Aresztowanie przez żołnierzy Kim Dzong Una, bieg na Antarktydzie, przed którym omal nie zgubił całego bagażu ze sprzętem, afrykańska bieda, czekanie trzy lata w kolejce na wymarzony start – Zenon Liberna, który zdobył Diamentową Koronę Świata przebiegając maratony na wszystkich kontynentach, spokojnie mógłby napisać niezłą książkę przygodową. Ale ten dziarski 59-latek pewnie tego nie zrobi, bo nie będzie miał na to czasu. W głowie ma już bowiem kolejny szalony plan – chce biegać w tylu krajach świata, w ilu tylko się da.
***
Rozmawiamy w Bartoszycach, gdzie prowadzi pan firmę. Biznes już się znudził?
Jestem współwłaścicielem spółki zajmującej się produkcją opakowań kartonowych. Robimy też wszelkiego rodzaju druki, wizytówki, kalendarzyki – wszystko, co kto zamówi. Działamy już od 24 lat, zatrudniamy ponad osiemdziesiąt osób.
Wspólnik i załoga nie narzekają, że oni pracują, a pan tak lata po całym świecie?
Mam nadzieję, że raczej podziwiają szefa. Przynajmniej jak wracam, to zawsze mi gratulują. Staram się jednak wszystko tak ustawiać, że kiedy wyjeżdżam, to firma na tym nie cierpi. Tym bardziej, że dzisiaj wiele spraw można załatwić zdalnie. Mam kamerę, podgląd, więc widzę co, kto, gdzie i kiedy. Poza tym w swoim życiu przepracowałem już ponad 40 lat, więc teraz jest czas na korzystanie z życia.
Od jak dawna pan biega?
Który mamy dzisiaj? 27 sierpnia (wtedy się spotkaliśmy – red.), czyli dwa dni temu minęły dokładnie cztery lata. Wtedy pierwszy raz postawiłem nogę w bucie biegowym. Wcześniej, chociaż nie biegałem, to jednak też zawsze żyłem sportowo. Byłem i wciąż jestem pasjonatem tenisa ziemnego, uprawiałem również karate i w sumie właśnie przez kolegów zacząłem biegać. Było tak, że oni od czasu do czasu po karate szli potruchtać. I któregoś dnia mówią „Zenuś, chodź z nami”. Nie chciałem, ale lekko mi już dokuczali, więc spróbowałem. Pamiętam pierwszy trening: kilometrów miało być mniej, ale wyszło dużo więcej, bo biegaliśmy wokół jeziora. Kilka razy zatrzymywałem się i mówiłem, żeby już dali mi święty spokój. Ale potem dałem się namówić jeszcze raz, drugi i zaczęło mi się to podobać. A najbardziej spodobało mi się bieganie w nocy. Jestem typem zawodnika, który 70 proc. czasu trenuje w nocy. Zwykle jest to godzina 2-3.
Spać pan nie może?
Mogę, tylko ja nigdy nie potrzebowałem dużo snu. Nie mam problemu, żeby na przykład spać tylko trzy godziny. Jestem takim fenomenem, że jak trzeba wstać o piątej, to wstaję o piątej, jak o trzeciej, to o trzeciej. Dziwne, ale tak jest. I kiedy sobie zaplanuję, że dziś trenuję o 2, to mogą i pioruny walić, nie odpuszczę.
I co na to sąsiedzi, jak pan tak w środku nocy truchta?
„Panie Zenku, a gdzie pan?! Czy pan nie widzi, jaka pogoda?”. Ale mnie to nie rusza. Ogólnie sam deszcz dla biegacza nie przeszkadza. Prawdę mówiąc, wolę nawet jak pada, bo wtedy organizm jest cały czas schłodzony. Największa ulewa, w której biegałem, była podczas maratonu w Bostonie. Lało okrutnie, zupełnie jakby ktoś wylewał nam wodę na głowy z jakiejś plandeki. Chyba ponad tysiąc osób zrezygnowało z biegu, ale ja go ukończyłem.
Kiedy w pana głowie pojawił się szalony pomysł, żeby zaliczyć maratony na wszystkich kontynentach?
