Reklama

Przemysław Karnowski: Ja i NBA? Byłem pozytywnym realistą

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

03 września 2018, 15:38 • 21 min czytania 7 komentarzy

– Cieszę się, że finały NCAA odbiły się w kraju takim echem, bo jednak niewielu polskich zawodników decyduje się na wyjazd do Stanów, żeby kontynuować karierę na uniwersytecie. Kibice mogli obejrzeć chłopaka z Torunia, który jeszcze kilka lat temu latał po małej sali w Szkole Podstawowej nr 24, a teraz wybiega na stadion do futbolu amerykańskiego w obecności 70 tys. ludzi, gdzie na dużym ekranie pokazują Michaela Phelpsa i Vince’a Cartera oglądających jego mecz. To była fajna przygoda – mówi Przemysław Karnowski, były center Gonzaga Bulldogs, który po nieudanym pobycie w Hiszpanii wrócił właśnie do Polskiego Cukru Toruń.

Przemysław Karnowski: Ja i NBA? Byłem pozytywnym realistą

„Big Mamba” opowiada w długiej rozmowie z Weszło o swoich początkach, wyjeździe na studia za ocean, amerykańskich studentach brodzących w błocie, najgorszym sylwestrze w życiu, kontuzji po której wstawanie z łóżka zajmowało mu ponad godzinę, przyczynach porażki w finale ligi, a także drafcie NBA, po którym ostatecznie musiał obejść się smakiem.         

***

Gdyby po finałach NCAA zaczepiła ciebie wróżka i powiedziała, że za półtora roku wrócisz do rodzinnego Torunia, to co byś jej powiedział?

Na pewno bym się z nią nie zgodził.

Reklama

Dla polskiej ligi twój powrót to świetny news, dla ciebie sportowo na pewno nie. Jak sam do tego podchodzisz?

Muszę pokazać, że wciąż potrafię grać na wysokim poziomie. Chcę dobrze przepracować ten sezon razem z trenerem Dejanem Mihevcem i odpowiadającym za przygotowanie fizyczne Dominikiem Narojczykiem. Grałem już w naszej lidze przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych, więc jestem z nią w miarę zapoznany. Wiem jak wygląda tutaj gra, część kolegów znam też dobrze z reprezentacji. Plan jest więc taki, żeby mocno popracować, odbudować się i po roku wejść już z buta do lepszej ligi.

Twoja przygoda z hiszpańską ACB potrwała tylko rok.

Myślę, że początek sezonu w Hiszpanii nie był zły (Karnowski od lipca 2017 r. był zawodnikiem MoraBanc Andorra – red.). Grałem w miarę regularnie zarówno w lidze, jak i EuroCupie, ale niestety w grudniu złapałem kontuzję. Początkowo myślałem, że to nic poważnego, bo skręcenie stawu skokowego zdarza się u koszykarzy dość często. Zakładałem, że będę pauzował dwa i pół, góra trzy tygodnie, ale sprawa okazała się poważniejsza i byłem poza grą aż przez osiem tygodni. Klub w moje miejsce ściągnął dwóch zawodników, ale trudno się dziwić, to biznes, każdy chce wygrać. W takim układzie ciężko byłoby mi wrócić do rotacji, dlatego wraz z agentem doszliśmy do wniosku, że zmienię klub. Już wtedy miałem propozycje z Torunia i Anwilu, ale postanowiłem pójść do Fuenlabrady. Myślałem, że to będzie dla mnie dobry krok, bo drużyna wygrywała i kiedy przyszedłem, faktycznie dostawałem szanse. Później jednak zaczęliśmy przegrywać i trener wrócił do graczy, z którymi pracował od początku sezonu. W konsekwencji w niektórych meczach wychodziłem na 2-3 minuty, a w innych w ogóle. Byłem sfrustrowany. Dziś, kiedy to wszystko analizuję na chłodno, to wiem, że takiego ruchu już bym nie zrobił. Drugą połowę sezonu miałem straconą, praktycznie wyłącznie trenowałem.

Jakie to uczucie wrócić na stare śmieci?

