W ostatnich latach reprezentacja Polski wychodzi na prostą i nie mamy się czego wstydzić. Piłkarze Nawałki grają dobrze, ale daleko nam do świetnych lat 70. i początku 80.. Wówczas, w 1974 roku, zostaliśmy trzecią drużyną świata, a na kolejne mistrzostwa do Argentyny jechaliśmy w roli głównego faworyta do złota. Nie ma w tym cienia przesady, bo Jacek Gmoch dysponował piekielnie mocną kadrą.
Do brązowych medalistów sprzed czterech lat dołączyli młodzi i niebywale zdolni –Zbigniew Boniek, Andrzej Iwan, Adam Nawałka, a także powracający po kontuzji Włodzimierz Lubański. Naprawdę mieliśmy wszystko, by wywalczyć tytuł najlepszej drużyny świata, ale rzeczywistość okazała się brutalna. Kadra Jacka Gmocha skończyła turniej na piątym miejscu, co oznaczało wielką klęskę. Medal był planem minimum, a tak naprawdę wszyscy otwarcie mówili o złocie.
– Na mistrzostwach świata w Argentynie mieliśmy drużynę, która jechała po medal. Cztery lata wcześniej drużyna Kazimierza Górskiego pokazała, że możemy grać jak równy z równym przeciwko najlepszym drużynom na świecie. Zajęcie trzeciego miejsca było potwierdzeniem naszej klasy. Po meczu na wodzie z RFN rywale wyrażali się o nas w samych superlatywach. Kiedy podczas eliminacji doszedł do nas jeszcze Włodzimierz Lubański, staliśmy się czołową drużyną świata. Tercet Szarmach–Lato–Lubański był uznawany za najgroźniejszy. Słusznie przypięto nam łatkę faworytów. Wcześniej wygraliśmy z Duńczykami, którzy byli w świetnej formie. Mieli w składzie najlepszego piłkarza Europy – Allana Simonsena. Z Portugalią również wyglądało to bardzo dobrze, zremisowaliśmy na zakończenie. Jacek Gmoch troszeczkę chciał wzorować się na Hubercie Wagnerze i powiedział, że interesuje go tylko złoto. Ale umówmy się – wyjście z grupy i awans do kolejnej rundy był jak najbardziej realny – zaczyna wspomnienia w rozmowie z nami Jan Tomaszewski… Zresztą nie innego zdania był wówczas młodziutki Andrzej Iwan: – Mieliśmy drużynę o największym potencjale w historii. Większość starej ekipy Kazimierza Górskiego. Można to było spieprzyć, ale nie aż tak. Chociaż dzisiaj każdy uznałby naszą pozycję za sukces. Jednak nie spełniliśmy nadziei kibiców. Do końca nie wiem, jak zawodnicy podchodzili do tych oczekiwań. Byłem szczeniakiem, przyjechałem na zgrupowanie trzy dni przed wylotem. Grałem na mistrzostwach Europy juniorów.
Byliśmy więc wzmocnieni o Włodka Lubańskiego, który był wówczas jednym z najlepszych piłkarzy w Europie, ale nie wszyscy mieli tak dobrze. Po drugiej stronie rzeki była Holandia, która straciła Johana Cruyffa. Najlepszy piłkarz lat 70. nie pojechał do Argentyny, ponieważ bał się o siebie i swoją rodzinę. Początkowo mówiono, że Holender zrezygnował z mundialu, ponieważ chciał pokazać światu, iż ten nie może przyzwalać na rzeczy, które wówczas działy się w ojczyźnie Diego Maradony. Następnie całą winę zrzucono na żonę Johana, która rzekomo miała go namawiać do tego, by zrezygnował z gry w reprezentacji. Prawda była jednak zupełnie inna, a „Latający Holender” po wielu latach wyjawił ją w swojej autobiografii – „Johan Cruyff. Autobiografia”. Otóż w połowie września 1977 roku do domu Cruyffa, który mieścił się kompleksie mieszkaniowym w Barcelonie, wpadł uzbrojony napastnik. Przyłożył legendzie Barcelony pistolet do głowy, a następnie chciał ją skrępować. Żona Holendra wykorzystała chwilę nieuwagi bandziora, gdy ten wiązał jej męża, i uciekła. Johan również ruszył za nimi, bo zdołał się uwolnić, a także przejął broń nieznajomego. Zrobił się duży hałas, dzięki czemu inni zaczęli wychodzić ze swoich mieszkań… Kryminalistę szybko złapano, a w jego samochodzie znaleziono materac, co by oznaczało, że piłkarz miał być porwany. Nie wiadomo, z jakich powodów, ale od tamtego czasu życie Cruyffa i jego rodziny zmieniło się diametralnie. W ich otoczeniu cały czas była policja i ochrona, a także dwa dobermany. W takim wypadku były zawodnik Ajaxu nie wyobrażał sobie, że zostawi rodzinę i pojedzie na drugi koniec świata, by grać w piłkę. Cóż, pewnie kibice zrozumieliby Holendra, gdyby ten powiedział, co nim kierowało. Tego zrobić jednak nie mógł, ponieważ policja nieustannie mu tego zabraniała. Służby w Barcelonie obawiały się, że jeżeli prawda wyjdzie na jaw, inni szaleńcy wpadną na podobny pomysł.
