. Tłumaczę jej, że faktycznie mam łatwiej, natomiast dla mnie przykładem jest gość, z którym pracowałem. Do MENSA na pewno nie należał, ledwo znał swój język ojczysty, a co dopiero obce. Ale gdy wpadł na pomysł wyjazdu do pracy do Niemiec, po tygodniu już był na miejscu. Nie miał świadomości swoich ograniczeń, więc po prostu pojechał i robił to, co chciał. Po prostu to zrobił.

Ludzie mają trochę życiowej nieśmiałości i obawy przed nowym. Zawsze mnie wypychają, bym coś załatwił po angielsku, mimo że każdy zna i dałby sobie radę. Często zresztą jedziesz w miejsce, gdzie ludzie nie znają angielskiego i niby go znasz, ale zostajesz z nim jak Himilsbach.

Ale ja łatwych dróg nie szukam. Kocham sylwestra. Dla wielu to impreza jak impreza, ale to nieprawda, dzień gdy wszyscy na świecie się bawią musi być szczególny. Lepsza niż sylwester jest dla mnie tylko feta mistrzowska – też wszyscy na ulicach, też zabawa na całego, też fajerwerki, ale jest dodatkowo fajna pogoda. Mieliśmy tradycję, że w dniu sylwestra wsiadaliśmy do samochodu i ustalaliśmy, do jakiego miasta pojedziemy. Po prostu spotykaliśmy się i padało pytanie:

– No dobra, to gdzie?

Wybieraliśmy spośród dostępnych opcji i po prostu pruliśmy przed siebie. Najpierw zaliczyliśmy Pragę, potem Berlin i Amsterdam, zawsze spaliśmy w samochodzie. Nigdy nie potrzebowałem w życiu komfortu. Wręcz odwrotnie zawsze o to chodziło, by te wyjazdy były niekomfortowe, nieoczywiste, niesztampowe. Raz w życiu byłem na all-inclusive – nudy, nudy, nudy, nigdy więcej. Za to smażenie jajecznicy na lodowcu w sierpniu wspominam do dziś jako coś zajebistego. Przełamujesz bariery, gdy nagle uświadamiasz sobie, że twoja toaleta nie ma ścian, dachu, ani podłogi i musisz załatwić pewne sprawy pośrodku fiordów. Kiedy już to w sobie przewalczysz, okazuje się, że nie ma nic piękniejszego niż toaleta z takim widokiem. Jakkolwiek głupio to brzmi, dwójka na skale to prawdziwe, szczere poczucie wolności.

Po co tak właściwie to robisz? Jakby dziś powiedziano ci, że nigdy nie pojedziesz na mecz, czego by ci brakowało?

Prawdopodobnie stałbym się aktywnym działaczem społecznym na rzecz zalegalizowania eutanazji.

Droga jest celem. To fajne powiedzenie, prosta sentencja, ale robi robotę. Uwielbiam być w drodze. Kojarzysz te psy, które jadą samochodem z wywieszonym językiem? Ja wyglądam tak samo. Podróż mnie napędza.

Z rzeczami materialnymi tak nie mam. Nigdy nie czuję, że coś chcę sobie kupić tak mocno, że nie dojadam. A gdy się uprę na jakąś podróż, potrafię stanąć na głowie. Najbardziej wtedy, gdy pojawia się spontaniczna opcja wyjazdu. Łysy losuje kulkę, a my tydzień później jesteśmy już gdzieś tam. W momencie losowania siedzę w pracy, grafik mam ustalony, plany sporządzone i muszę kombinować wolne. Wielokrotnie próbowałem dokonać niemożliwego, żeby móc pojechać.

I się udawało.

To w tych podróżach kocham. Uświadamiają mi, że jeśli na czymś mi naprawdę zależy, to zawsze jestem to w stanie zrobić.

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

Najnowsze

Cały na biało

Anglia

Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Michał Kołkowski
2
Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City
Polecane

Jonah Lomu. Wybryk natury, który odmienił rugby

redakcja
3
Jonah Lomu. Wybryk natury, który odmienił rugby

Komentarze

29 komentarzy

Loading...