Od momentu, kiedy zdałem maturę i wyleciałem do Stanów Zjednoczonych, nie byłem w Toruniu dłużej niż trzy tygodnie z rzędu. Później wracałem do Polski już tylko na zgrupowania kadry. Cały czas mam tutaj znajomych, z którymi się trzymam. Zdarzyły się nam jakieś wakacyjne wypady, jak jest czas, spotykamy się pograć w Fifę. Fajnie jest wrócić, ale przyjechałem tutaj przede wszystkim grać w koszykówkę i na tym się skupiam. Wszystko kręci się wokół kosza, sam traktuję ten sezon jakbym był za granicą. Chcę odciąć się od tego wszystkiego i po prostu pracować.

Reklama

Jesteś takim sentymentalnym gościem, który wraca teraz myślami do momentu, kiedy wyfruwał z Torunia?   

Jasne, nawet zwykła jazda samochodem po niektórych ulicach sprawia, że wspomnienia wracają. Na jednej chodziłem do podstawówki, na drugiej do gimnazjum czy liceum, tam chodziłem na pierwsze treningi, w tym kościele była pierwsza komunia, potem bierzmowanie. To wszystko przypomina mi, że tutaj się wychowałem i spędziłem większość swojego życia.

Jesteś ciekawym miksem. Niby torunianin, ale urodzony w Bydgoszczy, a wiadomo, jak bardzo kochają się oba miasta.

Gdyby nie porodówka, nie miałbym nic wspólnego z Bydgoszczą. Moja mama akurat pracowała w tamtejszym szpitalu i dlatego tam się urodziłem. Ona zresztą pochodzi z Bydgoszczy, tata jest z Torunia. Ja sam uważam się za torunianina, chociaż jak graliśmy kiedyś z reprezentacją turniej w Toruniu, to mówili, że jestem torunianinem, a jak graliśmy turniej w Bydgoszczy to mówili, że jestem z Bydgoszczy. Jak widać, zawsze ktoś się podłączy.

Mając w domu ojca-trenera, trudno było nie wybrać basketu? Twoja mamy zresztą też grywała.

Mama najpierw biegała przez płotki, dopiero potem grała w koszykówkę. Tata z kolei najpierw skakał wzwyż, następnie trochę gwizdał jako sędzia, aż w końcu przerzucił się na trenerkę. Sam wcześniej przez rok grałem w hokeja na lodzie, potem w nogę, nawet pływałem, więc tego sportu zawsze było dużo. Rodzice nigdy nie pchali mnie w stronę kosza, pytali raczej, w którą stronę chciałbym pójść.

Kiedy poszedłeś na pierwszy trening do ojca?

Miałem może 11 lat. Powiedziałem mu, że chcę zacząć trenować, a on na to: „Ale Przemku, niestety nie mamy drużyny w twoim wieku, więc jeśli chcesz trenować, to tylko z chłopakami dwa lata starszymi”. Podkreślił, że jeśli nie będę tak dobry jak oni, to po prostu nie będę grał. To mnie zapaliło do pracy, do boju. Oczywiście z tatą mieliśmy swoje spory, odbyliśmy kilka walk, ale na szczęście werbalnych. Ojciec jest takim typem trenera, który potrafi krzyknąć, ale to wszystko z dobroci dla zawodników, bo zawsze się nimi przejmował. Od kiedy wyleciałem z gniazdka, cały czas konsultuję z nim moją grę, ale już bardziej na zimno.

Jak w ogóle za dzieciaka wsiąkałeś w koszykówkę? Ja zaczęła się twoja fascynacja NBA?

Nie mogłem pamiętać słynnego „hej, hej tu NBA” w polskiej telewizji, ale były już pierwsze internety modemowe. Trzeba było czekać z półtorej minuty, żeby się połączyć – do tego chyba każdy w bloku wiedział, że łączy się internet, bo stary modem wydawał taki dziwny dźwięk – ale działało. Wchodziłem na YouTube, gdzie szukałem ciekawych filmików. Najczęściej podglądałem Shaqa i Hakeema Olajuwona. Wtedy to się zaczęło. Później, kiedy rodzice załatwili normalny internet, była możliwość oglądania skrótów meczów na stronie NBA. Zacząłem też chodzić na treningi. Miałem szczęście, szło mi nieźle i po kadrze wojewódzkiej doszedłem do reprezentacji Polski do lat 16. Dużo pomógł mi w tym oczywiście wzrost. Wtedy może nie byłem jeszcze takim bykiem, ale już byłem wysoki.

Jak reagował twój organizm na taki wystrzał w górę?