Najpierw zobaczyłem na Facebooku, że jest coś takiego jak Korona Półmaratonów Polskich. Pomyślałem sobie, że może bym przebiegł? Tak zrobiłem, ale w trakcie tych półmaratonów usłyszałem, że jest jeszcze Korona Maratonów Polskich, więc w pewnym momencie zacząłem robić dwie rzeczy jednocześnie. W jeden tydzień jechałem na półmaraton, a kolejnego gdzieś do Poznania czy Wałbrzycha na maraton. Obie korony zdobyłem w dwa lata, ale już w międzyczasie… rozpocząłem też walkę o Diamentową Koronę Maratonów Świata.
Ilu biegaczy w Polsce ma na koncie taką diamentową koronę?
Ja byłem dziewiętnasty, a w tej chwili jest to ponad dwadzieścia osób. Niewiele. Projekt rozpocząłem w listopadzie 2015 r. maratonem w Grecji. Mogłem wprawdzie podać do klasyfikacji, że kontynent europejski zaliczyłem chociażby którymś z maratonów w Polsce, ale postanowiłem, że będzie to jednak historyczne miejsce – greckie miasto Maraton. Trudy bieg: przeważnie jest bardzo gorąco, a do tego ostatnie 14-16 km jest tam pod górę. Jak człowiek jest z tyłu i patrzy hen do przodu, to myśli sobie matko jedyna, jak to wysoko. Ale pomału każdy się tam wdrapał. Moje motto brzmi zresztą „przebiec, a nie przejść”. I tylko dwa razy zdarzyło się, że musiałem zwolnić tempo, bo nie dawałem rady. Przez te cztery lata zmieniłem też myślenie – już nie sugeruję się tym, że jeśli ktoś wygląda taaak (Liberna rozkłada szeroko ręce – red.), to nie będzie dobrze biegać. To jest najbardziej mylne. Na maratonach można spotkać ludzi o różnych sylwetkach, od bardzo chudych do otyłych i w różnym przedziale wiekowym. I kiedyś ze dwa razy się naciąłem. Zobaczyłem takiego siwego dziadziusia i myślałem sobie, że go dojdę. No może ja i tego dziadziusia doszedłem, ale jak mi potem dziadek zaczął odchodzić, to zostałem. A więc pamiętajmy: nikogo nie oceniajmy po wyglądzie, bo skoro ktoś podjął się maratonu, to musi trochę biegać.
Jakie biegi złożyły się na koronę świata?
Maraton w Grecji, Marrakesz w Maroku, Pjongjang w Korei Północnej, Sydney w Australii, Banff w Kanadzie, Mendoza w Argentynie i Antarktyda. Trzeba jednak podkreślić, że na niektóre maratony bardzo trudno jest się w ogóle załapać. Bo albo trzeba mieć bardzo dobre czasy, które należy wysłać organizatorom, albo szukać dojścia przez różne układy. Ja korzystam w sumie z dwóch biur podróży, które zajmują się organizacją wycieczek połączonych ze startem w maratonie. Oni wszystko załatwiają.
Przy okazji zobaczył pana kawał świata.
Moje wyjazdy na biegi zawsze połączone są ze zwiedzaniem. Uważam, że skoro mam okazję wyjechać w tak odległe miejsce jak np. Australia, to nie tylko po to, aby pobiec tam 42,195 km. Zazwyczaj planuję też wyjazd tak, aby najpierw był bieg, a później zwiedzanie. Chociaż nie zawsze da się tak zorganizować, chociażby do Australii specjalnie pojechaliśmy wcześniej, żeby nieco pozwiedzać. Piękny kraj. Wypożyczaliśmy jeepy i jeździliśmy od rana do wieczora drogą Aborygenów. Wszędzie dzikie konie, psy Dingo, kopce termitów, czerwona ziemia – czułem się, jakbym oglądał National Geographic. Kangury, wiadomo, też były, ale żeby w Australii zobaczyć pingwiny? Specjalnie wstawaliśmy rano żeby pójść na plażę i patrzeć, jak ich całe brygady wychodzą z oceanu. Wspaniała sprawa. Sam maraton odbył się z kolei w Sydney. Pogoda nie była specjalnie uciążliwa, zupełnie odwrotnie niż w Marrakeszu. Tam zresztą nie tylko było bardzo gorąco, ale też mocno kulała sama organizacja.
Aż tak kiepska?
