Gdyby do meczu Lecha z Genkiem zastosować porównanie bokserskie, to lechici byliby pretendentem, który wszedłby do ringu tylko po to, by się bronić i liczył na to, że nie wyprowadzając żadnego ciosu w jakiś sposób wywalczy mistrzowski pas. Ale Belgowie pozbawili Kolejorza złudzeń – mieli mecz w garści od pierwszych minut, strzelili dwa gole, a przy odrobinę większej determinacji i skupieniu mogli zdobyć też trzecią czy czwartą bramkę. Jasne, lechici mają jeszcze 90 minut w rewanżu, ale szczerze? Nie widzimy tego odrabiania strat…
Lech wyszedł na Belgów zaryglowany – z trójką środkowych pomocników o nastawieniu defensywnym. Trio Trałka-Cywka-Gajos miało być odpowiedzią na Pozuelo, Malinowskiego i Berge. No ale to trochę tak, jakby stawiać płytę pilśniową naprzeciw facetów uzbrojonych w młoty. Przez chwilę płyta mogła wytrzymać, ale wkrótce rywal zaczął robić w niej dziury. I wreszcie przebił się na wylot.
Akcje bramkowe idealnie oddają różnicę klas między obiema ekipami. Przy pierwszym trafieniu Malinowski krótkim zwodem minął Makuszewskiego i Cywkę, po czym potężnym strzałem przy słupku nie dał szans Buriciowi. Gol na 2:0 to popis Trossarda, który wkręcił w ziemię Orłowskiego, przerzucił piłkę na drugą stronę pole karnego, stamtąd poszło kolejne dośrodkowanie i Samata z bliska dopełnił formalności. Obrona Lecha była jak świeżo wyjęta z pralki i to w trybie wirowania. Zawrót głowy.
A gospodarze sytuacji mieli znacznie więcej. Już po pięciu minutach Berge mógł otworzyć wynik meczu, ale piłkę tuż przed linią bramkową zatrzymał De Marco. Ndondagala przy stanie 2:0 trafił w słupek. Dewaest trafił do siatki, ale po minimalnym spalonym. Pozuelo minimalnie pomylił się przy rzucie wolnym, a później trafił w poprzeczkę. A Lech?
Lech był kompletnie bezpłciowy w ataku. Jevtić czy Gytkjaer nie mogli nawet przez chwilę utrzymać się przy piłce na połowie Genku, Kostewycz i Makuszewski nie posłali żadnego dobrego dośrodkowania, środek pola nie kreował szans strzeleckich. Goście byli jedynie bliscy stworzenia zagrożenia, ale… No, sami widzicie, jak to brzmi – “bliscy stworzenia zagrożenia”. Chodzi nam o te dwie wrzutki ze stałych fragmentów, gdy z piłką mijał się Gytkjaer.
Różnica klas była aż nadto widoczna. 0:2 to najniższy wymiar kary i – jakkolwiek to brzmi – lechici mogą być z tego wyniku zadowoleni. Nie ten poziom. Wiemy, że za tydzień jest rewanż i że “dopóki piłka w grze”, ale tutaj chyba tylko optymiści po dobrym jaraniu mogą widzieć szanse na awans zespołu Ivana Djurdjevicia. Genk stworzył sobie z siedem świetnych sytuacji strzeleckich, a Lech żadnej.
Jeśli o wyniku 0:2 można powiedzieć “wynik lepszy niż gra”, to…
… a, dajcie spokój. Brutalna weryfikacja i tyle.
KRC Genk – Lech Poznań 2:0 (1:0)
1:0 – Malinowski 44′
2:0 – Samata 56′
fot. NewsPix.pl