Był rok, że urosłem 13-14 cm, ale przeszedłem przez to w miarę bezboleśnie. Pamiętam tylko, że bardzo dużo spałem. Zawsze jak przychodziłem ze szkoły, to kładłem się na 2-2,5 godziny.

Park & Suites Arena, Montpellier 10.09.2015 KOSZYKOWKA MEZCZYZN MISTRZOSTWA EUROPY EUROBASKET 2015 MECZ Polska vs Finlandia MEN BASKETBALL EUROPEAN CHAMPIONSHIP EUROBASKET 2015 GAME Poland vs Finland NZ przemyslaw karnowski FOT. ARTUR PODLEWSKI /058sport.pl / NEWSPIX.PL --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

Poważne treningi zacząłeś w wieku 12 lat, a już pięć lat później zostałeś wicemistrzem świata do lat 17. Szybko poszło.  

Po tamtym turnieju skupiła się na nas duża uwaga, bo niecodziennie przecież reprezentacja Polski dochodzi do finału mistrzostwa świata jakiejkolwiek kategorii wiekowej. W drodze do finału pokonaliśmy m.in. Hiszpanię, Serbię aż 30 punktami oraz Litwę, a więc udało się nam ograć wszystkie europejskie potęgi. Dla wielu z nas to było wtedy spełnienie marzeń, przygoda życia, chociaż dla Amerykanów z którymi przegraliśmy mecz o złoto, pewnie nie. Pamiętam, że po wszystkim poszliśmy do nich do pokoju żeby pogadać. Byli na spokoju, niby cieszyli się, ale dla nich to była kolejna robota do wykonania, po której po prostu wracali do domu.

Później znaczna część ich składu trafiła do NBA.

Kiedyś liczyłem i wyszło mi, że aż jedenastu. Chociażby Bradley Beal i Andre Drummond. Obaj byli podstawowymi zawodnikami tamtej drużyny, a teraz zarabiają po kilkadziesiąt milionów dolarów. Większość Amerykanów przewyższała wszystkich zawodników na tamtym turnieju przede wszystkim atletycznością, przygotowaniem fizycznym. Przegraliśmy z nimi ponad 30 punktami i to była chyba najmniejsza możliwa różnica. Nie ma co się oszukiwać, byli poza naszym zasięgiem.

Zostałeś jednak wybrany do najlepszej piątki turnieju i ludzie cię zapamiętali. No i później miałeś też trochę szczęścia, bo wizyta trenera Gonzagi Marka Few w Polsce przypadła akurat na twój najlepszy mecz w lidze.

Trener Few jest znany z tego, że za bardzo nie lubi latać. Nie chodzi o samolot, tylko o podróżowanie aż przez ocean. Wcześniej jednak jego asystent Tommy Lloyd był już w Europie chyba z pięć razy. Dużo rozmawialiśmy, wysyłał mi wiadomości, aż w końcu obaj byli na meczu. A spotkanie faktycznie, wyszło mi.

Wyszło? Jako 18-latek rzuciłeś 35 punktów, trafiłeś 17 z 18 rzutów z gry. 

Miałem dzień konia, wpadało prawie wszystko, dobrze zbierałem. W obecności szkoleniowca Gonzagi udało mi się zagrać dobry mecz, ale z drugiej strony, trzy-cztery miesiące wcześniej, kiedy na spotkanie z ŁKS-em Łódź przyjechał trener Lloyd, już tak dobrze nie było…

Pamiętam, że tego samego dnia wcześnie rano musiałem być w Krakowie, gdzie zdawałem egzamin dający mi prawo pójścia na ewentualne studia w Stanach. O 8 zaczynałem pisać, a później takim malutkim, ciasnym Citroenem szybko musiałem wrócić do Tarnobrzegu. Skończyło się na… 5 punktach i dwóch celnych rzutach na dziewięć z gry. Kiedy jednak usiedliśmy pogadać po meczu w Legionowie, trenerzy powiedzieli mi wprost: „Bardzo chcemy, żebyś przyjechał do Gonzagi. Widzieliśmy twoje mecze, gdzie grałeś źle, gdzie grałeś średnio i gdzie bardzo dobrze”. Przekonało mnie to, że przedstawili mi plan, w którym mogłem rozwinąć się jako zawodnik. Trzy tygodnie później byłem już na kampusie w Gonzadze na oficjalnej wizycie. To była jednak przemyślana decyzja, bo byliśmy w kontakcie przez ponad dwa lata.

