Reklama

Piłkarzowi nie wolno stworzyć alibi

Norbert Skorzewski

Autor:Norbert Skorzewski

29 lipca 2018, 09:00 • 21 min czytania 22 komentarzy

Najważniejsza umiejętność w pracy trenera? Spowodowanie, żeby piłkarze poszli za nim w ogień. Od trzech tygodni czytam, że Nawałka czeka na Legię. Gdybym był właścicielem Wojskowych, albo bym to zdementował, albo porozmawiał z trenerem. Jeżeli to czytam, no to czyta to również zawodnik. I dywaguje. Ten, który nie gra, będzie ciągnął wózek w drugą stronę, licząc, że przyjedzie nowy trener i postawi na niego. A tak nie jest, bo każdy szkoleniowiec stawia na najlepszych i trzeba udowodnić swoją wartość na boisku – przyznaje Zbigniew Smółka.

Piłkarzowi nie wolno stworzyć alibi

Z nowym trenerem Arki Gdynia porozmawialiśmy o jego krętej drodze do Ekstraklasy. Szacunku do szkoleniowców, którego często brakuje właścicielom klubów. Destrukcyjnym życiu w tym zawodzie. Sposobach na oddzielenie życia prywatnego i zawodowego. I między innymi  o tym, co przyznał kilka miesięcy temu na naszych łamach Ireneusz Mamrot – trener, który wyrobił sobie markę na trudnym pierwszoligowym terenie, w Ekstraklasie zawsze jest obdarzony dużo mniejszym zaufaniem niż ktokolwiek, kto przyjdzie z innego kraju.

*

Co jest ważniejsze w życiu trenera – szczęście czy umiejętności?

Trener powinien robić wszystko, żeby ograniczyć szczęście do minimum. Ciężko pracować, starać się rozwijać swoich piłkarzy. Szczęście jest bardzo ważnym elementem w piłce nożnej, nierzadko decyduje o końcowych rozstrzygnięciach, ale trzeba starać się, by miało jak najmniejszy wpływ na naszą pracę i wydarzenia boiskowe. Jeżeli oceniam je w danym spotkaniu między pięć a pięćdziesiąt procent, to staram się zmierzać do tego, żeby wartość zespołu była tak wysoka, by poziom szczęścia obracał się wokół tych pięciu procent. Tak samo jest z wpływem trenera na zespół. Z tego, co kojarzę, zostało kiedyś obliczone, że trener ma mały wpływ na zespół – między pięć a dwadzieścia pięć procent. W tym przypadku powinniśmy zmierzać do tego, by było blisko dwudziestu pięciu. W przypadku szczęścia musimy minimalizować, jeżeli chodzi o wpływ trenera – maksymalizować.

Reklama

Pytam, bo przyznawał pan, że wielu trenerów marnuje się w niższych ligach. Mają umiejętności, ale brakuje im szczęścia, do tego w Ekstraklasie jest bardzo mało miejsc pracy.

Ludzie powinni skupiać się na ciężkiej pracy i zbytnio o tym nie myśleć. Oczywiście, szczęście jest potrzebne po to, by pracowici trenerzy zostali zauważeni, ale wierzę, że dobrze wykonywana praca się obroni. A w niższych ligach pracuje naprawdę wielu dobrych, oddanych swojej pracy szkoleniowców.

Która z tych dwóch rzeczy była ważniejsza w pana przypadku?

Nie mnie to oceniać. Ponad dziesięć lat ciężko pracowałem, wspinając się szczebel po szczebelku i w pewnym momencie ktoś zauważył, że piłkarze robią progres, że prowadzonym przeze mnie drużynom idzie coraz lepiej. Miałem to szczęście, że co jakiś czas dostawałem oferty z wyższych lig, aż w końcu wylądowałem w Ekstraklasie. Podparłem umiejętności szczęściem.

Pracował pan w wielu klubach w niższych ligach. Zdarzało się, że pana ambicje nijak miały się do zastanej rzeczywistości?

Tak, wiele lat tak było. Dopiero w Stali Mielec trafiłem na klub, który zapewniał piłkarzom wszystko, czego potrzebowali. Podchodził do sprawy profesjonalnie. Zwracał uwagę, czego potrzebuję w codziennej pracy. W poprzednich zespołach było z tym bardzo różnie i bardzo biednie. Ale jeżeli trafiałem na działaczy, którzy – pomimo trudnych warunków – ciężko pracowali, zawsze mieli u mnie szacunek. A byli ludzie, którzy zdawali sobie sprawę, że danego klubu nie stać na dużo więcej, jednak dawali mu wszystko, co mieli. To bardzo ważne, bo widać wzajemny szacunek, czyli rzecz kluczową w codziennej pracy i relacjach międzyludzkich.