Tam nie jest tak jak u nas, że zamykają całą trasę biegu. Tam jest i maraton, i samochody, i zwykli ludzie, a ty musisz się w tym wszystkim jakoś wyrabiać, żeby cię nie przejechali. Do tego na każdym kroku widać wielką biedę. Szokujące wrażenie zrobił na mnie widok kobiet leżących na ulicach, na których leżały jeszcze poukładane małe dzieci. Czasami nawet po trzy-cztery. Tak jak u nas błąkają się po ulicach bezdomne koty i psy, tam tak ludzie. I tam nikt nie zwraca na to uwagi, jeden człowiek nie interesuje się drugim. Prawdziwa Afryka. Ciężko na to patrzeć, chociaż podczas biegu człowiek aż tak bardzo się nie rozgląda, skupia się na trasie.
Jakieś przygody podczas samego biegu?
Było bardzo gorąco, a ja mam taki zwyczaj, że lubię zaczynać bieg mocno, na co zawsze zwracają mi uwagę znajomi. Ciągle się o to kłócimy, bo oni twierdzą, że powinienem ruszać spokojniej. Jak zwykle zrobiłem jednak po swojemu i wyprzedziłem wszystkich przyjaciół. W pewnym momencie ze zmęczenia pomyliły mi się jednak kilometry. Błędnie usłyszałem, że do końca pozostały już tylko dwa, więc zacząłem przyspieszać. I kiedy później okazało się, że zostało aż osiem kilometrów, to byłem załamany. Dałem już po prostu z siebie tak dużo, że po takim wysiłku co najwyżej jako-tako tylko dokończę ten maraton. Ale cały czas biegłem. Na 35 km zrobiło się jednak zamieszanie, bo przebiegający obok Anglicy myśleli, że jest mi słabo:
– Hey, are you ok?
– Yes, I’m ok, don’t worry.
– No, no!
Złapali mnie we dwóch za ręce i nie chcieli puścić, bo muszę odpocząć. Mówili, że przyjechali tylko przebiec maraton dla zdrowia i nie chcieliby się dowiedzieć, że komuś coś się stało. Wzięli mnie na przymus, a ja nie miałem już siły, żeby z nimi dyskutować. Posadzili mnie na trawie, napoili, dali Snickersa. Wtedy nadbiegła moja brygada i mnie przejęła. Maraton został jednak ukończony.
Maroko można jeszcze zrozumieć, ale Korea Północna?
Dzwoni kolega, właściciel biura podróży i mówi, że ma dla mnie bardzo ciekawy kierunek:
– No to gdzie?
– A w Korei Północnej.
– Gdzie?!
Powiedziałem, że nie chcę. Tym bardziej, że planowałem bieg po murze chińskim, bo tam też miał odbyć się maraton. Zaczął mnie więc trochę straszyć, że Chiny to smog, że potem będę pluł krwią, bo tak niektórzy ponoć reagują. Ale ostatecznie podszedł mnie pytaniem, czy nie chciałbym być jednym z niewielu Polaków, którzy pobiegli maraton w Korei Północnej. No jasne, że chciałem. Zapytałem tylko, czy nic mi tam nie grozi. Uspokoił, że jeśli tylko będę stosował się do ich poleceń, to nic mi się nie stanie. Skoro tak, to dobra, jadę.
I jak wrażenia po pobycie w ojczyźnie Kim Dzong Una?
Miałem obawy, bo byłem tam akurat w momencie afery z amerykańskim studentem, który został tam skazany za zerwanie plakatu komunistycznego (Otto Warmbier, zmarł w czerwcu 2017 r., kiedy po 17 miesiącach aresztu w stanie agonalnym odesłano go do USA – red.). Rozmawiałem o tym nawet z konsulem, bo mieliśmy spotkanie. I tego chłopaka aresztowali ponoć dlatego, że po zdjęciu on ten plakat rzucił na ziemię. Zbezcześcił więc wodza i tego mu nie darowali. Bo gdyby powiesił plakat z powrotem, być może byłoby ok. Sam też przeżyłem tam kilka ciężkich momentów, chociaż na szczęście nie aż takich.
Opowie pan?