Co wtedy w ogóle wiedziałeś o rozgrywkach uniwersyteckich w USA?

Wiadomo, mecze w większości odbywały się w nocy, dlatego miałem z tatą taki układ, że on oglądał szkoły, które się mną interesowały i potem relacjonował mi ich grę. Odbyliśmy dużo takich rozmów, podobał mi się ich styl, przekonali mnie, że mogę jako wysoki zawodnik zaistnieć. Poza tym Gonzaga miała już doświadczenie w prowadzeniu zawodników z Europy. Dali mi szansę, chociaż przed wylotem nikt tak naprawdę nie wiedział, kim jest Przemek Karnowski. Każdego roku gubi się tam wielu zawodników, ale ja miałem to szczęście, że udało mi się odnaleźć.

Od razu poczułeś amerykańskie flow?

No nie, trochę czasu mi to zajęło. Oprócz trenerów bardzo dużo pomagał mi jednak Kevin Pangos, który teraz będzie grał w Barcelonie. Poznałem go właśnie w Stanach Zjednoczonych i to on był moim gospodarzem, na pierwszym roku mieszkaliśmy razem. Według panujących tam zasad, przez pierwsze dwa lata mieszka się w kampusie. Później można tam oczywiście zostać i zajmować coraz lepsze budynki, albo też urządzić się poza kampusem, bo dostaje się nieco więcej pieniędzy ze stypendium na wynajem domu. W takim lokum mieszka potem powiedzmy pięć osób, każda ma swoją sypialnię. Amerykański system uniwersytecki jest inny od tego w Polsce, życie studenckie jest o wiele fajniej zorganizowane.

Kibice w Polsce nie do końca czują ligę uniwersytecką, a w amerykańskim sporcie w marcu i kwietniu to jeden z głównych tematów.

Tak, mecze lecą na czterech kanałach dosłownie przez cały dzień. Towarzyszy temu wielka adrenalina, bo jest już tylko jedno spotkanie i drużyna, która miała średni sezon, może wygrać z ekipą, która nie przegrała wcześniej meczu. Ludzie się tym ekscytują, każdy ma w sercu swój uniwersytet, a na sercu logo, my akurat mieliśmy swojego buldoga. Poziom zainteresowania rozgrywkami dobrze pokazuje sprawa biletów. Jeśli graliśmy akurat mecz z jedną z najlepszych drużyn w lidze, to żeby dostać bilety, ludzie czekali dosłownie półtora dnia na mrozie w namiotach, a potem następne półtora dnia w takich samych warunkach, żeby mieć jak najlepsze miejsca w hali.

Ciekawa dystrybucja biletów.

Cała sala miała ponad 6 tys. miejsc, ale darmowych biletów dla studentów było tylko 1400. Jeszcze ciężej było usiąść w pierwszych rzędach. Organizacją meczów zajmuje się na kampusie tzw. grupa Kennel Club, to ona rozdaje numerki, kto może siedzieć w pierwszym, drugim, a kto w trzecim rzędzie. I wygląda to bardzo pomysłowo. Studenci chcący iść nam mecz, są rozstawieni po kampusie w niewielkich grupach. Członkowie Kennel Club wysyłają na Twitterze wiadomość na przykład o godzinie 12 informując, w którym dokładnie miejscu należy odebrać numerki. Ludzie się wywalają w błoto, wstają, biegną dalej, to coś niesamowitego. Nie można tego zobaczyć nigdzie indziej niż w rozgrywkach uniwersyteckich.

Jak wygląda zainteresowanie mediów podczas decydujących spotkań?

Kiedy przyjechaliśmy do Phoenix, wygraliśmy pierwszy mecz i udało się nam awansować do finału, to tłum w naszej szatni był taki, że tutaj rozmawiałem z jedną osobą, a obok stało z 70 kolejnych z kamerami i aparatami. Ale dla mnie nie była to wielka różnica, bo jednak wciąż jest to takie samo pytanie, na które musisz odpowiedzieć i dla 15 dziennikarzy. Raczej mnie to nie stresowało.

Niby tak, ale też niecodziennie Polak ląduje na okładce „Sports Illustrated”.

Ktoś oznaczył mnie na Twitterze przy wiadomości, że byłem pierwszym Polakiem  na pierwszej stronie tego magazynu. Nie wiem, być może, nie jest to potwierdzone, ale to naprawdę miłe. Spędziłem na uniwersytecie w Gonzadze pięć lat, cały czas walczyłem za tego buldoga i to było dla mnie nagrodą.

si-cover-march-madness

Tym bardziej, że w pewnym momencie miałeś bardzo poważne problemy zdrowotne. Opowiesz o tym?