Reklama

Miał pan chwile zwątpienia? Rozmawiałem ostatnio z młodym, ambitnym trenerem. Prowadził klub w B-klasie. Tak pochłonęła go piłka, że zostawił dziewczynę. Odpuszczał lekarza i jechał na trening, na który przychodziło pięć osób. Zaliczył brutalne zderzenie z rzeczywistością.

Nie pracowałem aż tak nisko, ale nawet jak przychodzi pięć osób, trzeba się na nich skoncentrować, by zrobili postęp. Kiedyś słyszałem odwrotną rzecz. Trener, który prowadził rezerwy, zobaczył, że na treningu zjawiło się pięć osób i odwołał zajęcia. Moim zdaniem popełnił wielki błąd. Trener jest od trenowania, niezależnie od okoliczności. Tak wygląda nasza praca, trzeba się do wszystkiego dostosowywać.

U mnie chwil zwątpienia brakowało przede wszystkim dlatego, że bardzo kocham futbol. Zawsze chciałem być przy piłce. Uprawiałem ją, kiedy tylko miałem możliwość. Robiłem wszystko, by moje dzieci nie były głodne. Bardziej miałem wątpliwości, czy nadaję się, by zostać trenerem i pracować w wyższych ligach. W takich momentach bardzo istotne jest wsparcie rodziny. Ja je miałem. Wiara najbliższych wyzwalała u mnie motywację, zachęcała do konsekwentnego działania i rozwoju osobistego, dzięki czemu wątpliwości szybko zostawały rozwiane.

Pracując w niższych ligach, bardzo często zmieniał pan kluby.

Nie wiem czy często. Wiele rzeczy w mediach jest przekłamanych i napisanych troszeczkę źle. Na pewne rzeczy nie miałem wpływu. Zacząłem od Arki Nowa Sól, gdzie byłem grającym asystentem. Działałem tak pół roku, wcześniej chciałem zakończyć karierę, ale trener Wojciech Drożdż namówił mnie, żebym do nich przyszedł. Później zaproponowano mi pracę samodzielnego trenera, wypełniłem roczny kontrakt. Nie chciałem go przedłużać, bo miałem daleko do Nowej Soli. Dojeżdżałem, do tego dochodziła firma, którą wówczas miałem na głowie, małe dzieci. Pojawiła się oferta z Polonii Sparta Świdnica. Tym samym zaoszczędziłem godzinę jazdy, drastyczna zmiana. Tam również wypełniłem roczny kontrakt. Zarówno jeden, jak i drugi klub występował w trzeciej lidze. W Arce Nowa Sól zajęliśmy dziesiąte miejsce i nie udało nam się utrzymać, ale to dlatego, że liga przechodziła reformę, leciała większość drużyn. Zresztą, ekipa przeszła totalną przebudowę. Gdy byłem grającym asystentem, utrzymaliśmy się tylko dlatego, że ktoś inny się wycofał. W następnym sezonie zajęliśmy wyższe miejsce, ale nie zagwarantowało nam to utrzymania. W Polonii byliśmy wiceliderem, graliśmy w barażach z Zagłębiem Sosnowiec o awans do drugiej ligi. Świetna przygoda, ale nie przedłużyłem umowy, bo pojawiła się oferta z Czarnych Żagań. Awansowałem szczebel wyżej. Jestem ambitnym trenerem, więc nawet przez chwilę się nie zastanawiałem. W stu procentach wypełniłem dwuletni kontrakt. Przez dwa sezony zajmowaliśmy miejsca w środku stawki, a byliśmy najbiedniejszym klubem na poziomie drugiej ligi. Po zakończeniu kontraktu dostałem ofertę z MKS-u Kluczbork. To był najtrudniejszy rok pracy. Zespół spadł z pierwszej ligi, wielu dobrych zawodników odeszło. Tam po raz pierwszy nie wypełniłem kontaktu, odszedłem miesiąc przed końcem sezonu.

Dlaczego?

