Nie gra w naszpikowanej gwiazdami super-drużynie, takiej jak Golden State Warriors. Nie ma nad sobą wybitnego trenera, takiego jak Brad Stevens z Boston Celtics. Nie jest elementem fenomenalnego systemu ofensywnego, jak James Harden w Houston. On sam jest systemem. Jeżeli kiedykolwiek w dyskusji o sportach zespołowych można powiedzieć, że ktoś ciągnie drużynę w pojedynkę, to teraz. Król James, wbrew wszelkim niedostatkom swojego zespołu, dziewiąty raz w karierze melduje się w finałach NBA.
LeBron swoją postawą w tegorocznych play-offach nawiązuje do wyczynów najbardziej emblematycznych postaci dla całej historii NBA. Rozgrywa z wizją, jaką miał Magic Johnson. Trafia arcytrudne rzuty z zimną krwią, jaka pływała w żyłach Larry’ego Birda. Wjeżdża pod kosz z pasją, jaką zachwycał Julius Dr J Erving. Bierze na siebie ciężar gry w kluczowych momentach, tak jak to zwykł czynić Kobe Bryant.
Tyle, że to jest Ameryka. Teraz trzeba będzie jeszcze wygrać serię, której stawką są mistrzowskie pierścienie. Wygrać, tak jak wygrywał Michael Jordan.
Póki co LBJ przechodzi samego siebie. Praktycznie każdy jego mecz to kolejny rekord, kolejne wydarzenie na miarę dziejów, raz po raz proponuje kolejne fenomenalne wyczyny. Już siedem razy w tych play-offach przekroczył barierę 40-stu punktów, raz udało mu się to nawet połączyć ze skompletowaniem 14-stu asyst. Nikt czegoś takiego wcześniej nie dokonał.
Żeby daleko nie szukać kolejnych rekordów – Boston Celtics, obok Los Angeles Lakers najbardziej utytułowana organizacja w historii NBA, aż 37 razy prowadzili w serii 2:0. Tak jak w tym roku, gdy wygrali dwa pierwsze mecze przeciwko Cleveland Cavaliers i wydawało się, że – pomimo ogromnych osłabień – kontrolują serię.
Dzisiaj ten bilans to: 37 zwycięstw, 1 porażka. Kiedy naprzeciwko ciebie wychodzi LeBron, nie działają argumenty logiczne, przestają obowiązywać historyczne klątwy, odchodzą do lamusa rekordy, które trwały przez dziesiątki lat. Ten facet wywraca do góry nogami historię amerykańskiej koszykówki i przychodzi mu to…
Chciałoby się teraz napisać, ze przychodzi mu to z łatwością. Pasowałoby do narracji, ale to nie jest prawda. LeBron prowadził swój zespół do finałów już dziewięć razy, osiem razy z rzędu, lecz chyba nigdy nie szło mu to tak opornie. Być może tylko w 2007 roku był równie samotny na drodze do mistrzostwa. Ponad połowa punktów, jakie Cavaliers zdobyli w finałach konferencji przeciwko Celtics, pochodziła z rzutów i asyst Jamesa. Jeszcze nigdy nie musiał dać z siebie aż tyle na tym etapie rozgrywek. Mówimy o 33-latku, który w decydującym, siódmym meczu serii nie został zmieniony nawet na sekundę, a rozgrywał właśnie setny mecz w sezonie. Gdy na zegarze została minuta do końca, przejął piłkę, objechał cały parkiet i skończył akcję wsadem. Maszyna.