Wszystko zaczęło się na treningu. Wyskoczyłem do bloku, przyjąłem jednego z zawodników na klatę. Odbiło mnie, ale zamiast wylądować na nogi, to obróciło mnie w powietrzu i spadłem na plecy. Miałem je trochę poobijane, czułem dyskomfort, ale nie na tyle, żeby zejść z treningu. Dokończyłem zajęcia, potem poszedłem na zabiegi i wróciłem do domu. Ale już następnego dnia, kiedy podnosiłem się z łóżka, nie mogłem za bardzo się obrócić, schylić. Kolejnego dnia mieliśmy mecz. Poszedłem na salę, ale powiedziałem, że na pewno nie dam rady zagrać. Chyba, że stanie się cud. Ledwo mogłem chodzić. To było 2 grudnia, później spędziłem miesiąc na rehabilitacji, akupunkturze, masażach, ale to nic nie pomagało, było wręcz tylko gorzej. O graniu nie było mowy. Był to okres, kiedy przylecieli do mnie rodzice na święta. Przy okazji mieliśmy też atrakcyjne mecze w lidze, a ja leżałem w łóżku i nie mogłem nawet pójść na mecz. Czasami zwykłe wstawanie z łóżka zajmowało mi godzinę, godzinę piętnaście.

Jak wyglądały twoje poranki?

Taktyka była taka, że obracałem się na łóżku, ześlizgiwałem się na podłogę, czołgałem się do klamki, chwytałem za nią i krzesło, a potem jakoś się podnosiłem. Miałem 23 lata i nie mogłem normalnie wstać z łóżka. Przyjmowałem wprawdzie na plecy zastrzyki z kortyzonu, ale one pomagały mi może na 2-3 godziny. Nie wyglądało to dobrze. 27 grudnia rodzice musieli lecieć do domu, a ja leżałem w łóżku i nie mogłem ich nawet odwieźć na lotnisko. Później miałem kolejne badania i dostałem informację, że muszę od razu kierować się do szpitala. Mówiłem im „róbcie ze mną wszystko, tylko nie operacja”, a pierwsze słowa doktora to oczywiście operacja kręgosłupa. Rodzice śpią, ja jestem tam sam, nie wiem co robić. Dodatkowo okazało się jeszcze, że w dysku i nodze wdało mi się zakażenie gronkowcem. Do szpitala przyjechałem 31 grudnia.

Kiepski sposób na witanie nowego roku.

Prawda? Pamiętam, że kiedy obudziłem się po operacji i wjechałem na oddział, to za oknem były fajerwerki. Od razu zasnąłem i tak wyglądał mój sylwester.

Jak wyglądała sama operacja?

Początkowo miałem lecieć prywatnym samolotem do Los Angeles, bo był tam gość, który w przeszłości operował wielu graczy futbolu amerykańskiego. Jednak ze względu na infekcję nie mogłem czekać i zostałem w szpitalu w Spokane (tam mieści się Gonzaga University – red.). Zajął się mną człowiek, który miał za sobą około 1200 operacji, ale mówił, że moja była jedną z najbardziej skomplikowanych. Wszystko trwało 8 godzin. Wyczyścili mi dysk, którego zresztą już nie mam, bo w jego miejscu pojawił się implant. Po samej operacji leżałem w szpitalu przez trzy tygodnie. Po wszystkim, jeszcze przez trzy miesiące musiałem też nosić pod pachą kroplówkę 24/7, żeby zwalczyć gronkowca.

To jak funkcjonowałeś?

Chodziłem z saszetką podłączoną do specjalnej maszyny. Kroplówka była podpięta do największej żyły dochodzącej do serca i co 4-6 godzin podawała mi lek. Drugą saszetkę miałem z kolei na nodze, dlatego jak po operacji chodziłem na zajęcia, to kumpel musiał nosić za mną plecak.

Jakie były wtedy rokowania co do powrotu na parkiet?

Na początku miałem nie grać już w ogóle, później była mowa o roku przerwy, bo tyle miała trwać rehabilitacja. Okazało się jednak, że mam młody organizm, który szybko się regeneruje, przez co w zasadzie sześć i pół miesiąca po operacji już biegałem, skakałem.