Pewne ambicje nie zostały zaspokojone. Honor był dla mnie ważniejszy. Z pewnymi ludźmi nie muszę siadać dwa razy do stołu. To było niespełnienie wymogów, które można było spełnić. Nie spełniono ich, bo nie do końca się chciało. Do tego doszedł brak pomocy w dyscyplinie wobec zawodników. Na moje odejście złożyło się wiele czynników, ale to zamknięty rozdział, nie chciałbym do niego wracać.

Następnie dostałem ofertę z pierwszej ligi. Budowałem drużynę i pracowałem trzy tygodnie w Ruchu Radzionków. Nie moja wina, że klub wycofał się z rozgrywek, a miasto ze sponsorowania. Prezes wycofał drużynę, sytuacja miała miejsce pod koniec okienka transferowego. Sezon się zaczynał, więc trochę dłużej byłem bez pracy. Po jakimś czasie zdecydowałem się na krótki epizod w Jarocie Jarocin. Niestety, był to klub kompletnie nieprzygotowany do drugiej ligi. Nie chciał pójść za tym, co proponowałem, więc nasze drogi się rozeszły. Fajną przygodą okazał się praca z MKS-em Oława. Półtora roku. Było bardzo biednie, ale to nas cementowało.

Czyli przez dziesięć lat miałem roczny kontrakt w Nowej Soli, roczny w Świdnicy, roczny w Kluczborku, dwuletni w Żaganiu, potem półtoraroczny w Oławie i Opolu. Później Zawisza, który wycofał się po pół roku i prawie dwa lata w Stali Mielec. Nie wiem, czy wszędzie pracowałem bardzo krótko, biorąc pod uwagę, jak w naszym kraju wyglądają roszady trenerskie.

Co więcej – nigdy nie został pan zwolniony.

Nigdy. Takie mam szczęście. Ale wszystko przede mną.

6

Poważnie zaczęło się robić na początku 2015 roku. Opuścił pan liderującą trzeciej lidze Odrę Opole i przeniósł się do bydgoskiego Zawiszy.

Przede wszystkim jestem wdzięczny Januszowi Wysockiemu i Karolowi Wójcikowi. Widzieli, jak chcę pracować, że chcę się rozwijać. Umożliwiali mi to. Budowałem zespół od zera, konsekwentną pracą zostawiając go na pozycji lidera. Później poszli mi na rękę i puścili do klubu, który miał grać w półfinale Pucharu Polski i był czołową drużyną pierwszej ligi.

Po czasie przyznał pan, że przejście do Zawiszy było największym błędem w pana karierze.

W sumie nie wiem czy największym. Człowiek popełnia wiele błędów w życiu. Powiedziałem, że popełniłem błąd, ponieważ później okazało się, że Odra Opole, którą zbudowałem, zrobiła dwa szybkie awanse i zakotwiczyła w pierwszej lidze. Ale nie żałuję tego, bardzo wiele się nauczyłem.

Mówiło się jednak, że nie pasowało panu, iż nie miał pan żadnego wpływu na transfery.

Nie chciałbym do tego wracać. Uważam, że proporcje obcokrajowców względem Polaków były niewłaściwe. Poza tym, klub przestał płacić. A nie oszukujmy się – jeżeli klub przestaje płacić, najemnik nigdy nie będzie walczył.

Przejął pan Stal w bardzo trudnej sytuacji, na ostatnim miejscu w tabeli pierwszej ligi.

Udało się odbić, utrzymanie zapewniliśmy sobie kilka kolejek przed końcem sezonu. Przede wszystkim spotkałem się z ludźmi, którzy mieli Stal w sercu. Chcieli ją zmienić, rozbudować. Żądali nowej jakości. Prezes i dyrektor dźwigają na swoich barkach cały klub. Szybko znaleźliśmy wspólny język. Bardzo mocno przeobraziliśmy klub. Mogę to powiedzieć z pełną odpowiedzialnością – ci ludzie, do tego ja i pan europoseł zmieniliśmy Stal z drewnianej na murowaną. Zespół jest dzisiaj bardzo stabilny, ma świetną bazę. Trudno nie być zadowolonym z pracy, którą się tam wykonało. Zaufanie, szczerość, właściwi ludzie. To podstawa.

Przyznawał pan, że piłkarze początkowo nie wierzyli we własne możliwości. Jak udało się je odbudować?