Absencja Cruyffa nie była więc związana z trudną sytuacją polityczną w Argentynie, co nie zmienia jednak faktu, iż działy się tam złe rzeczy. W kraju rządziła wojskowa junta pod dowództwem dyktatora, Jorge Rafaela Videli. Bez wątpienia mundial przyniósł więcej zła niż dobra, bo władza zaczęła wykorzystywać go do nikczemnych celów. Jeśli ktoś ze świata krytykował rządy Videli, momentalnie otrzymywał kontrę, że próbuje zaszkodzić Argentynie przed mundialem.
Jorge Rafael Videla 29 marca 1976 roku objął władzę w Argentynie, po tym jak pięć dni wcześniej wziął udział w wojskowym zamachu stanu. Jego priorytetem w pierwszych tygodniach piastowania funkcji prezydenta stał się mundial, który miał odbyć się za nieco ponad dwa lata. Dla dyktatora obsesją było to, by pokazać się z jak najlepszej strony. Światowi przywódcy mieli zobaczyć, że w kraju położonym nad południowym Atlantykiem żyje się dostatnio. Czasu na zorganizowanie wypasionych mistrzostw było jednak mało, a roboty mnóstwo. Co prawda, Argentyna została organizatorem tego mundialu już w 1966 roku, ale przespała całą dekadę. W kraju właściwie nic się nie działo, a stadiony i drogi pozostawiały wiele do życzenia. Wojskowo junta stanęła jednak na wysokości zadania i Argentyńczycy w 1978 roku mogli pochwalić się nowymi oraz odrestaurowanymi obiektami, gruntownie wyremontowanymi lotniskami, a także nowoczesnymi drogami. Prawdopodobnie koszt wszystkich prac wyniósł Argentynę około 700 milionów dolarów, czyli prawie 30 razy więcej niż początkowo zakładano. Ile osób poniosło największą cenę życia? Trudno oszacować dokładnie, ale nie ma żadnych wątpliwości, iż zdecydowanie zbyt wiele. Generalnie oficjalne źródła podają, iż junta pod dowództwem Videli zabiła 9000 osób, ale historycy mówią również, że mogło być to nawet do 30 000 zamordowanych.
Wszyscy wiedzieli, co działo się w Argentynie, ale nikt nie protestował. Czy piłkarze mieli prawo bać się o swoje życie? W żadnym wypadku, bo mundial miał być wizytówką wspaniałego kraju, co zresztą potwierdzili nam uczestnicy tamtych mistrzostw.
Jan Tomaszewski – Władzę w kraju przejęła junta wojskowa. Podczas mistrzostw świata nie musieliśmy się jednak bać. Nie było żadnych niebezpiecznych sygnałów. Nic nam nie groziło. Udało się oddzielić politykę od sportu. Czy Johan Cruyff zrezygnował w obawie przed zagrożeniem? Mówiło się o tym, ale dla mnie to był pretekst. My nie mieliśmy takich myśli, absolutnie. Nie braliśmy tego pod uwagę, a sytuacja polityczna nie miała wpływu na naszą postawę. Gorzej wyglądało to w 1974, kiedy dwa lata wcześniej „Czarny Wrzesień” dokonał zamachu na izraelskich sportowcach podczas igrzysk olimpijskich w Monachium.
Andrzej Iwan – Nie odczuliśmy sytuacji politycznej, jaka wtedy panowała w Argentynie. Wiadomo, Argentyńczycy to fanatycy. Przed naszym bezpośrednim starciem ich kibice podeszli pod nasz hotel, by zakłócić nam sen. Stali tam całą noc! Generalnie jednak żadnych obaw się nie odczuwało. Dopiero potem zaczęły powstawać jakieś teorie. Wydaje mi się, że Jacek Gmoch wymyślił pewne rzeczy na swoje usprawiedliwienie. To wszystko było naciągane. Nie miałem odczucia, że jestem w kraju, w którym rządzi reżim.
Henryk Kasperczak – Teraz również mundiale są rozgrywane w krajach, w których toczą się wojny. Nikt niczego się nie bał, a to była ich wewnętrzna sprawa. Nie było żadnych problemów na miejscu.
Janusz Kupcewicz – Zakwaterowano nas w bardzo dobrym hotelu, w Buenos Aires, trochę z boku samego centrum. Ochraniała nas policja z długimi strzelbami i karabinami, wszystko z powodu junty. Nawet gdy chcieliśmy gdzieś wyjść w grupie czterech osób, od razu mieliśmy obstawę w postaci kilku policjantów. Jednak to nam nie przeszkadzało, gdyż zdarzało się sporadycznie. Całymi dniami siedzieliśmy w ośrodku sportowym, gdzie mieliśmy naprawdę komfortowe warunki
Ustalone, obaw o zdrowie nie było żadnych, ale problemy jednak były. Przede wszystkim o pieniądze i wcale nie chodzi tylko o jedną kwestię. Głównym powodem zgrzytów była kasa od Adidasa. Niemiecka sieć odzieżowa wpłaciła federacjom pieniądze w zamian za to, że piłkarze będą nosić rzeczy tej marki. Polscy reprezentanci nie mogli się jednak doprosić Polskiego Związku Piłki Nożnej kawałeczka tortu do podziału: – Był konflikt o pieniądze od Adidasa, bo wiedzieliśmy, że takie były. Chcieliśmy, by były do podziału także dla nas. Graliśmy w rzeczach tej firmy, więc nam również coś się należało. Był jednak problem, bo federacja nie chciała się z nami podzielić. Trochę zaprzątało to nam głowę, bo dzień przed meczem z Niemcami były drugie rozmowy w tej sprawie – powiedział nam Kasperczak.
