Wczoraj napisałem kilka gorzkich słów o turnieju organizowanym przez Rosjan, możecie się z nimi zgadzać lub uznać mnie za idiotę (pozdrawiam!), ale jedną rzecz muszę doprecyzować. Rykoszetem mogli dostać zwykli ludzie mieszkający w tym kraju, a tego bym nie chciał. Rosjanie są naprawdę fajni.
No dobra, w większości. Ale po kolei. Bardzo nie chciałem, by nasze weszlackie wyjazdy zamieniły się w wyścig Tour de Dzban, ale przy takich eskapadach niełatwo zaplanować wszystko od A do Z. Szczególnie jeśli trafiasz do kraju, w którym raczej robią sobie żarty z hasła „ordnung muss sein”. W grę wchodzi bardziej wariant smudowy, czyli poukładanie rzeczy od A do O. Kuba Białek napisał, że Leszka z Francji przebił prawdopodobnie jeszcze zanim (nie) wsiadł na pokład samolotu. Ja na swoje przygody musiałem trochę poczekać, ale oczywiście wyszły mi na spotkanie.
Mieszkanie w Soczi wynająłem dawno temu. Standard całkiem fajny, cena – biorąc pod uwagę turniej i związane z tym windowanie – nie najgorsza, w Warszawie za podobne lokum na miesiąc zapłaciłbym pewnie tylko tysiąc złotych mniej. Sęk w tym, że przez ten czas, sądząc po zdjęciach, sympatyczna Alena… zapomniała, że będzie mnie gościć. Kontakt urwał się w momencie, w którym chciałem dogadać wcześniejszy przyjazd, ale pomyślałem, że po prostu ma zajęte. Platforma, przez którą się dogadaliśmy, była sprawdzona, więc na pewniaka ruszyłem pod wskazany adres w wyznaczonym terminie.
Oczywiście, że pocałowałem klamkę. Dość długo i całkiem namiętnie.
Mój romans przerwał pośrednik, do którego wykręciłem numer. „Spokojnie, nie ma powodów do obaw. Idź do restauracji, napij się kawy i coś zjedz. Weź rachunek, my stawiamy!”. W bezpośredniej okolicy znalazłem tylko straganik z warzywami, więc postanowiłem poczekać pod klatką. Do treningu kadry, na którym musiałem się znaleźć, były jeszcze ponad cztery godziny, więc bez dramatu. Tak przynajmniej myślałem, ale później zapadła niezręczna cisza.
Alena się rozmyśliła – dowiedziałem się za jakieś dwie godziny. Czytaj: w międzyczasie znalazła kogoś, kto zapłacił więcej, bo podobno to tutaj w miarę powszechna praktyka. Ponad dwie godziny do treningu, skwar i ważąca 20 kilogramów walizka pod pachą. To nie był idealny zestaw na to popołudnie. Na szczęście zawierał on też internet, więc znalazłem nowe miejsce, a za główne kryterium przyjąłem odległość od punktu, w którym zdążyłem się trochę opalić.
Komunikacja miejska w Soczi działa bardzo sprawnie. Wiem, co mówię, bo byłem w Wołgogradzie, gdzie łatwiej znaleźć zaproszenie na wódkę, niż rozkład jazdy na przystanku. Mają tam też metro, którego szukałem godzinę, bo okazało się, że to zwykły tramwaj, który na kilkaset metrów zjeżdża pod ziemię. Okej, nie do końca zwykły, bo tak stary, że przypomina się czołówka „Miodowych lat” i Karol Krawczyk. Jednak gdy mi się śpieszy, po mieście podróżuję taksówkami, specjalna apka bardzo ułatwia sprawę. Nie są one jakoś szczególnie drogie, za standardowy przejazd do kilkunastu kilometrów płacisz od 200 do 500 rubli (około 12-30 złotych). Problem w tym, że są miejsca, w które korporacja swoich ludzi nie wysyła i trasy, w które nie opłaca się ruszać. Dowiedziałem się o tym właśnie wtedy, gdy byłem w podbramkowej sytuacji. Ruszyłem więc na 30-minutowy spacer. I kolejny cios pod żebro – z czasem okazało się, że nawigacja jest w przypadku mojego nowego lokum bezradna.
I tu z pomocą przychodzą zwykli Rosjanie. Uprzejmie wskazują drogę, ba, nawet mnie prowadzą, przekazując sobie jak pałeczkę w sztafecie. Gdyby jeszcze dokładnie wiedzieli, gdzie mam dotrzeć, byłoby świetnie, ale niestety sami zgadywali. W końcu przy chodniku zatrzymał się „taksówkarz”. Dałem w cudzysłów, bo na Ładzie starszej niż ja żadnych oznaczeń nie znalazłem. Ale skoro powiedział, że za 100 rubli podwiezie mnie pod same drzwi, nie odmówiłem. Kierował jak szatan, włożył w swoją misję serducho, ale po 20 minutach kręcenia się w kółko i 20 zapytanych o hotel osobach dał za wygraną.
Wbrew pozorom hotel istniał i nawet do niego trafiłem, ale – co chyba trochę wyjaśniało problemy ze znalezieniem – okazał się instytucją tak poważną, że nawet nikt tam na mnie nie czekał. Uratowała mnie sąsiadka, która powiedziała (i to solidnym angielskim), że gospodarz MOŻE pojawi się później i zostawi mi klucze. I że walizkę mogę zostawić u niej. Okej, wygladała tak serdecznie, że mógłbym jej powierzyć do popilnowania nawet trochę więcej, więc zaryzykowałem. Jazda na trening. Znów taksa i znów problem. Tym razem kierowca – uwaga, uwaga, bo to spory szok – nie chciał puścić mnie bez reszty, której jednak nie mógł zdobyć. Po kilku minutach negocjacji i tylko lekko spóźniony zdążyłem na trening.
W Soczi późnym wieczorem ludzie wychodzą przed swoje domy, piją piwko, rozmawiają i – co z mojej perspektywy najważniejsze – zapraszają na takie posiadówy innych. Skorzystałem za drugim razem, niedaleko hotelu. Dosiadłem się do fajnej parki – mieszkają tu, ale on pochodzi z Armenii, a ona z Azerbejdżanu. Biorąc pod uwagę stosunki między tymi państwami, sprawny scenarzysta zapewne potrafiłby zrobić z ich związku ckliwą historię miłosną. Zapewniają jednak, że to nie dotyczy zwykły ludzi i częstują domowym piwem oraz popularną przekąską – suszoną rybą. Całkiem smaczna nagroda po dniu, w którym trzeba było gasić pożary.
On zapewnia, że interesuje się piłką, ona wybucha śmiechemZastanawiałem się, czy opisywać te perypetie na blogu, czy chcecie czytać o naszych wpadkach i nieporadności, ale chyba właśnie w takich historiach najlepiej przemyca się specyfikę obcego miejsca. No i ku przestrodze, może ktoś nauczy się czegoś na moich błędach. Lada moment na boisko wybiegną piłkarze i mocniej skupimy się na futbolu. W końcu.