To szeroki temat. Każdy trener chce jak najlepiej. Tak dzieje się zawsze, a nie każdemu wychodzi. Moja osobowość pasowała do zastanej grupy, dostałem zaufanie zarządu i mogłem wymieniać zawodników, którzy nie chcieli iść z nami w tym samym kierunku. Niektórych wypromowaliśmy, dziś grają w Ekstraklasie, a niektórzy wrócili na niższy szczebel rozgrywkowy. Nie każdy się dostosował.

Co pół roku zmieniał się panu skład, ale dawaliście radę.

Mimo tego, że w pierwszym okienku odszedł nasz kapitan, Jakub Żubrowski, udało nam się załatać dziurę i wiosna była świetna. Później odchodzili tacy zawodnicy jak Kolew, Sobczak, Sulewski, ale nie mieliśmy problemu, by ich zastąpić. Co więcej – stworzyliśmy jeszcze lepszą drużynę. Uważam, że najlepszą piłkę graliśmy ostatniej wiosny, choć nie potwierdza tego bilans punktowy. Ofensywna gra, to była moja piłka. Myślę, że kolejne rundy pokażą, że da to efekt. Jestem trenerem, który nie lubi wygrywać szczęśliwie 1:0. W początkowej fazie mogę przegrywać, ale ważne, żeby moja drużyna prezentowała się lepiej na boisku. Kiedy piłkarze się rozwijają, a piłki w piłce jest coraz więcej, to siłą rzeczy wynik przyjdzie sam. Nie ma innej opcji.

Trener nierzadko czuje się bezradny, gdy co pół roku zabiera mu się to, co zbudował?

To nasza praca. Muszę zastępować piłkarzy, których udało nam się sprzedać. Co chwilę szukać nowej taktyki, nowego rozwiązania. Miałem tam inne żale. Nie podobało mi się, że tacy piłkarze jak Żubrowski, Cholewiak czy Kolew odchodzili za zbyt małe pieniądze. Agenci pilnowali pewnych spraw, działacze zbyt późno podejmowali rozmowy. Uważam, że jeżeli zawodnik zalicza sportowy awans – na przykład idzie ze Stali do Śląska – to klub powinien to odczuć, żeby mieć minimum kilkaset tysięcy złotych na zainwestowanie w nowych zawodników i młodzież. Tylko o to miałem żal. Ale to normalne odejścia, trudno mieć do kogoś pretensje, jeżeli chce się rozwijać. Każdy marzy, by grać w jak najlepszym klubie. Mnie satysfakcje sprawiało to, że pomimo kolejnych odejść staraliśmy się grać ofensywnie, czyli tak, jak chce grać każdy trener.

Każdy?

Każdy trener stawia na rozwiązania ofensywne. Absolutnie każdy. Wszyscy stawiają na najlepszy system, ale bardzo często nasi piłkarze nie do końca chcą go wypełnić. Zawsze powtarzam – piłkarzowi nie wolno stworzyć alibi. Przykład Legii, naszego mistrza Polski. Gdyby nie szło w systemie 4-2-3-1, 4-3-3, to być może chcieliby grać w innym ustawieniu. Jeżeli nie idzie w takiej formacji, próbują kolejnej. W takim wypadku doszukujemy się dla nich alibi. Bo niby zawodnikom nie szło przez taktykę, dlatego ją zmieniamy. Każdy trener stawia na najlepszych zawodników, najlepsze ustawienie. Nie zawsze wina leży po stronie wyborów szkoleniowca. Jestem wielkim fanem taktyki z trzema obrońcami. Ten system daje wymienność pozycji, kreatywne granie. Zawsze będę go bronił. W Legii mamy wielu kreatywnych piłkarzy i ten system jest pod nich dostosowany, bo każdy trener dostosowuje sposób gry pod zawodników. To, że Legia nie osiąga satysfakcjonujących wyników, na pewno nie bierze się tylko i wyłącznie z ustawienia jej piłkarzy na boisku.