– Mogę tylko się domyślać, byłem młodym zawodnikiem. Nie miałem nic do gadania. Ale były takie momenty, że na ławkę rezerwowych musieliśmy zabrać torby z napisem firmy, której nazwy już nie pamiętam. Pieniądze dał nam też Adidas, ale na ławce zamalowywaliśmy sobie paski, żeby nie było tego widać. Pieniądze zostały przekazane, zawodnicy grali w tych butach, a nic za to nie dostali. Wszystko przytulali działacze. Pojawiały się dyskusje. Nie znam szczegółów, ale na pewno coś było na rzeczy. Wiemy, że Jacek – oprócz tego, że był dobrym trenerem – był znakomitym biznesmenem. Słyszałem, że Adidas miał przekazać dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Pieniądze nie trafiły do zawodników, kto wie, co stało się z nimi później. Może wróciły do firmy, skoro zamalowywaliśmy ich logo – dodaje Andrzej Iwan.
Z kolei Jan Tomaszewski zwrócił uwagę na zupełnie inny problem, a konkretniej na podział premii dla zawodników: – Pieniądze miały wpływ na atmosferę w zespole, ale chciałem raz na zawsze wyjaśnić jedną rzecz. Rzeczywiście chodziło o pieniądze, ale dla zawodników, którzy siedzieli na trybunach. O tym się wcześniej raczej nie mówiło. Mieliśmy swoje premie, za wyjście z grupy, to było bodajże dwadzieścia tysięcy dolarów do podziału na cały zespół. Ale kwota jest nieważna. Wtedy były inne przepisy. Jedenastka dostawała sto procent premii. Zawodnicy, którzy wchodzili z ławki – 75%. Gracze, którzy cały mecz przesiedzieli na rezerwie – 50%. A „trybuniarze”– 25%. Na ławce mogło siedzieć pięciu zawodników, więc najczęściej zostawało dwóch, którzy nie zagrali, plus sześciu znajdowało się poza kadrą. Uważam, że został popełniony bardzo duży błąd. Jednak nie kierownictwa drużyny. Choć może Jacek Gmoch mógł wpłynąć na to wcześniej… Generalnie chodzi o to, że po dwóch czy trzech meczach panowała nieprzyjemna atmosfera. Zawodnicy, którzy siedzieli na trybunach, mówili do nas – graczy pierwszoplanowych – że czują się pokrzywdzeni. „Czym różnimy się od graczy, którzy siedzą na ławce i nie wchodzą na boisko?” – słyszeliśmy. Mieli rację. Chodziło dosłownie o 100 czy 200 dolarów na jednego zawodnika. Małe kwoty, ale oni czuli się pokrzywdzeni. „Po co tutaj przyjechaliśmy?” – mówili. Doszło do tego, że przed bardzo ważnym meczem z Argentyną rozmawialiśmy do drugiej w nocy z kierownictwem drużyny, żeby wyrównać im premię. Całe zamieszanie było niepotrzebne i na pewno zepsuło atmosferę. Nie mówię, że miało decydujący wpływ na wynik, ale nie było przyjemnie.
– Już dokładnie nie pamiętam, jak to się skończyło, ale chyba dostali wyrównanie. No, ale przed tak ważnym meczem musieliśmy przekomarzać się z kierownictwem, że nie tylko nam należą się te pieniądze. Cóż – takie były wtedy układy. Żeby była jasność – nie uważam, że przegraliśmy przez to z Argentyną. Bo sprawa nie dotyczyła nas bezpośrednio. Braliśmy w niej udział, ale tak czy siak mieliśmy te premie. Niestety, siadła atmosfera, która ma wpływ na samopoczucie. „Trybuniarze” chodzili do nas, prosili, żebyśmy zareagowali. Nieprzyjemna sytuacja – kończy ten wątek Jan Tomaszewski.
Żadną tajemnicą nie jest, że pieniądze w Argentynie zaprzątały głowy naszych reprezentantów, ale nikt nie miał wątpliwości, co do umiejętności poszczególnych graczy. Na dodatek ogromny potencjał kadry potwierdziły eliminacje, które przeszliśmy jak burza. „Biało-czerwoni” okazali się lepsi od Portugalii, Danii i Cypru, a tym samym wywalczyli bilety na mundial: – Eliminacje nie były łatwe, bo graliśmy z Duńczykami i Portugalią. Szczególnie ten mecz z Portugalią w Chorzowie był ciężki. Nie było to grupa trudna, ale nie było też łatwo się zakwalifikować. Myślę, że ta drużyna, która wówczas się tworzyła, była połączeniem dwóch generacji. Nie udało się jednak tego potencjału wykorzystać na mistrzostwach świata – wspomina Henryk Kasperczak.