Zaczęło się już podczas kontroli, które tam nie wyglądają jednak tak jak u nas. Tam tak sprawdzają człowieka, jakby miało się wchodzić do jakiegoś sterylnego oddziału szpitalnego. Największy problem miałem z zegarkiem. To był mój błąd, bo miał wbudowany GPS. Na przejściu kazali mi pokazać zegarek, więc oczywiście go zdjąłem. I kiedy wziął go do ręki kontroler, ten GPS akurat się włączył. Koreańczyk aż cały zaczął się trząść, bo pojęcia nie miał, co jest grane, on u siebie takiego sprzętu nie znał. Tłumaczyłem im, że to zegarek biegowy, ale oni chyba wzięli mnie za szpiega, myśleli, że mogę mieć zamontowany w zegarku jakiś aparat. Od razu wzięli mnie na bok, chcieli dokładnie wiedzieć, co mam wbudowane w zegarku, więc zacząłem im wszystko włączać. Cały czas przychodzili-odchodzili, przychodzili-odchodzili. W końcu jednak oddali zegarek i mnie puścili.
Jak turysta może poruszać się po takim kraju?
Od razu po przylocie dostaje się tzw. opiekuna. Nam przydzielono Koreankę i Koreańczyka, który dobrze mówił po polsku, ponieważ niegdyś u nas studiował. I oni byli z nami od początku do końca 11-dniowego pobytu. Bo turysta sam nie może zrobić tam dosłownie nic. Nie wolno nam było nawet wyjść poza teren hotelu na pół metra.
To jak tu zrobić trening przed maratonem?
Rozbieganie musiałem zrobić na terenie hotelu, ale i tak biegła za mną tamta babka. I to jeszcze w szpilkach. Jak zobaczyłem ją w garsonce, z torebką i w tych bucikach, to byłem pod wrażeniem. Nawet się nie denerwowałem, tylko już się śmiałem. Zacząłem biec, ona mi pokazuje „pomału, pomału”, aż w końcu zrezygnowałem, bo to nie miało żadnego sensu. Ograniczenia są tam na każdym kroku. Nie można nawet normalnie zadzwonić. Nasze komórki tam nie działały, bo nie było zasięgu. Jeśli ktokolwiek z nas chciał zadzwonić do Polski, musiał zejść na dół i powiedzieć o tym personelowi. Taka rozmowa kosztowała około 100 dolarów i załatwiało się ją trochę tak jak u nas za starych czasów: szedł człowiek na pocztę, pracownik wybierał numer, zapraszał do kabiny i dopiero się rozmawiało. Albo internet. Mają, ale jest to internet ich i tylko dla nich – 99,9 proc. to była propaganda. Treści, jacy oni są dobrzy, a jak niedobre są Stany. Przekaz jest taki, że wszyscy ich prześladują. Dlatego też tak bardzo pilnują turystów. Zresztą sam zostałem aresztowany.
Co pan narozrabiał?
To była cała historia. Startowaliśmy na stadionie w Pjongjangu w obecności 80-90 tys. ludzi. Limit czasowy podczas maratonu wynosił cztery godziny, a trasa polegała na przebiegnięciu czterech kółek po 10 km, plus jeszcze kawałeczek. Problem był taki, że przy trasie nie było toalet. Ubikacje znajdowały się tylko w szkołach, gdzie należało zboczyć około stu metrów. Wszystko dobrze, tylko co zrobić, jeżeli komuś nie starczy sił, żeby zrobić okrążenie (Liberna wymownie łapie się za brzuch – red.)…
Mówiąc delikatnie, miał pan problemy żołądkowe?
Przed biegiem przyjąłem jakiś żel energetyczny. To on musiał mi zaszkodzić, bo na maratonach nigdy nie biegam do toalety. Mój organizm wszystko znosi, a tam po szóstym kilometrze zaczęło mnie kręcić. Musiałem skorzystać z toalety, ale wiedziałem, że tam jakiekolwiek robienie w przysłowiowe krzaki nie wchodzi w grę. Za coś takiego zakopaliby chyba człowiek żywcem, bo w Korei Północnej jest tak bezwzględna czystość, że po ulicach można chodzić w samych skarpetach. Jak przy trasie były punkty odżywcze z napojami, żelami i odżywkami, to uwierz mi, nigdzie nie znalazłbyś nawet jednego papierka na ziemi. Podkreślano nam: w tym miejscu pobierasz napoje, ale 100 metrów dalej masz ostatnie kosze. I nikt niczego nie rzucił byle gdzie, bo każdy się bał. Czułem się jednak już tak źle, że postanowiłem zboczyć z trasy, ale dosłownie metr-dwa. Wszędzie ustawione było wojsko, więc podbiegam do żołnierzy, piszczę, krzyczę i mówię, że muszę pilnie do łazienki. Oni że ok., poprowadzą mnie do toalety. Jestem dosłownie kilka metrów od drzwi ubikacji i w tym momencie wpada nagle dwóch żołnierzy wyższych rangą. Drą się na tamtych, mi wykręcają ręce i koniec. Zabierają mnie.