Najważniejsza umiejętność w pracy trenera? Spowodowanie, żeby piłkarze poszli za nim w ogień. Trzeba przekonać ich do pewnych kwestii. Pokazać, kto rządzi w szatni. Od trzech tygodni czytam, że trener Nawałka czeka na Legię. Jeżeli to czytam, to ktoś to pisze. Gdybym był właścicielem Wojskowych, albo bym to zdementował, albo porozmawiał z trenerem. Jeżeli ja to czytam, no to czyta to również zawodnik. I zawodnik dywaguje. Ten, który nie gra, będzie ciągnął wózek w drugą stronę, licząc, że przyjedzie nowy trener i postawi na niego. A tak nie jest, bo każdy szkoleniowiec stawia na najlepszych i trzeba udowodnić swoją wartość na boisku. Trener jest szefem piłkarzy. Tak jak powiedział kiedyś Adam Danch podczas dyskusji w szatni: „Trener nas ustawia na boisku, my musimy się do tego dostosować”. To były piękne słowa, widać duże doświadczenie tego piłkarza. Zawsze powinno być tak, jak chce szef. W każdej pracy.

Dlatego wybór trenera przez właścicieli klubu to najważniejsza decyzja. Selekcjonuje się szefa działu sportowego, człowieka, który jest pierwszym reprezentantem. Przecież trener reprezentacji w takim kraju jak Polska to trzecia-czwarta najbardziej medialna osobowość po prezydencie, szefie rady ministrów i prezesie Bońku. Dlatego ta decyzja musi być bardzo przemyślana. Uważam, że wybór mojego serdecznego kolegi Jerzego Brzęczka – który był kapitanem reprezentacji, miał osiągnięcia, zrobił bardzo fajny wynik z Wisłą Płock, jest osobą wyrozumiałą, pracowitą, potrafi zjednać grupę – to bardzo dobry pomysł. Jako polscy trenerzy nie mamy się czego wstydzić. Gdybyśmy wzięli najemnika z zagranicy, no to przyjechałby on głównie po pieniądze. Wiadomo, to normalne, naturalne, ale tak by było.

5

Przejście do Arki to nagroda za to, jak bardzo poświęca się pan piłce? Jeszcze pracując w Stali przyznawał pan, że wchodzi do klubu o 8, a wychodzi około 20.

Tak mówię i robię, ponieważ tak wygląda nasz system pracy. Ale nikt nie mówi i nie pisze o tym, że po meczu jadę do domu i dwa dni mnie nie ma. Pięć dni pracuję od rana do wieczora, dwa dni się resetuję i spędzam czas z rodziną. Nie ukrywam tego.

Nie wiem czy to nagroda. Wielu trenerów tak pracuje, nie ma co robić z tego wielkiej sprawy. Przynajmniej na początku, żeby poznać zespół, sposób funkcjonowania klubu, przeanalizować wszystkie spotkania przeciwnika, trzeba pracować praktycznie bez przerwy. Każdego trzeba obejrzeć indywidualnie, drużynowo, w danej formacji. To zabiera bardzo dużo czasu. A przecież chciałoby się jeszcze – na spokojnie – obejrzeć jakiś mecz następnych przeciwników. Jeżeli chce się pracować, trzeba poświęcić dużo czasu. Takie czasy. Trzeba tak pracować, by nie zostać w tyle.

Trener musi być całą dobę pod prądem?

To pokłosie tego, że pierwszy trener jest tak wysoko opłacany. Od piłki nie da się oderwać. Trzeba się tego nauczyć. Nigdy nie liczyłem, ale jako pierwszy trener mam około 350 spotkań, to bardzo dużo. Najbliżsi współpracownicy mówią mi, że już dwa dni przed meczem rozgrywam spotkanie w głowie. To widać. Wtedy nie można załatwić ze mną innych, prywatnych tematów.

Życie trenera nie jest trochę destrukcyjne?

W każdym zawodzie trzeba poświęcić coś za coś. Zawsze trzeba pracować tak, żeby móc sobie spojrzeć w lustro.

Pracując w niższych ligach, był pan tak pochłonięty piłką, że nawet nie zważał na poważne choroby.

Wiadomo, jak człowiek podchodzi do tego, gdy jest młody. Wydaje mu się, że drobna angina czy mała temperatura nie ma wpływu na jego funkcjonowanie. Że to nic groźnego. Miałem jedno, drugie przeziębienie, zlekceważyłem anginę i wdał mi się paciorkowiec w gardle. To była bardzo skomplikowana choroba, którą – wraz z rodziną – bardzo ciężko zniosłem. Mimo tego, że człowiek wpada w wir pracy, powinien się regularnie leczyć. Powtarzam to moim piłkarzom. Zawodowy gracz nie może mieć nawet jednego chorego zęba. Musi być zawsze ubrany, profesjonalny, wypoczęty.