Na głównej imprezie spotkaliśmy się w grupie z obrońcami tytułu RFN, a także Tunezją i Meksykiem. Pierwszy mecz otwarcia graliśmy z Niemcami, co miało przynieść odpowiedzi na wiele pytań odnośnie do formy i ustawienia drużyny w trakcie turnieju. Mecz z RFN zakończył się bezbramkowym remisem, a gra Polaków pozostawiała wiele do życzenia: – To był mecz otwarcia. Broniliśmy własnej bramki, Niemcy tak samo. Obie drużyny zdawały sobie bowiem sprawę, że będą faworytami starć z Tunezją i Meksykiem. Wraz z kierownictwem nie rozważyliśmy tylko jednej sprawy. Po wyjściu z grupy nie było 1/8 czy 1/4 finału, przechodziło się do następnej rundy grupowej. Warto porównać to, co stało się cztery lata wcześniej. RFN grał z NRD. Faworytem był RFN, ale wówczas chyba odpuściło ten mecz. Kalkulowało. Nie chciało wpaść do grupy z Brazylią i Holandią. Mam takie podejrzenia. I tak samo my – chyba popełniliśmy błąd. Nie kalkulowaliśmy, jak może wyglądać druga grupa. Odbywało się to na zasadzie, że i tak trzeba wygrać. Jednak uważam, że gdybyśmy trafili na grupę z Holandią i Włochami, byłoby lepiej. A tak graliśmy z drużynami z Ameryki Południowej, które na swoim terenie są bardzo mocne – zrelacjonował nam wydarzenia z tamtego wieczora Jan Tomaszewski.
W spotkaniu z RFN dopiero na ostatnie 10 minut na placu gry pojawił się Zbigniew Boniek, ale jak wspomina Tomaszewski, nie było to wielkim zaskoczeniem: – Brak Zbyszka w pierwszym składzie nie był niespodzianką. W eliminacjach graliśmy systemem 4–3–3. Rozpoczynając mecz z RFN, po raz pierwszy w historii rywalizacji z naszymi zachodnimi sąsiadami byliśmy lepszą drużyną. Skończyło się bezbramkowym remisem, ale ze wskazaniem na nas. To pokazało, że jesteśmy zespołem. Boniek wszedł w końcówce. Zmienił Lubańskiego, a my zmieniliśmy styl gry na 4–4–2. System był niesprawdzony. Trochę zdziwiła nas ta taktyka. Zbyszek wcześniej grał świetnie, strzelał bramki. Zresztą, później wraz z Nawałką został nominowany do jedenastki mistrzów. Gmoch początkowo nie widział go w składzie, ale później musiał zmienić zdanie.
Następnie w dwóch kolejnych spotkaniach zdobyliśmy komplet punktów, bo ograliśmy Tunezję (1:0) i Meksyk (3:1). Nie zachwyciliśmy jednak grą w tych starciach, ale podobno tak miało być, jak wytłumaczył nam ówczesny bramkarz reprezentacji: – Z RFN graliśmy, byle tylko nie stracić bramki i nie zrobić sobie krzywdy. Jacek Gmoch słusznie zakładał, że pierwsze trzy mecze trzeba przejść spacerkiem. Rozłożyć siły. W końcu byliśmy faworytami mistrzostw świata. Zresztą, wszystkie drużyny, które jadą na turnieje jako faworyci, traktują mecze grupowe jako zło konieczne. Szczyt formy musi przyjść później. My liczyliśmy na szczyt formy na drugą rundę, na mecze z Argentyną czy Brazylią.
Co prawda wygraliśmy I grupę, ale nagrody za to nie dostaliśmy. Ba, można powiedzieć, że było wręcz odwrotnie, bo trafiliśmy do piekielnie silnej grupy z Argentyną, Brazylią i Peru. Być może zabrakło trochę kalkulowania w I rundzie, o czym wspomniał Jan Tomaszewski, ale wydaje się, że przegraliśmy z innego powodu. Przede wszystkim eksperci winę zrzucili na Jacka Gmocha, który dokonał dziwnych ruchów kadrowych przed meczem z Argentyną. Selekcjoner na trybuny odesłał Jerzego Gorgonia, a do obrony przesunął Henryka Kasperczaka. Dla piłkarzy takie posunięcie było szokujące, ale Gmoch miał swoją teorię: – Spójrzcie tylko na nich, oni potrafią grać tylko dołem. Są tak niscy, że podciągają spodenki jak najwyżej, żeby wyglądało, że mają długie nogi. Tym samym dla Gmocha było jasne, że nie potrzebuje wysokiego Gorgonia, bo jego warunki fizyczne w tym meczu nie przydadzą się do niczego. Efekt? Pierwsza bramka dla Argentyńczyków padła po strzale głową.
