Belgia. Potencjał ofensywny, który mógłby swobodnie konkurować z najsilniejszymi zespołami świata nie tylko na obecnym mundialu, ale i w ostatnich kilku wielkich turniejach. Kogo tam nie ma? Przede wszystkim pół-człowiek, pół-asysta, czyli Kevin De Bruyne. Eden Hazard, przebojowy i dynamiczny drybler, który potrafi nieszablonowym podaniem rozerwać obronę rywala. Rosły, posiadający instynkt strzelecki snajper, Romelu Lukaku. Dries Mertens, do niedawna maszyna do strzelania goli w Napoli. Do tego wahadłowi, którzy potrafią wypracować przewagę i prostopadłą piłką, i dośrodkowaniem. Na ławce między innymi Januzaj, Tielemans, w domu został Radja Nainggolan.
Sposobów na strzelenie gola Belgia ma milion pięćset, ale w momencie, gdy przegrywała z Japonią 0:2, trener Roberto Martinez sięgnął po Marouane Fellainiego.
W gąszczu nietuzinkowych dryblerów, specjalistów od milimetrowych podań, doskonałych techników i przebojowych skrzydłowych, gdy przyszło co do czego – selekcjoner i trener złotej belgijskiej generacji postanowił wpuścić wysokiego gościa, na którego spokojnie można lagować piłki. Żadnych taktycznych wygibasów, żadnych przesunięć, żadnego przechodzenia z 3-4-3 na 3-5-2, czy zmiany roli nieszczególnie radzącego sobie w głębi pola De Bruyne na jakąś bardziej odpowiadającą jego umiejętnościom.
Zamiast tego – Marunia, wbijaj w pole karne, chłopaki, piły na Marunię.
Nie ukrywam, przypominało to wszystko scenę z jakiegoś remake’u Indiany Jonesa, w którym główny bohater z szelmowskim uśmiechem mierzy w dłoniach dostępne bronie na honorowy pojedynek. Szabla. Rapier. Sejmitar. Katana. W końcu decyduje się na szybkie uderzenie pałką, zanim rywal zdąży w ogóle zorientować się w sytuacji. Inna opcja, menu wykwintnej restauracji. Od góry do dołu mule, sosy borowikowe i kasztany pod pierzynką z brazylijskiej trzciny. Roberto zaś na pewniaczka wpada i zamawia lornetę z meduzą. I dla małego lody, hehe.
Problem tego mundialu – a jednocześnie jego niezaprzeczalne piękno – to fakt, że właśnie zwykły kij daje największe efekty. Lorneta z meduzą daje w baniak lepiej, niż te wszystkie najprzedniejsze drinki. Kombinacje z wyszukanymi technikami szermierczymi kończą się szybkim powaleniem przez tych, którzy zamiast finezji oferują siłę. To nie jest przypadek, że Cristiano Ronaldo prawie cały dorobek strzelecki wyrobił w meczu z Hiszpanią, czyli pełnoprawnym pojedynku dwóch wyrafinowanych fechtmistrzów. To nie jest przypadek, że Francuzi, niemiłosiernie męczący się i z Australią, i z Danią, z Argentyną urządzili strzelaninę. Gdy spotykają się równorzędni rywale, gwiazdy zaczynają błyszczeć a zespołowość częściowo ustępuje indywidualnym błyskom.
Ale przecież na tych mistrzostwach o wiele więcej jest spotkań, w których kopciuszek, mały Dawid, próbuje powstrzymać Goliata. O wiele więcej jest starć Iranów z Hiszpaniami, o wiele więcej jest piłkarsko dość egzotycznych państw, próbujących w mniej lub bardziej udany sposób zatamować nawałnicę rywala. Jednocześnie nie przypominam sobie sytuacji, gdy tak wiele tego typu spotkań kończyło się porażkami czy remisami, albo co najwyżej nikłymi zwycięstwami faworytów.
Ten spis byłby naprawdę długi, rozpoczynałaby go zresztą grupa B, w której męczarnie z outsiderami z Maroka i Iranu przechodziły obie ekipy z Półwyspu Iberyjskiego. Potem Portugalczycy odpadli z do bólu pragmatycznymi Urugwajczykami, a Hiszpanie, w jeszcze bardziej absurdalnym meczu, z Rosją skupioną wyłącznie na przeszkadzaniu. Argentyna – Islandia. Brazylia – Szwajcaria. Tunezja – Anglia. Niemcy – Szwecja. Właściwie co parę dni dostawaliśmy widowiska, w których konsekwentna gra obronna, przytomne wyłączanie liderów rywala oraz całe hektolitry potu wylanego przy bieganiu wystarczały do neutralizacji najgroźniejszych przeciwników. Widać to już trochę po składzie ćwierćfinałów, ale tak naprawdę najmocniej dostrzegalna całość staje się przy analizie liczby goli zdobytych po rzutach rożnych czy stałych fragmentach.