I w kolejnym sezonie los ci to częściowo oddał.

Oddał, oddał. To był najlepszy sezon w historii Gonzagi. Mieliśmy dobrych chłopaków którzy zostali, dobrych pierwszoroczniaków, do tego doszły ciekawe transfery z innych uczelni. Naprawdę fajna paczka, byliśmy też kumplami poza boiskiem. Nawet ostatnio w dwunastu stawiliśmy się na weselu Kevina Pengosa. Cały czas mamy ze sobą kontakt.

Jak z perspektywy czasu patrzysz na tamten przegrany finał z North Carolina (65-71)? Dojście do ostatniego spotkania to wielki sukces, ale z drugiej strony to był dla ciebie też bardzo dziwny mecz.

Dokładnie. Powiedzmy to sobie szczerze, to był mój najgorszy mecz w ofensywie w całej uniwersyteckiej karierze, a rozegrałem 152 spotkania (Karnowski jest liderem drużyny wszech czasów pod względem liczby rozegranych meczów, a także zwycięstw, których odniósł aż 137 – red.). Widziałem statystykę, że był to mój najgorszy ranking ofensywny ze spotkań, w których grałem więcej niż 25 minut.

Co nie zagrało?

Myśląc o tym dziś, na chłodno, nie wydaje mi się jednak, żeby to była trema. Po prostu zagrałem słaby mecz. Spójrz chociażby na to: wiadomo, jestem znany z tego, że nie trafiam za dużo osobistych, a jednak w tym meczu trafiłem 7 na 9, ręka nie drżała. Gorzej było z gry, bo zazwyczaj te moje lewe haczyki wpadały, a wtedy nie. Po meczu w szatni było strasznie cicho, każdy był zawiedziony. Przyszedł trener, mówił oczywiście, że jest z nas wszystkich zadowolony, dumny, ale każdy chciał to wygrać. Ten mecz długo za mną chodził.

Twój sukces z Gonzagą dobrze pokazuje, jak bardzo wyposzczony jest polski kibic basketu. W pewnym momencie stałeś się w Polsce bardzo popularny.  

Na pewno pomogło to, że turniej Final Four NCAA był w kraju transmitowany na żywo. Dużo ludzi to oglądało. Cieszę się, że finały odbiły się w Polsce takim echem, bo jednak niewielu polskich zawodników decyduje się na wyjazd do Stanów żeby kontynuować karierę na uniwersytecie, niewielu też gra w pierwszej dywizji NCAA. Kibice mogli obejrzeć chłopaka z Torunia, który jeszcze kilka lat temu latał po małej sali w Szkole Podstawowej nr 24, a teraz wybiega na stadion do futbolu amerykańskiego w obecności 70 tys. ludzi, gdzie na dużym ekranie pokazują Michaela Phelpsa i Vince’a Cartera oglądających jego mecz. To była naprawdę fajna przygoda.

Wiadomo, że na takim meczu są tabuny skautów i agentów. Jak wygląda ich kontakt z graczami? Czatują gdzieś pod szatnią i zaczepiają ich, czy te czasy już minęły?

Nikt z NBA nie może ciebie zaczepić, ponieważ zasady NCAA są bardzo surowe. W czasie studiów nie możemy mieć zawartej umowy z agentem, chociaż można utrzymywać kontakt z kimś, z kim chciałbyś związać się po wyjściu z uczelni. Ale jeśli spotkałbym się z agentem tak jak teraz spotkałem się z tobą na wywiad, to ja musiałbym zapłacić za zupę którą zamówiłem, a ty płaciłbyś za swoją kawę. To są takie niuanse, ale bardzo dużo szkół traci nawet mistrzostwa, bo ktoś podebrał im gracza. Tam wszystko jest pilnowane. Sam w Spokane byłem już całkiem rozpoznawalny i gdybym poszedł do restauracji, spotkał się z agentem i on by za mnie zapłacił, to istniałoby duże ryzyko, że ktoś to zauważy. Szybko poszłaby informacja, że Przemek Karnowski był tu i tu, agent za niego zapłacił i nie mógłbym przez to grać przez powiedzmy dziesięć meczów. Te zasady są bardzo skomplikowane. Możemy tutaj wrócić do meczu w Legionowie, na którym obserwowali mnie trenerzy Gonzagi. Oni mieli wtedy wynajęty samochód, ale ze względu na przepisy NCAA nie mogłem z nimi pojechać. Byłem rekrutem, dlatego nie mogli mi nawet zaproponować podwózki. Spotkaliśmy się dopiero kolejnego dnia na obiedzie w Warszawie.