– Jurek Gorgoń pił piwo na trybunie, a Kempes strzelał bramkę głową. Jacek w ogóle miał ciekawą teorię, że Argentyńczycy mieli krótsze spodenki od innych reprezentacji, żeby pokazać, że mają długie nogi i sprawić wrażenie wyższych. Wystawiał Heńka Maculewicza na lewej obronie, który w ogóle się do tego nie nadawał. Bo… był inżynierem. Uważał, że mogą podejmować lepsze decyzje niż mniej wykształceni zawodnicy – powiedział nam Andrzej Iwan.
Podobnego zdania jest Jan Tomaszewski, który również uważa, że Jacek Gmoch popełnił błędy taktyczne i personalne w starciu z Argentyną; – Mario Kempes na pewno się cieszył, bo grał na Jurka Gorgonia cztery lata wcześniej. A grając na niego, trzeba było pożegnać się z rodziną. Ważył prawie sto kilogramów. Jacek Gmoch w pewnym momencie doszedł do wniosku, że Kempes jest szybki i Jurek może za nim nie zdążyć. Cóż, okazało się, że Kempes strzelił bramkę głową… Gmoch trochę pogubił się ze swoimi decyzjami. Cztery lata temu mieliśmy świetny tercet, kiedy Strejlau i Gmoch podsuwali Kazimierzowi Górskiemu koncepcje gry, a on decydował i to wychodziło fenomenalnie. Jacek stworzył wtedy bank informacji. Jednak pogubił się, bo wydaje mi się, że nie powinno się stosować nowego systemu podczas mistrzostw, kiedy przeszliśmy z 4–3–3 na 4–4–2.
Grzegorz Lato w wywiadach również wspominał, że wysłanie Gorgonia na trybuny było głupotą, a podobne zdanie ma zapewne większość kibiców, piłkarzy i ekspertów. Co jednak sądzi o tym Henryk Kasperczak, który poniekąd był jednym z głównych bohaterów tego zamieszania? Tutaj możecie się nieco zdziwić: – Często wraca się do tej roszady. Myślę jednak, że problemem nie była obrona. Oczywiście Kempes nas załatwił i pokazał swoją klasę, ale przede wszystkim mieliśmy problemy w ofensywie. Jasne, tworzyliśmy sytuacje, lecz moim zdaniem mogliśmy zagrać jeszcze lepiej w ataku. Był również niewykorzystany rzut karny, który mógłby zadecydować o wyniku, ale niestety nie udało się go zamienić na bramkę. Jednak fakt, że grałem w obronie, nie przekreślił niczego. W zasadzie nie popełnialiśmy błędów w obronie. Być może było zawahanie, gdy było dośrodkowanie, ale już nie miałem szans, by dojść do tej piłki. Trzeba było wtedy Kempesa mocniej przypilnować, ale niestety nie udało się nam to. Poza tym gra w obronie była dobra. W tym meczu mieliśmy większe problemy w ofensywie. Brakowało również skuteczności i zrobienia różnicy na początku spotkania.
Jasne, dalecy jesteśmy od tego, by powiedzieć, że wysłanie Gorgonia na trybuny zdecydowało o porażce z Argentyną. W końcu nie strzeliliśmy w tamtym spotkaniu rzutu karnego.
– To był mecz, który pokazał, że jesteśmy naprawdę dobrą drużyną. Nie strzeliliśmy karnego, nie byliśmy chłopcami do bicia. Karnego miał strzelać Deyna, podszedł i uderzył tak samo jak z Jugosławią cztery lata temu. Tylko że nie udało się. Kaziu miał setny mecz w reprezentacji – pech. Nie wybaczono mu tego, w przeciwieństwie do Kuby Błaszczykowskiego po Portugalii, względem którego zachowano się wzorowo – tłumaczy nam Jan Tomaszewski.
Teraz możemy tylko gdybać, co by było, gdyby do „jedenastki” poszedł Zbigniew Boniek. Albo jak potoczyłyby się nasze losy, gdyby Jacek Gmoch stawiał częściej na Włodzimierza Lubańskiego, który w tamtym okresie potrafił przenosić góry.
– Wszystkich dziwiło, ze nie grał Lubański. Dostał mniej szans, niż się spodziewał. Był wówczas w formie, więc mógł grać więcej. Żal było później, że się na niego nie postawiło. Był jednak Szarmach, a nigdy wcześniej nie próbowaliśmy ustawienia z nimi dwoma na boisku. Jacek zdecydował się na Latę z prawej strony, Szarmacha na środku i na lewej stronie był Terlecki. Także postawił bardziej na Terleckiego jako skrzydłowego zamiast Włodka. W pomocy graliśmy zwykle trójką, gdzie mieliśmy Deynę, mnie, Bońka, Nawałkę, Masztalera i jeszcze kilku chłopaków. Nie zawsze jednak trafiło się na dobre zestawienie. Po prostu ten skład nie stworzył się, tak jak cztery lata wcześniej, gdy graliśmy praktycznie cały turniej tymi samymi zawodnikami – stwierdził Henryk Kasperczak.
Wróćmy do faktów. Kempes wcisnął nam jeszcze jedną bramkę i mecz przegraliśmy. Nasza sytuacja była trudna, ale szanse na medal wciąż mieliśmy. Tym bardziej że mecz z Argentyną był chyba najlepszym w naszym wykonaniu, jeśli chodzi o cały turniej.