Arsene Wenger w głośnym wywiadzie żałuje, że aż tak bardzo poświęcił się piłce. „Zaniedbywałem bliskich, skrzywdziłem wiele osób” – mówił.

Tak, to prawda, pojawiają się takie myśli. Naprawdę, niektóre wieczory są trudne. Człowiek tęskni za żoną, za dziećmi. Staramy się to rozwiązywać. Tyle, ile się da. Żona jest na każdym moim spotkaniu, dzieci starają się przyjeżdżać. Poświęcam im jak najwięcej czasu, gdy mam wolne. Ale nie róbmy ze mnie męczennika. W naszym kraju wiele osób pracuje bardzo ciężko. Wyjeżdżają za granicę, przyjeżdżają raz w miesiącu. Ja staram się łączyć pracę z życiem rodzinnym. Myślę, że mi się udaje. Taki zawód, taki wybór, taka pasja. Moi najwięksi kibice, czyli najbliższa rodzina, są bardzo wyrozumiali.

Potrafi pan oddzielić życie prywatne od zawodowego.

Oczywiście. Kładąc się spać, nigdy nie biorę telefonu do sypialni. Wtedy rozmawiam z żoną, wypoczywam. No i te moje rodzinne niedziele. Kiedy siedzimy sobie w ogrodzie, jestem bardzo zły, gdy ktoś próbuje się do mnie dobić w sprawach zawodowych.

W „Przeglądzie Sportowym” przyznawał pan, że w domu jest „małym dzieckiem”.

Lubię być takim nieudacznikiem, małym dzieckiem. Typowym facetem w kapciach. To sposób na reset. W moim domu szefem jest żona. Dla mnie to odskocznia od codzienności.

W pracy wygląda to zupełnie inaczej. Dba pan o najmniejsze detale, uczciwość.

Detale i uczciwość również są w domu, ale w pracy zawsze jestem szefem. W domu nie chcę nim być.

Szczerość w kontaktach z zawodnikami jest dla pana kluczowa?

Uważam, że między ludźmi to podstawa. Szczególnie w przypadku zawodników. To bardzo wrażliwi ludzie, ciężko pracujący, z trudnym zawodem. Zawodnik lubi czasami coś w grupie krzyknąć, powiedzieć, schować się za plecami. Ja definiuję szczerość w taki sposób, że jeżeli piłkarz ma problem, to powinien przyjść, usiąść, porozmawiać. Zawszę znajdę dla niego czas. A piłkarz przychodzi zazwyczaj wtedy, kiedy coś chce od trenera. Wolne, wyjazd. Powinno to być częstsze, powinniśmy rozmawiać o wszystkich rzeczach. Chciałbym trafić na grupę piłkarzy, która – gdy coś im się nie podobało, nie zgadzają się z analizą – przychodzi do mnie i rozmawiamy, by dojść do kompromisu. Takich zawodników spotkałem w Mielcu. Nie lubię ludzi, którzy mówią za plecami, czują się wtedy silni, a nie są szczerzy i nie mówią w oczy. To są słabi ludzie.

Nie wszyscy jednak godzą się na pana zasady.

Nie muszą pracować u mnie, ja nie muszę zarządzać nimi.

Wspominał pan, że pewne problemy z dostosowaniem się miał na początku Luka Zarandia.

Luka idzie w bardzo dobrym kierunku, jest świetnym piłkarzem. Tak jak kiedyś powiedziałem – wykonuję swoją pracę, chciałbym, żebyśmy mogli kiedyś sprzedać go na przykład do Bundesligi. Uważam, że na to go stać. Jestem od tego, żeby mu pomóc. Jeżeli oczekuje ode mnie silnej motywacji, to ją otrzyma.

Widać po nim pewność siebie. Spójrzmy na gola, którego strzelił Legii. Na boisku biega dwudziestu dwóch piłkarzy, a nagle błysk jednego z nim – tego, który ma większy talent – decyduje o zwycięstwie. Luka jest piłkarzem, który przy wyrównanym meczu może zdecydować o wygranej.

7

Zaaklimatyzował się pan już w Gdyni?