Kiedyś kluby NBA miały nawet specjalne budżety, żeby skauci mogli podkupywać graczy z uczelni.

Słyszałem nawet historię, jak jeden klub wyciągał chłopaka, który wychował się na farmie. Do niego nie poszły żadne pieniądze, ale już wujek i ciotka dostali dwa nowe ciągniki. Tak się kiedyś handlowało zawodnikami.

Ty po finale NCAA musiałeś jednak wciąż mocno przekonywać do siebie skautów.   

Dostawałem zaproszenia na treningi przeddraftowe i to było całe tournée. Zacząłem od Waszyngtonu, potem było m.in. Orlando, Charlotte, Atlanta, Dallas. Spędziłem mnóstwo czasu w samolotach. Wszystko działo się bardzo szybko, dla przykładu miałem trening w Dallas, po którym od razu leciałem do Atlanty, gdzie miałem zaplanowany trening z Hawks. Pamiętam to dokładnie, do hotelu wszedłem 30 minut po północy i od razu dostałem SMS-a: „Jutro bądź gotowy w lobby o 7 rano, wyjeżdżamy na trening”. Myślę sobie, ale jak na trening? Dopiero przyleciałem, jeszcze nic nie zjadłem, a za sześć i pół godziny mam być gotowy na kolejny trening? Ale musisz zacisnąć zęby, trenować nawet będąc niewyspanym. Takie są realia.

Później zgłosiłeś się do draftu. Wiadomo jak się skończył, ale jak ty naprawdę oceniałeś swoje szanse?

Na pewno każda drużyna patrząc na mnie miała gdzieś z tyłu głowy, że przeszedłem operację pleców. Wybranie mnie było bardzo ryzykowną sprawą dla klubów, bo tak naprawdę mogły one wybrać kogoś, u kogo najpoważniejszym urazem było skręcenie kostki albo zwichnięcie palca. Gdzie ja przeszedłem 8-godzinną operację i przez ponad pół roku dochodziłem do siebie. Do tego byłem piąty rok na studiach, a więc nie byłem też najmłodszy z tego grona. Byłem więc takim pozytywnym realistą. Na pewno był we mnie tamten mały dzieciak, który chciał trafić do NBA, ale też nie miałem żadnej informacji przed draftem, że mogę być wybrany nawet z dalszym numerem. Czułem się zawiedziony, ale też byłem świadomy tego, jak ciężko będzie o wybór w drafcie. Obojętnie co mówili o tym ludzie w Polsce.

A co mówili?

Niech ktoś mi pokaże tekst w którym mówiłem, że będę na sto procent wydraftowany, bo taka opinia krążyła. Ja nigdy takich słów nie powiedziałem. Owszem, chciałem zostać wybrany, zawsze pracowałem na to w Gonzadze, ale to się nie wydarzyło. Ten dzień w moich marzeniach wyglądał inaczej, ale to nie koniec świata. Jeśli ktoś ubiega się o jakąkolwiek pracę i jej nie dostaje, to idzie do następnej. Tak do tego podchodzę.

A jak sam draft wyglądał od kuchni? Wszyscy wiedzą, że wychodzi komisarz ligi, czyta nazwisko, wstaje zawodnik, dostaje czapeczkę klubu, uśmiecha się itd., a jak wyglądało to z twojej strony?

Nie powiem ci tego, bo ja siedziałem w Spokane ze znajomymi. Półtorej godziny przed draftem urządziliśmy sobie grilla.

Czyli nasłuchiwałeś wieści na luzie?

Po grillu byliśmy na basenie, a po powrocie siedzieliśmy przed telewizorem oglądając cały draft. Jeśli już mogłem się na coś nastawiać, to najwyżej na drugą rundę. Co kilka minut dostawałem jednak SMS-a od agenta, że kluby zastanawiają się, ale raczej nie. Miałem tylko potwierdzoną informację, że dostanę szansę gry w lidze letniej. I faktycznie dwie godziny po drafcie dostałem telefon, że Charlotte Hornets bardzo chcą, żebym zagrał dla nich latem. Nawet się nie zastanawiałem, powiedziałem okej, bo wcześniej miałem u nich udane treningi. W drafcie zderzyłem się z rzeczywistością, ale cieszę się, że miałem szansę zagrać w lidze letniej.