Choć po przegranej z „Albicelestes” w naszej drużynie coś siadło, o czym opowiedział nam Jan Tomaszewski: – Byliśmy rozczarowani. Później chodziło już przede wszystkim o to, żeby wygrać z Peru i mieć szanse na medal. Już nawet nie na złoto. Przestałem grać po meczu z Argentyną. Wszedłem do szatni. Pogratulowałem Kaziowi Deynie setnego spotkania i przeprosiłem całą drużynę. Wydawało mi się, że zawaliłem. Że pierwszą bramkę strzelili mi z trzech, czterech metrów. Myślałem, że powinien wyjść do tej piłki. Mieliśmy powtórki ze środka boiska, które robili nasi filmowcy. Tak to wyglądało. Później okazało się jednak, że bramka została zdobyta z dziewięciu, dziesięciu metrów. Raczej nie miałem szans. Czułem się winny. Kiedy przed odprawą w dniu meczu z Peru szliśmy po ścieżce zdrowia, podeszła do mnie osoba z banku informacji. „Chodź, pokażę ci, jak grają rywale”. A ja powiedziałem, że przecież i tak nie gram. Przekonywali mnie, że analizowali tę bramkę, że to nie moja wina. Uległem. Ale szliśmy po tej ścieżce, Gmoch poszedł po zeszyt, podał skład, ja byłem na ławce. Tak wyszło. Nie miałem żadnych pretensji. Po meczu z Peru przyszli do mnie dziennikarze i pytali się, jak moja kontuzjowana ręka. Podobno zapytali Gmocha, dlaczego nie grałem, a on odpowiedział, że doznałem kontuzji. Musiałem to zdementować, ale smrodzik pozostał. Przeciwko Brazylii Gmoch nie zmienił składu, niestety nie starczyło ognia.
Zdołaliśmy jednak się podnieść na tyle, by skromnie wygrać z Peru (1:0), ale kolejny ważny sprawdzian znowu oblaliśmy. Tym razem „Biało-czerwoni” polegli w starciu z Brazylią (1:3), która okazała się zdecydowanie lepsza na boisku.
– Spotkanie z Brazylią było o wszystko. Rozegrali z nami bardzo dobry mecz i byli skuteczniejszy. Wydaje mi się, że cały problem, jaki mieliśmy na tym turnieju, leżał w naszej grze ofensywnej. W 1974 mieliśmy króla strzelców, a tutaj było już słabiej. Oczywiście strzeliliśmy parę bramek, ale to było za mało. Uważam więc, że mieliśmy dwa podstawowe problemy. Nie było stałego składu, a także słabo graliśmy w ofensywie – podsumował grę reprezentacji Henryk Kasperczak.
Oczywiście porażkę w meczu z Brazylią można wytłumaczyć na wiele sposobów, ale na ciekawą rzecz zwrócił uwagę Jan Tomaszewski, który w tym spotkaniu nie zagrał, o co zresztą nigdy nie miał żalu do trenera.
– Przed meczem z Brazylią rozmawiałem z Gmochem, który zapytał mnie, co bym powiedział, gdybyśmy zagrali 3–5–2?
– Zapytałem go na czym to polega?
– Na co selekcjoner odpowiedział mi, że cała siła Brazylii leży w drugiej linii. Gdybyśmy tak zagrali – trzech obrońców na dwóch napastników, pięciu do drugiej linii i jak boczni obrońcy się nie zorientują, że mogą wchodzić, no to dwóch naszych napastników przy 3–5–2 może coś zdziałać, bo druga linia będzie zniwelowana.
Powiedziałem, że dla mnie jest to fenomenalna rzecz. Gmoch poszedł do swojego pokoju, by wziąć swoje notatki. Przychodzi i mówi: „gramy 4–4–2”. Wydaje mi się, że gdyby powiedział to Górskiemu, jestem przekonany, że gralibyśmy 3–5–2. To byłoby ryzyko, ale ryzyko, które trzeba byłoby podjąć. Bo mecz z Brazylią musiał być wygrany. Miał dobrą koncepcję, ale zabrakło cwaniactwa.
Na mundialu w Argentynie ponieśliśmy klęskę i co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Oczywiście na taki wynik złożyło się wiele rzeczy, ale wydaje się, że przede wszystkim piłkarze nie potrafili stworzyć dobrej atmosfery. Czy można winić za to Jacka Gmocha? Cóż, kilka dni temu Zinedine Zidane opuścił Real Madryt, z którym wygrał trzy Ligi Mistrzów. To chyba najlepszy przykład na to, że szatnia pełna gwiazd potrzebuje trenera, który będzie mediatorem, ojcem, przyjacielem i motywatorem. Bez wątpienia Jacek Gmoch w tej roli się nie odnalazł.
