Czasami wychodzi z nas ten wewnętrzny nosacz i wzdychamy wtedy pod nosem “ech, kiedyś to było”. A że jesteśmy właśnie w fazie księżyca, która zwiastuje eurowpierdole, to zastanawiamy się – czy Lech ma w tym sezonie zespół na poziomie tych drużyn, które pod niebiesko-białym herbem grały w fazie grupowej europejskich pucharów. Czy lepszy jest Gytkjaer, czy lepszy był Rengifo? Czy wolimy Kriwca ze Stiliciem, czy jednak Jevticia z Tibą?
BRAMKARZ:
Aż w trzech sezonach między słupkami bramki Lecha występował Jasmin Burić. Naszym zdaniem Bośniak najlepiej prezentował się na swoim początku w Kolejorzu, czyli w kampanii przeciwko Juventusowi czy Manchesterowi City. A najsłabiej w tym sezonie – po prostu po ostatnich miesiącach nie mamy do niego większego zaufania. Świętej pamięci Turina gwarantował pewny, przyzwoity poziom, ale nigdy nie był jakimś znakomitym bramkarzem. Podobny średnio-stabilny poziom prezentował Burić, gdy Kolejorzowi przyszło się mierzyć z Basel, Belenenses i Fiorentiną.
Wyszła trochę taka rywalizacja bez historii, bez pościgów, bez wybuchów, ale co zrobić, skoro pozycja bramkarza to ta najnudniejsza na boisku. Nie podejmujemy się tutaj wyrokować, czy Lech obniżył loty, czy też utrzymał poziom. Uznajmy, że jeśli są duże problemy, to raczej nie między słupkami.
OBRONA:
Dwa kozackie blok defensywne z sezonów 08/09 i 10/11, a do tego linia nie mająca nawet do nich podjazdu z tegorocznego startu Lecha w pucharach. Reprezentant Polski Wojtkowiak, do tego niesamowicie silny i groźny pod bramką rywala Arboleda, doświadczony Bosacki i Djurdjević w swoim najlepszym momencie w Poznaniu – paka przystępująca do pucharów w 2008 roku była naprawdę konkretna. Nieco słabiej było dwa lata później, a i personalnie wydaje się to słabsze zestawienie. Jednak lechici dwukrotnie zachowali czyste konto w spotkaniach z Salzburgiem, ale i dali sobie strzelić łącznie osiem goli przez Manchester City i Juventus. Ważny wydawał się nienaruszony środek Bosacki-Arboleda, to, że na bokach zagościli Kikut z Henriquezem nie stanowiło aż tak drastycznego obniżenia jakości całego składu.
W sezonie 15/16 Lechowi udało się zatrzymać Belenenses, ale Fiorentina i Basel w każdym meczu strzelali poznaniakom przynajmniej jednego gola. Można się zastanawiać, czy Kadar, Kamiński czy Arajuuri już wtedy byli silni, czy dopiero potem wskoczyli na najwyższy poziom, ale kurczę, pamiętajmy, że porównujemy ich z Janickim, Rogne i Vujadinoviciem. O ile defensywa z lat 2008-2011 to wzorzec trudny do zestawienia z obecną mizerią, o tyle nawet ta sprzed trzech lat bezlitośnie kasuje obecne personalia poznaniaków.
Jeszcze raz – tam Arboleda czy Kamiński z Arajuurim, tutaj Vujadinović. No i jedna wielka elektryka. Już Gandzasar stworzył sobie w dwumeczu z Lechem mnóstwo sytuacji. Na tle dawnych lat, obecna linia obronna wygląda jak granica polsko-czeska w Cieszynie w 2018 roku zestawiona z granicą między RFN i NRD w okresie zimnej wojny.
POMOC:
To chyba jedyna formacja, pod względem której Lech 2015/16 może realnie równać się z najlepszymi sezonami w XXI wieku. Pawłowski z Hamalainenem byli jeszcze w formie pomistrzowskiej i wyglądało to naprawdę przyzwoicie, do tego wsparcie w postaci solidnego Trałki i powoli wyjeżdżającego z Polski Linettego. Problem był tylko z prawoskrzydłowym, bo Lovrencsics już nie przekonywał, a Formella jeszcze nie przekonywał (i chyba nie zacznie). Obecny Lech też może równać się z przeszłością głównie pod względem siły pomocy, bo ta – przyznajmy – wygląda przyzwoicie. Makuszewski, Tiba, Jevtić – no nie są to ogórki. Szczególnie, że rywalem z przeszłości są dla nich nie tylko Stilić czy Peszko, ale i Injac albo Wilk.
Zastanawialiśmy się, czy nie wyróżnić któregoś z tych zbiorów pomocników i dać mu piątkę, ale… chyba nie. Cztery mocne, wyrównane bloki pomocy.
ATAK:
Musielibyście zobaczyć nasze miny, gdy przypomniało nam się, że Lech trzy lata temu próbował atakować Ligę Mistrzów z Denisem Thomallą w ataku. To było coś między szokiem, a rozbawieniem. Zróbcie sobie równanie: Denis Thomalla + X = sukces. Jeśli pod X podstawicie “złota jedenastka Węgrów” lub “Barcelona Guardioli”, wtedy może to ma sens. Ale Lech niestety nie miał Puskasa czy Messiego, a Lovrencsicsa i Hamalainena.
W tym roku Lech próbuje szarżować Ligę Europy z Christianem Gytkjaerem. Zdaje się, że Kolejorz odzyskał swój nos co do snajperów, bo po sezonach z Thomallą i Nickim Bille wrócił do gry z prawdziwym egzekutorem. Blondwłosy snajper spokojnie gwarantuje odpowiednią jakość, by w tej fazie grupowej grać. Pytanie – co z zresztą? Bo taki Rudnevs potrafił wygrać mecze w pojedynkę, ale miał też za sobą przyzwoitą linię pomocy i obrony. Rengifo wespół z wchodzącym do składu Lewandowskim też czekali na wsparcie Peszki czy Stilicia. Sam Gytkjaer jest piłkarzem dobrym, ale oglądaliśmy go przez ostatni rok i wiemy, że sam meczu nie wygra.
Wyszło nam na to, że ten dzisiejszy Lech kadrowo nie może się równać z tym Lechem, który potrafił jak równy z równym walczyć z Machesterem City czy Juventusem. To znaczy może się równać, ale pod względem siły ofensywnej. Bo obrona (dwójki dla bramkarza i defensywy) wygląda po prostu chybotliwie. Ale już w łącznej punktacji wyceniliśmy jedenastkę 2018/19 wyżej od tej sprzed trzech lat. Czy to oznacza, że wierzymy w awans do fazy grupowej? No, nie bardzo. Pamiętajmy przecież, że Lech w sezonie 2015/16 do Ligi Europy wbił się poprzez odpadnięcie z Ligi Mistrzów (po starciach z Basel), a i miał jeszcze wtedy ten bardzo dobry współczynnik sprzed pięciu lat, więc w drodze eliminacji golił frajerów, a nie poważne ekipy. Teraz do przejścia są cztery rundy i rywale nieco lepsi od FK Sarajewo czy Videotonu.
Czyli z pełną świadomością i przekonaniem, możemy wzdychać: kuuurła, kiedyś to było. I odpalić raz jeszcze powtórki goli Rudnevsa z Juve.
fot. Newspix.pl