Kwestia organizacji pracy. Uważam, że w tym zawodzie jest to bardzo ważna rzecz. Stąd skrócenie wakacji i mój przyjazd. Przejrzałem młodzież, poznałem struktury klubu, sztab, pracowników. Kiedy przyjechała pierwsza drużyna, byłem już w drugim etapie pracy. Mogłem poświęcić im więcej czasu. Bardzo ciężko pracowaliśmy na zgrupowaniu w Gniewinie, długo rozmawialiśmy. Uważam, że ludzi najpierw trzeba poznać. Wtedy można sobie zaufać. Jeżeli ktoś mnie nie zna, może mnie inaczej postrzegać. Każdy ma do tego prawo, ale żeby wyrażać zdanie o danym człowieku, trzeba się z nim zżyć, popracować, poznać bliżej.

Przed przyjściem do klubu, znałem Arkę dość dobrze. Rozmawiałem o niej z wieloma trenerami, również z Leszkiem Ojrzyńskim. Trener musi być przygotowany merytorycznie i taktycznie. Trzeba odrobić pracę domową. Ja ją odrobiłem. Reszta to działanie w szatni według zasad, które ustalimy z drużyną i które będziemy realizować jak dorośli mężczyźni.

Przed meczem z Legią mówił pan, że jeszcze nie wszyscy przestawili się na pana filozofię. To się zmienia?

Cały czas będziemy zmieniali swój styl. Moja drużyna będzie chciała dłużej utrzymywać się przy piłce, ale dochodzi do tego kwestia, czy w danym momencie będzie w stanie to robić. Wisła Kraków w pierwszej połowie nie pozwoliła nam na zbyt wiele. W drugiej odsłonie wyglądało to lepiej – opadła z sił, mieliśmy więcej miejsca. Uważam, że cały czas musimy dążyć do futbolu według mojej wizji. Chcę dominować, jak każdy trener. Co to znaczy, że ten trener chce grać w piłkę, a ten nie chce? Nie, każdy trener chce dominować i posiadać piłkę, bo jak masz piłkę, to nic ci się nie stanie. Oczywiście, są fazy przejść, defensywa, ofensywa – wszystko jest ważne. Ale każdy chciałby dominować, naprawdę. To żadna filozofia, o której mówi się i pisze tak wiele. Na razie chciałbym, by Arka miała fragmenty meczu, w którym prowadzi grę, mimo tego że dopiero się poznajemy.

Na razie wygląda to różnie. Z Legią mieliście trochę szczęścia, ale graliście całkiem efektownie. Z Wisłą nie oddaliście z kolei żadnego celnego strzału na bramkę.

To, że nie było celnego strzału to kwestia kilku milimetrów na bucie. Czy to w przypadku dwóch prób Michała Janoty, czy dwóch uderzeń Andrija Bohdanowa. Następne takie strzały mogą wejść. Chodzi o posiadanie piłki i dominację. Ani w jednym, ani w drugim spotkaniu nie byliśmy faworytami i nie byliśmy drużyną dominującą. Ale udawało nam się osiągać korzystne rezultaty. Na razie mamy bardzo dużo szczęścia, ale w przyszłości chciałbym liczyć na coś więcej. Pavels Steinbors nie zawsze będzie bronił takie sytuacje jak z Legią, czy wyciągał karne jak przeciwko Wiśle. Cieszę się, że Bóg wynagradza ciężką pracę, ale chciałbym, żebyśmy grali jeszcze lepiej. Żeby szczęście stanowiło tylko pięć procent, tak jak mówiłem na początku.

Ogromną satysfakcję sprawiła mi sytuacja, którą miałem w Stali Mielec. Puszczałem moim zawodnikom, jak po trzydziestu pięciu podaniach strzeliliśmy gola. To jest fantastyczne, do tego chcę dążyć.

Mam wrażenie, że wchodzi pan do Ekstraklasy w podobnej sytuacji do Ireneusza Mamrota. Też przejął pan klub po trenerze, który – było czy nie było – osiągnął sukces.