– Musimy pamiętać o jednym. Jacek Gmoch był człowiekiem, który miał naprawdę wielkie ego. On musiał być na pierwszym planie. Kiedy objął reprezentację, chciał zrezygnować ze wszystkich, których miał jako asystent trenera Górskiego. Ale nie było szans zastąpić takich piłkarzy jak Tomaszewski czy Szymanowski. Ale widać było, że chciał zrobić przebudowę. Wiadomo również, jak niektórzy traktowali Jacka, a on był pamiętliwy. Pojawiały się podśmiechujki. Jacek nie wiedział do końca, co robi. Siadła atmosfera. Jestem przekonany, że bił się z myślami, nie panował nad tym, co działo się w Argentynie.
Miał bardzo dużo nowatorskich pomysłów. Po raz pierwszy widziałem na treningach fotokomórki, które jednak były bezużyteczne. Jeden z piłkarzy wziął piłkę, zaczął kiwać się z Jackiem, minęło pół godziny i weszliśmy w normalny trening. Bez żadnych fotokomórek. Gmoch nie potrafił przegrywać. Tu był chyba problem. To podejście wówczas mi imponowało. Gmoch przyszedł do mnie na konsultacji, dał mi dyktafon i pytał, jakie mam potrzeby. Ale im człowiek był starszy, tym zaczynał rozumieć pewne rzeczy. Zdał sobie sprawę, że to wszystko było pod publiczkę – opowiada nam Andrzej Iwan.
Mamy pełną świadomość, że porażka w Argentynie była tłumaczona już na wiele sposób, bo przecież Boniek podobno miał mieć konflikt z Deyną. W tym przypadku jednak wydaje się, że media rozdmuchały sprawę, a nic takiego nie miało miejsca.
Andrzej Iwan – Jasne, to były dwie osobowości, ale nie było tak, że mieli nie wiadomo jaki konflikt.
Henryk Kasperczak – Dużo mówi się o tym, że Boniek miał konflikt z Deyną. Wszystko to było jednak przesadzone. Oczywiście nie byliśmy cały czas grzecznymi chłopakami, ale bez przesady. Nasze relacje były przyzwoite. Po prostu nie udało się Jackowi Gmochowi połączyć dwóch generacji piłkarzy. Żadne kłótnie nie miały tutaj dużego znaczenia. Praktycznie w każdym meczu zmieniał się skład, a na mundialu trzeba mieć co najmniej 12 albo 13 pewniaków, którzy poniosą drużynę. Myśmy na tym turnieju mieli niesamowicie dużo zmian, a to może spowodowało, że drużyna nie pokazała swojej jakości. Wniosek więc jest taki, że nie dopasowaliśmy się w składach, by osiągać dobre wyniki.
Jeszcze inni porażkę próbowali tłumaczyć w ten sposób, że Argentyna była faworyzowana w meczu z nami. Po latach media pisały również, że część piłkarzy „Albicelestes” było na dopingu. Co na to nasi rozmówcy?
Andrzej Iwan – Każdy brał wtedy środki dopingowe, nawet my. Na śniadanie zawsze dostawaliśmy witaminy. Wydaje mi się, że to jednak nie były witaminy. Losowa kontrola antydopingowa to jakaś pomyłka. Jedno jest pewne – ściany pomagają gospodarzom. Musieli wygrać bardzo wysoko z Peru i wygrali. Tak jak potrzebowali. Może być trochę prawdy w tym, że musieli wygrać cały turniej, żeby poprawić nastrój w narodzie, gdzie ginęli ludzie. Jednak z tym dopingiem bym nie przesadzał, bo zapewne nie byli jedyni. Myślę jednak, że w sportach zespołowych doping nie odgrywa aż tak znaczącej roli. Oczywiście, nie mogę powiedzieć, że jestem pewny, iż tak było, ale na naszych stołach pojawiły się dziwne tabletki.
Jan Tomaszewski – Może nie konkretnie przez sędziów przegraliśmy z nimi. Stworzyli tam fenomenalny doping, który na pewno miał wpływ na arbitrów. Na pewno byli faworyzowani, jeżeli chodzi o fazę grupową. Przecież gdyby Argentyna odpadła, w kraju byłaby tragedia. Co do meczu z nami – nie wydaje mi się. Przecież sędzia podyktował przeciwko nim karnego. Jeśli chodzi o doping Argentyńczyków, to słyszało się o tym, ale nikogo nie złapano i trudno o tym mówić.
***
Przez lata padło wiele oskarżeń w stronę Jacka Gmocha, ale on również nie milczał. Głośnym echem odbił się wywiad selekcjonera z 2010 roku, który ukazał się na łamach „Przeglądu Sportowego”. Rzućcie okiem na fragment, który dotyczył kadry.
PS: Od pana sukcesów w Panathinaikosie minęło już 25 lat. Nie boi się pan, że niebawem zostanie nieco zapomniany? Młodzi ludzie nie muszą wiedzieć, kim pan był.
Młodzi ludzie też mnie kojarzą dzięki swoim rodzicom. Dziś światem rządzą ludzie w wieku mniej więcej 45 lat. Czyli mieli po 20, gdy prowadziłem ten zespół. Byłem bohaterem ich młodości. I teraz przekazują to synom. Nie raz widziałem, jak ojciec mówił dziecku: to jest pan Gmoch. Gdy on był trenerem, Panathinaikos odnosił największe sukcesy. W Grecji mnie szanują, chciałbym, żeby w Polsce też tak było. Ile osób mówiło, że oni budowali wielką piłkę, a prawda jest taka, że to ja byłem jednym z twórców sukcesów. Piłkarze byli tylko wykonawcami. Bez nauczyciela uczeń jest nikim. A o mnie mówiło się, że Gmoch był jakimś dziwakiem, bo jadł ślimaki, a to wielcy piłkarze grali. Obraz mojej osoby był przez lata fałszowany.