W fazie grupowej, według wyliczeń ESPN, aż 43 procent bramek zdobyto po zagraniach ze stojącej piłki.
Chociaż chcielibyśmy pamiętać tę fazę z bramki Messiego w meczu z Nigerią czy uderzenia Nacho przeciw Portugalczykom, to fakty są nieubłagane – o wiele bardziej odpowiednie w roli symbolu fazy grupowej będą gole Harry’ego Kane’a przeciw Tunezji. Tak, tak, nawet Anglia, zanim zachwyciła w meczu z Panamą, z Tunezyjczykami była zmuszona sięgnąć po najprostsze środki. Obrazki fazy pucharowej? Tak, gol Pavarda, ale i wynik przebiegniętych kilometrów Gołowina oraz niezliczone wrzuty z autu w wykonaniu Knudsena.
Dlaczego tak jest?
Moim zdaniem odpowiedzi wbrew pozorom nie są wcale przesadnie skomplikowane, wręcz przeciwnie, dość dobrze licują z wyrafinowaniem, jakie towarzyszy zagrywaniu tzw. lagi na bałagan. Otóż pogłębia się przepaść między futbolem reprezentacyjnym i klubowym. To truizm, ale wbrew pozorom z tej prostej różnicy wynika cała kolosalna zmiana systemu gry. W coraz większym stopniu oparty na schematach i indywidualnych umiejętnościach futbol w wydaniu klubowym to zupełnie inny sposób przygotowań, poziom zgrania poszczególnych piłkarzy czy konstruowania drużyny. Banalne hasło “nie ma już słabych drużyn” jest idiotyczne w odniesieniu do piłki klubowej, ale jednocześnie bardzo prawdziwe, jeśli weźmiemy pod uwagę reprezentacje.
Jakie bowiem argumenty mógł mieć kilkanaście lat temu zmagający się z politycznymi i społecznymi problemami Senegal? Szczególnie w starciu z armią chłopców wychowanych pod kloszem w najlepszych zachodnioeuropejskich akademiach? Ale dziś? Pod Dakarem funkcjonuje szkółka, w której cały program szkolenia, trenerzy, dyrektorzy i sprzątaczki, pracują według francuskich wzorców. Najmłodsze talenty szybko wyłapuje czujne oko skautów, przez co kluczowe lata spędzają już w Europie. Nie ma chyba reprezentacji, która lepiej oddawałaby ducha tych czasów niż Albania, która dostała się na Euro nie tylko dzięki szerokiemu uchyleniu drzwi tego turnieju, ale również dzięki solidnej piłkarskiej edukacji, jaką reprezentanci Albanii odebrali w państwach, do których uciekli przed biedą czy wojną. Szwajcarskie, szwedzkie czy włoskie akademie szkolą lepiej niż te z okolic Tirany. Korzysta jednak nie tylko reprezentacja Szwajcarii (jeden z braci Xhaka), ale też Albanii (drugi z braci Xhaka).
To kierunek, z którego nie ma powrotu. W najmłodszych zespołach angielskich czy hiszpańskich klubów aż roi się od ludzi wyszukanych na najdalszych rynkach. W świat ruszają nie tylko 18-latkowie, ale też piłkarze 16-letni, a jestem pewny, że w końcu światowe federacje ugną się i dopuszczą zupełne legalne transfery dzieciaków. Kiedyś już zresztą o tym pisałem – oni będą wracać na występy w reprezentacji. Piłka klubowa będzie osłabiana wyżeraniem z niej najlepszych elementów jeszcze przed 20. urodzinami, ale piłka reprezentacyjna będzie wzmacniana zawodnikami ukształtowanymi w najlepszych szkołach świata.
A skoro poziom się wyrównuje przy czym cały czas zmniejsza się liczba dni, które selekcjoner może przepracować ze swoim zespołem – co stanowi najłatwiejszy do wyćwiczenia sposób na wygrywanie? Bezwzględna obrona, szalona determinacja, doskonale wytrenowane stałe fragmenty. Klucze do sukcesu reprezentacji Rosji, Szwecji czy Urugwaju.
Zażartowałem już po meczu z Senegalem – trzeba na kolejne wyjść Kurzawą do dorzucania piłek w pole karne oraz Glikiem i Gortatem do wygrywania pojedynków w polu karnym. Po golu z Japonią gorzko się uśmiechnąłem.
Ciekawe czy Sebastian Janikowski jeszcze pamięta, jak się kopie okrągłą a nie jajowatą piłkę?
Fot.FotoPyK