Jak oceniasz swoją grę?

W pierwszych trzech meczach w Charlotte grałem mało, albo w ogóle. Może nie czułem się jak piąte koło u wozu, ale liczyłem na więcej. Dodatkowo już od sezonu miałem zerwane więzadła w kciuku i czekałem na operację w Los Angeles. Po nieudanych meczach dla Hornets zadzwoniłem więc do agenta i powiedziałem „słuchaj, jeżeli nie gram, to mogę teraz polecieć na operację i będę gotowy na zgrupowanie kadry”. Kazał mi jednak poczekać. Hornets grali mecz o 9, około południa położyłem się spać w hotelu. Budzę się, patrzę, a mam czterdzieści wiadomości i dwadzieścia nieodebranych połączeń. Oddzwoniłem i okazało się, że ostatnie dwa mecze ligi letniej zagram dla Orlando Magic. Z tego co słyszałem, była to pierwsza w historii taka wymiana w lidze letniej. Śmiałem się, że poszedłem do nich za koszyk jabłek. Cóż, spakowałem się i przeniosłem do innego hotelu. Już w pierwszym meczu wyszedłem w piątce, zagrałem 25 minut, w drugim było podobnie. Ostatni mecz graliśmy co ciekawe z Charlotte i rzuciłem im 20 punktów. Łącznie w Orlando dało mi to 17 punktów i 7 zbiórek na mecz. To chyba pokazało, że mogę grać na takim poziomie w lidze letniej.

Miałeś cichą nadzieję, że po udanej końcówce może ktoś jednak da ci szansę?

Może tak, ale to były dwa mecze. Ludzie, którzy mnie obserwowali, robili to przez pięć lat mojej gry w Gonzadze. Wiedzieli w czym jestem dobry, co muszę poprawić. Później toczyły się jeszcze rozmowy z moim agentem, żeby pojechać na camp przedsezonowy do którejś z drużyn NBA, ale to niestety wypadało na koniec września. Gdybym pojechał i nie udałoby mi się, zostałbym na lodzie. W październiku musiałbym szukać klubu w Europie, gdzie nie byłoby to takie łatwe. Dlatego zdecydowałem się podpisać umowę w Hiszpanii. Wybrałem pewniejsze miejsce.

Wkurza cię, że jesteś nazywany oldschoolem? Że dla centrów o takiej charakterystyce nie ma już miejsca w NBA?

Czy mnie to wkurza? Ludzie mówią dużo rzeczy. Ja jednak sam najlepiej wiem w czym jestem dobry, a w czym jestem słabszy. Cały czas pracuję nad rzutem z półdystansu, chcę też dorzucić trójki, żebym już nie był takim „oldschoolem”.

Jak wiadomo liga w porównaniu do lat 90. bardzo się zmieniła. Gra toczy się szybciej, składy są niższe, gracze oddają coraz więcej rzutów z dystansu. Trochę padłeś ofiarą tej ewolucji.

Trochę tak. Myślę, że gdybym grał w koszykówkę nawet 15 lat temu, to byłoby mi o wiele łatwiej dostać się do NBA. Jest jednak jak jest, dziś każdy rzuca za trzy. Kiedyś drużyna w meczu oddawała dwadzieścia takich rzutów, teraz jest to 50-60. Tak się dziś wygrywa mistrzostwa i takim ludziom płaci się duże pieniądze.

Co teraz? Marzysz jeszcze o NBA, czy to już zamknięty temat?

Przede wszystkim chcę być zdrowy i zagrać dobry sezon w Polsce, gdzie podpisałem umowę na rok. Trzeba mieć dobry sezon, żeby pójść w górę. Draft jest tylko raz. Możliwością, która ewentualnie mi została, jest kolejne zaproszenie na ligę letnią. Wiadomo, NBA to NBA, ale gra w mocnej lidze w Europie też jest świetną sprawą. Staram się robić swoje.

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. newspix.pl

Najnowsze

Inne kraje

Serbscy piłkarze odmawiają gry. A już za moment kontrowersyjny sparing z Rosją

Bartek Wylęgała
6
Serbscy piłkarze odmawiają gry. A już za moment kontrowersyjny sparing z Rosją

Inne sporty

Komentarze

7 komentarzy

Loading...