I co pan zrobił?
Cały czas krzyczałem, że ja tylko do toalety:
– I run a marathon! I need only toilet!
– Later, later.
Wsadzają mnie do takiego gazika i wiozą. Myślę sobie, a matko boska, co się dzieje? W końcu zatrzymujemy się może po kilometrze, po czym stawiają mnie przed pułkownikiem. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo gwiazdek miał pełno. Oni coś mu tłumaczą, a ja cały czas pokazuję, że mam numer startowy, że jestem maratończykiem i chciałem tylko do toalety. Wyjaśniałem, że tych dwóch mnie początkowo puściło, ale tamci mnie zgarnęli. Pułkownik łapie więc za telefon. Bo tam jest tak, że czyjąś decyzję musi jeszcze poprzeć trzech innych i oni cały czas gdzieś dzwonią. W końcu pułkownik pozwolił im, żeby odwieźli mnie do toalety. Wsadzili mnie do gazika i zawieźli, ale na stadion, czyli… na start biegu. Pokazuje im, że czas, że maraton! Oni więc zatrzymują się i znów za telefon. W końcu jednak dostali zgodę i zawieźli mnie na trasę.
To ile trwała cała toaleta?
Ze 40 minut. Musiałem wytrzymać, nie było wyjścia. Będę szczery: płakałem ze strachu. Bo tam nikt by mi nie pomógł.
Za co tak naprawdę został pan zabrany? Za zejście z trasy?
Na to pytanie nikt mi nie odpowiedział, ale prawdopodobnie tak. Później pytałem o to Kima…
… Dzong Una?
Nie, spokojnie, tam co drugi to Kim (śmiech). Ten był akurat jednym z moich opiekunów. No więc pytam Kima, co to w ogóle było?
– Ale ja ci mówiłem, że nie wolno nigdzie schodzić z trasy. Nigdzie.
– Kim, ale co ja miałem zrobić?
– No ale u nas nie wolno, to znaczy nie wolno.
To co tam było panu wolno?
Organizowali nam wycieczki, ale to też było ciekawe. Wsadzali nas do busów i wieźli 300-400 km. Najlepsze było to, że samochód był na ponad dziesięć osób, a wieźli tylko mnie i jeszcze jednego pasażera. A z tyłu zasuwał kolejny taki sam bus, a w nim dwóch Francuzów. A na końcu jeszcze kolejny z dwoma Anglikami. No więc pytam: „Kim, czemu wy tak robicie? Przecież mogliśmy wszyscy jechać jednym”. Bo nie można tak i już. Poza tym, dzięki temu wszyscy mają pracę. Ale same wycieczki były ciekawe. Chciałbym, żeby niektóre miejsca, które tam widziałem, kiedyś były u nas. Pokazali nam na przykład ich centrum sportu. Cały kompleks na poziomie mistrzostw świata. Było tam wszystko.
Oczywiście pokazywali wam to, co chcieli pokazywać.
Pewnie tak. Kolejnym przykładem były szkoły, które odwiedzaliśmy. Wszystkie dzieci były ubrane elegancko i chodziły jak w zegarku. Jak w jakiejś bajce. Szliśmy na lekcję gry nauki na pianinie i to się w głowie nie mieściło, jak one sobie radziły. Ale to nie wszystko, proszę bardzo, tamten obraz został wyszyty przez koreańskie dzieci do 12 lat (Liberna pokazuje szeroki na półtora metra wiszący w kuchni obraz z tygrysem – red.). Człowiek by tego tak nie namalował, jak one wyszywały. Robotnicze pszczółki. Chcieli też pochwalić się swoją rozlewnią wody mineralnej. Dali nam specjalne fartuchy, buty, potem obowiązkowe odkażanie i dopiero wejście na linię. I to była fabryka na poziomie światowym. Ale już jadąc z miejsca na miejsce widać było biedę. Tam nawet samochodów nie ma za dużo, 90 proc. to rowery. Samochód mają tylko ci, którym da partia.