PS: Komu na tym zależało?
To robota ubeków. Dziękuję za artykuł o nich w waszej gazecie. Oni niszczyli moje dzieło. A prawda jest taka, że to ja razem z matematykiem i informatykiem stworzyłem wtedy koncepcję rozwoju polskiej piłki i to jej zawdzięczamy wszystkie sukcesy w latach 1972–1986. To ja naprawdę byłem drugim trenerem w 1974 r., bo ten formalnie drugi (Andrzej Strejlau – przyp. red.) był tam tylko fasadą. Przez tych ubeków polska piłka nie ma szans na rozwój, bo cały czas wszystko blokuje grupa, która przykleiła się po sukcesach z lat 70. i 80. Mówię: dość tego! Jak macie honor, popełnijcie harakiri. Wstyd mi też z powodu korupcji w polskim futbolu.
***
Na wywiad Gmocha zareagowało kilku kadrowiczów (Władysław Żmuda, Andrzej Szarmach, Jan Tomaszewski, Włodzimierz Lubański, Antoni Szymanowski, Lesław Ćmikiewicz, Marek Kusto, Kazimierz Kmiecik, Jerzy Kraska i Jan Domarski), którzy kategorycznie zaprzeczyli słowom selekcjonera… Oczywiście teraz również przekręciliśmy do Jacka Gmocha, by odniósł się do kilku kwestii, ale selekcjoner powiedział nam, że nie rozmawia już o mistrzostwach świata z 1974 i 1978 roku. Dla niego ten etap jest już zamknięty, a jeśli ktoś chce poznać jego zdanie, trener odsyła do swojej książki – „Najlepszy trener na świecie. Wywiad rzeka z Jackiem Gmochem”.
Oczywiście jeszcze przez lata ludzie będą szukać odpowiedzi, dlaczego nie wyszło nam w Argentynie. Pewnie powstanie kilka niezłych publikacji, w których porażki z Argentyną i Brazylią będą rozłożone na czynniki pierwsze. Nie ma jednak wątpliwości, że na klęskę w Argentynie złożyło się kilka problemów, co ostatecznie przełożyło się na słaby wynik i rozczarowanie.
Jan Tomaszewski – Można było sięgnąć po złoto… Gdyby Kaziu strzelił karnego. Graliśmy jak równy z równym, a wygrana z gospodarzami dodałaby nam skrzydeł. Wydaje mi się, że gdybyśmy ich pokonali, udałoby się nam awansować to finału. Ale to gdybanie…
Andrzej Iwan – Gdybyśmy teraz osiągnęli taki wynik, bylibyśmy noszeni na rękach. Wtedy to była porażka. 1978 rok może odbijać nam się czkawką.
Henryk Kasperczak – Nie byliśmy wówczas najlepszą reprezentacją, bo zakończyliśmy mundial gorzej niż cztery lata wcześniej. Wydaje mi się, że było sporo świetnych zawodników, ale wynik był jednak gorszy. Chcieliśmy zrobić coś więcej niż w 1974 roku, ale ostatecznie nie udało się nawet powtórzyć tamtego sukcesu. W drugiej rundzie trafiliśmy do bardzo trudnej grupy z Argentyną i Brazylią. Była ona stworzona z drużyn Ameryki Południowej, a wiadomo było, że one wtedy były bardzo mocne. Z Argentyną rozgrywaliśmy decydujący mecz, który niestety przegraliśmy… Byliśmy zawiedzeni, bo liczyliśmy na więcej. Nie potwierdziliśmy tego, na co było nas stać.
***
Tamten mundial na pewno zapamiętamy jako rozczarowanie i straconą szansę na coś pięknego. Może jednak nie trzeba rozdrapywać ran i szukać przyczyn porażki, tylko po prostu uznać, że tak być musiało? W końcu nie my pierwsi i nie ostatni zawiedliśmy w roli faworyta. Ba, mamy wrażenie, że taki zawód zdarza się znacznie częściej niż spełnienie oczekiwań.
Bartosz Burzyński
Obserwuj @Bartosza Burzyńskiego
Norbert Skórzewski
PRZECZYTAJ INNE TEKSTY Z CYKLU „COFAMY LICZNIK”
– Car Oleg. Bohater jednego meczu
– Futbol – wielka porażka Hitlera
– Wakacyjna miłość po włosku. Toto, król Italii
– 1986. Mundial w cieniu kolumbijskiej anarchii i meksykańskiej prowizorki
– Czy da się przegrać 1:10 i zachować twarz?
– Zaryzykować karierę i życie dla jednej sprawy. Chorwackiej sprawy
– Marzenia są tlenem życia. Jedyny mundial Reggae Boyz
– Największa futbolowa kradzież. Jak Anglicy stracili Puchar Świata
fot. Newspix.pl