Możliwe, że tak jest. Nie chciałbym być do nikogo porównywany. Każdy trener jest osobą indywidualną. Prowadząc zespoły w niższych ligach, pracuje się na to, żeby dostać się na najwyższy szczebel. Uczy się na swoich błędach, doświadczeniach. Jeżeli po takiej szkole życia trener dostaje szansę w Ekstraklasie, uważam, że sobie poradzi. Że obroni się warsztatem. Najtrudniej jest, gdy szansę w Ekstraklasie dostaje ktoś, kto nie pracował z seniorami, nie trenował zawodników w niższych ligach, nie miał przetarcia. Z Irkiem znam się od młodych lat. Miał bardzo dużo szczęścia do ludzi, trafił na stabilny klub. Wylądował w zespole, w którym pracował kilka lat. Wziął go w trzeciej lidze i rozwijał, aż w końcu zakotwiczył na zapleczu Ekstraklasy. Rozwijał się jednocześnie z klubem. Myślę, że w pewnym momencie uznał, że doszedł z Chrobrym do szczytu. Wydaje mi się – powiem to odważnie, nie obrażając nikogo – że ten klub osiągnął maksimum swoich możliwości. Stabilne granie w pierwszej lidze to wszystko, na co mogą liczyć w Głogowie. Wszystko co wyżej, byłoby dla mnie sensacją. Jagiellonia to z kolei klub, który walczy o najwyższe cele. Irek dostał szansę i bardzo się z tego cieszę. To przykład dla trenerów bardzo ciężko pracujących na niższych szczeblach. Widzą, że Mamrot sobie poradził, Jurek Brzęczek sobie poradził. Będę bronił tych trenerów. Wiem, jak trudno pracuje się niżej.

Ireneusz Mamrot powiedział kiedyś, że jest przekonany, iż trener, który wyrobił sobie markę na trudnym pierwszoligowym terenie, w Ekstraklasie zawsze jest obdarzony dużo mniejszym zaufaniem niż ktokolwiek, kto przyjdzie z innego kraju.

No tak. Myślę, że bardzo często bierzemy trenerów z innych krajów, nie do końca sprawdzając ich CV. Pamiętajmy też o barierze językowej, mentalnościowej, klimatycznej. Nie mówiąc już o przywiązaniu do danego miasta, kraju, czy przyjaźni z ludźmi, z którymi się pracuje. Kontakt z kibicami i pracownikami jest bardzo ważny, wręcz kluczowy. Irek pokazał dobrą jakość pracy, w tym sezonie oglądamy następnych debiutantów. Czyli można dostać tę szansę. Do tego wielu piłkarzy z pierwszej ligi przeszło do Ekstraklasy. Bardzo się cieszę z tego powodu.

Pan chyba otrzymał odpowiednie zaufanie. Mógł ściągnąć „swoich” zawodników – Danielaka, Janotę.

Nigdy nie jest tak, że ściągam sobie zawodnika. Na to pracuje duży sztab ludzi. Ja podałem kilka nazwisk, które pasowałyby do mojego systemu, ale jest prezes, dyrektor sportowy, menedżer klubu, cały sztab. To wspólna decyzja. Arka przeszła w tym okienku transferowym przebudowę. Jeżeli piętnastu zawodników odchodzi, a dziesięciu przychodzi, to gdy pięciu nowych wystrzeli, będzie dobrze. My naprawdę nie możemy pozwolić sobie na błąd. Przy tylu zmianach uważam, że powinienem dostać jeszcze jednego-dwóch piłkarzy do walki w tej trudnej rundzie. Na to liczę w tym okienku.

Biorąc pod uwagę pańskie trudne dzieciństwo, jeszcze bardziej docenia pan to, gdzie teraz jest?

Miałem trudne dzieciństwo i młode lata, ale zawsze zmierzałem do tego, żeby mieć stabilność w życiu i żeby moje dzieci miały dobrze. Mam stabilność od dwudziestu lat i bardzo się z tego cieszę.

Dla pana dzieciństwo to przede wszystkim ciężka praca.

Tak wyszło, ale każdy musi mieć na co dzień obowiązki. Powtarzam to moim synom. W dzisiejszych czasach zbyt wiele dzieci nie ma obowiązków. One są potrzebne, bo wtedy dziecko będzie doceniało to, co zrobiło. Uczy się szacunku. To są nawet drobne rzeczy. Jeżeli mój syn umyje podłogę w salonie, to potem jak ktoś wchodzi, zwraca mu uwagę. „Zdejmij buty, bo jest czysta podłoga” – mówi. Jak umyła żona – już niekoniecznie. Zawsze powtarzam piłkarzom – szanujmy panią sprzątaczkę, szanujmy gospodarza, który pierze nam rzeczy. Szanujmy wszystkich w klubie, bo wszyscy musimy współpracować. Szacunek powinien występować każdego dnia.

Rozmawiał Norbert Skórzewski

Fot. 400mm.pl

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
5
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Niższe ligi

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
5
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

22 komentarzy

Loading...