Czyli nie było okazji nic zobaczyć na własną rękę?
Tylko raz udało mi się wejść do miejsca, którego nie było w planie. Zajrzałem do zwykłego spożywczaka, ale nie powiem, żeby był pusty. Były jakieś towary, tylko nie tak ładnie zapakowane jak u nas. A jak chciałem sobie kupić alkohol, to zawieźli mnie do takiego ich peweksu. Dla elity, która ma dolary, było tam wszystko. W ogóle jak masz pieniądze, to można dużo. Sam akurat mieszkałem na 45 piętrze w hotelu liczącym 48 pięter. I na dachu był obrotowy taras widokowy. Obrotowy! Siedzieliśmy tam i oglądaliśmy Pjongjang dookoła.
Wciskali wam propagandowe treści?
Oczywiście. Przede wszystkim podstawą podczas wycieczek było odwiedzanie pomników. A mają ich mnóstwo. I było powiedziane, że przy niektórych należy pokłonić się wodzowi. Pokazali nam nawet dokładne, jak trzeba to robić. Nie było to uciążliwe, ale należało trochę zgiąć grzbiet. Nie wolno było też naśmiewać się i robić zdjęć, na których pomnik był ucięty. Musiałeś robić cały. Nie wiem, czy później sprawdzali, jakie kto zdjęcia zrobił, ale lepiej było uważać, nikt nie chciał znaleźć się w położeniu tamtego Amerykanina.
Miejscowi naprawdę aż tak bardzo boją się państwa?
Tam wszyscy boją się wodza, nie ma opcji nie wierzyć w niego. Tam kobieta, która idzie spać, boi się, żeby nie miała przypadkiem złego snu o wodzu. Wyobrażasz sobie? Ona boi się, że jak powie coś przez sen i przypadkiem usłyszy to sąsiad, to będzie z nią nieciekawie. Ludzie w Korei Północnej to jednokolorowa, szara masa. Nikt się nie wyróżnia. Tylko w niedzielę wszyscy są kolorowo ubrani i tańczą na ulicach. Pokazywali nam, jak ludzie spędzają tak dzień wolny od pracy. Tańczą, bawią się, cieszą, ale to tylko mit. No ale za dużo chyba opowiadam. Na miejscu kazali nam podpisywać lojalkę, że nie będziemy opowiadać o tym, co tam widzieliśmy.
Myśli pan, że w Korei Północnej czytają Weszło.
Oby nie.
W lutym zaliczył pan maraton na Antarktydzie, tym samym zapisując w swoim CV wszystkie kontynenty. Komu chce się jednak organizować tam bieg?
Robią to Amerykanie i biorą za to duże pieniądze.
Zdradzi pan, jaki to wydatek?
60 tys. zł.
Strasznie dużo.
Przecież to wiem! Ale najgorsze jest to, ile trzeba czekać. Ja żeby się tam dostać, czekałem trzy lata. Moi koledzy, którzy niedawno się zapisali, pobiegną dopiero w 2021 r. W każdym maratonie biegnie około 100 osób i cóż to jest na cały świat? Chętnych jest od groma.
Jak wyglądała cała logistyka takiego przedsięwzięcia?
To dosyć skomplikowane. O ile się nie mylę, to w Polsce jest tylko jedno biuro podróży, które organizuje takie wyjazdy. Trzeba mieć też niezłe znajomości. Sam wybrałem wycieczkę, podczas której można było pobiec dwa maratony: pierwszy w Chile, drugi właśnie na Antarktydzie. Z tym że ten drugi był możliwy tylko w przypadku okienka pogodowego. Trzeba było więc też mieć jeszcze trochę szczęścia. Ja je miałem, chociaż dopiero za trzecim razem udało się tam polecieć. Wcześniej dwa razy byliśmy już ubrani, gotowi, ale nas odwoływano. Z Chile na Antarktydę leci się natomiast trzy godziny. My akurat dostaliśmy się tam ruskim Antonowem.
Wysiada pan na Antarktydzie i co dalej?
Mieliśmy startować z japońskiej stacji. Plan był taki, że albo ktoś po nas przyjedzie i zawiezie do tego punktu, albo mamy być też na tyle dobrze ubrani, żeby w razie czego 5 km pokonać na piechotę. I tak też było. Wysadzają nas z samolotu, wieje z jednej, wieje z drugiej, ale na szczęście nie jest bardzo zimno, coś około pięciu stopni na minusie. Kiedy doszliśmy na miejsce, nic nie było jeszcze gotowe, wielkie wojskowe namioty, w których mieliśmy przebierać się i spać, leżały jeszcze na ziemi.
Jak biegnie się w takim miejscu?
To była dosłownie polna droga, rozjeżdżona jak za Boryny z „Chłopów”. Błoto i straszne przewyższenia. Biegliśmy 3700 m w jedną stronę i wracaliśmy. Czyli było 7 km, które należało parę razy zaliczyć. Przy czym cały czas wiało i padał śnieg, dosłownie jakby ktoś odkurzaczem wiał go na nas. Ja miałem jeszcze o tyle trudniej, że dopadł mnie pech – zapomniałem swojej walizki.
Tłukł się pan na Antarktydę i zapomniał walizki?!
W Chile na bramce jednemu z pracowników obsługi nie spodobała się moja walizka. Malutka, podręczna, to w niej trzymałem cały swój sprzęt. Mogłem ją mieć ze sobą, ale facetowi coś nie zagrało – chyba była według niego za duża – i zabrał mi ten bagaż. Powiedzieli jednak, że odzyskam go na miejscu. Za bardzo więc się nie upierałem, bo byłem przekonany, że na Antarktydzie faktycznie od razu dostanę wszystko z powrotem. Kiedy wylądowaliśmy i wszyscy przez 5 km ciągnęli te swoje walizeczki, ja się cieszyłem, że mi moją dostarczą. Byłem gość, bo nie ciągnąłem bagaży po tej pooranej ziemi. Problem jednak polegał na tym, że kiedy maraton ruszał, ja wciąż nie miałem swoich rzeczy. Nie miałem w co się przebrać, stałem w normalnych butach, kurtce, bez gogli. A tam krzyczą, że już startujemy. Podpowiedziano mi, że mogę przebrać się po pierwszym nawrocie i tak też było. Pierwsze okrążenie maratonu na Antarktydzie przebiegłem więc z zwykłych butach i ciuchach. Dopiero po 7 km patrzę, a tu leży moja walizka. Rzucona na ziemię, w połowie przysypana śniegiem. Odgarnąłem to wszystko i się przebrałem.
I do mety.
Generalnie dobrze mi się biega, jak jest zimno. Co ciekawe, w międzyczasie dowiedziałem się, że można tam przebiec nie tylko maraton, ale też ultramaraton, czyli 50 km. I chociaż byłem zapisany na maraton, to pobiegłem pięćdziesiątkę. Pierwszy raz w życiu pokonałem ten dystans właśnie na Antarktydzie.
Biegł pan już na każdym kontynencie, jakie więc jeszcze pan ma marzenia?
Jeszcze w trakcie zdobywania korony świata jednocześnie rozpocząłem projekt World Marathon Majors, który polega na przebiegnięciu największych maratonów świata: w Londynie, Berlinie, Bostonie, Chicago, Nowym Jorku i Tokio. Do ukończenia zostały mi jeszcze dwa ostatnie. Myślę, że jeśli zdrowie pozwoli, to w lutym przyszłego roku odbiorę w Tokio upragniony medal majorsa. Co jeszcze? W tym roku wziąłem udział w projekcie polegającym na pobiegnięciu trzech maratonów w trzy dni w trzech krajach: Azerbejdżanie, Armenii i Gruzji. Niesamowita przygoda i wyzwanie pod względem wytrzymałościowym, ponieważ na każdym maratonie było nawet do 40 stopni. Do tego jeszcze uciążliwe przemieszczanie się, przez co mieliśmy niewiele czasu na odpoczynek. W planach na przyszły rok mam jeszcze kolejne wyzwanie i jest to przygotowanie się do projektu „7 maratonów w 7 dni” na Karaibach. Interesują mnie nietuzinkowe projekty, które traktuję jako wielką przygodę.
No dobrze, ale co potem?
Mam też hopla, żeby biec w tylu krajach, w ilu tylko się da. Na razie byłem w około dwudziestu. Znajomi śmieją się, że gdybym miał możliwość polecieć w kosmos, to już bym pytał, czy można gdzieś stanąć w kolejce.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. archiwum prywatne