Chyba po zakończeniu kariery powinien pójść drogą Dwayne’a Johnsona i przenieść swoje talenty do Hollywood. Pasuje jak ulał do filmów o komiksowych super-bohaterach, a kaskadera będzie potrzebował jeszcze rzadziej niż Tom Cruise. Zresztą, James ma już za sobą epizody aktorskie, zagrał w komedii „Wykolejona” u boku Amy Schumer. Uwaga – jeżeli kiedyś przyjdzie komuś do głowy, żeby ten film obejrzeć, lepiej niech odpali sobie jakąś kompilację zagrań Jamesa na Youtube, ewentualnie zamknie oczy i zarzuci na słuchawkach powtórkę Weszłopolskich. Straszliwy gniot. Oby “Kosmiczny mecz 2” wypadł lepiej.
Skądinąd wiadomo, że LeBron, gdyby tylko zechciał (choć pewnym jest, że nie zechce), mógłby po zakończeniu kariery już tylko leżeć brzuchem do góry i rozstrzygać wraz z trójką swoich dzieciaków, co przypominają swym kształtem przelatujące im nad głowami cumulusy. James jest absolutnym zaprzeczeniem stereotypowego wizerunku czarnoskórego sportowca z USA, który kilka lat po zakończeniu kariery bankrutuje i jeździ po całym świecie, dając twarz różnym dziadowskim eventom, żeby tylko przytulić parę groszy. To nie jest Mike Tyson, to nie jest Allen Iverson. James to sprawnie działająca firma. Charles Barkley wspominał kiedyś, że Michael Jordan udzielał mu pierwszych podpowiedzi, jak dbać o swojej finanse. Cóż – LeBron mógłby to wykładać na uniwersytetach.
Lider Cleveland nie wywołuje obyczajowych skandali, nie jeździ po pijanemu autem, nie jest przyłapywany z prostytutkami, nie ma długów w kasynach. Prowadzi swoją karierę modelowo i ma naprawdę coraz więcej argumentów, żeby uważać go za najlepszego koszykarza w historii. Brakuje mu tylko jednego – więcej pierścieni.
Kogo LeBron James pokonał na swojej tegorocznego drodze do finałów? Zacznijmy od pierwszej rundy, gdy sam jak palec stanął przeciwko Indiana Pacers i udało mu się zwyciężyć w siedmiomeczowej batalii. Reszta drużyny Cleveland jeszcze nie dotarła na play-offy, ale… To była jednak tylko Indiana. Victor Oladipo nie sprawdził się jeszcze w roli lidera na tym etapie, a oprócz tego rywale nie mieli w swoim składzie żadnego zawodnika z ligowego topu. To był wielkie zwycięstwo, lecz nie takimi seriami buduje się chwałę.
Później przyszedł czas na Toronto Raptors, których James, jak to ma w zwyczaju, zmasakrował bez litości. Zresztą – jak sam zawodnik zaznacza – cokolwiek by się nie działo, on będzie po zespole Toronto jeździł jak po łysej kobyle. Wspaniała seria w jego wykonaniu, lecz wygrana bez udziału przeciwnika.
Teraz przyszedł czas na Boston Celtics. Z jednej strony zachwyt, zaś z drugiej – trochę racji ma Stephen A. Smith, amerykański ekspert w dziedzinie koszykówki (czy raczej – showman, bo nie należy go kojarzyć z ekspertami-smutasami w stylu Władysława Jerzego Engela). LeBron miał jednak w tej serii gigantycznego farta. Stanął do walki z drużyną pozbawioną dwóch wielkich liderów, której motor napędowy stanowiła nieopierzona młodzież, albo gracze wyciągnięci z kapelusza, jak choćby Terry Rozier. LBJ wygrał tę serię w wielkim stylu, lecz zastanówmy się na chwilę, co by było, gdyby odpadł. Też pisalibyśmy peany pochwalne pod adresem LeBrona, padałby hasła spod szyldu gloria victis?
LeBron przyzwyczaił wszystkich do takiego poziomu, że porażka Cleveland z tak poważnie osłabionymi Celtics byłaby jednak traktowana w ramach niespodzianki, żeby nie powiedzieć – sensacji. No bo, jak to, finały bez Jamesa, bez Cavs? Prawie nie do wiary, nawet kiedy mówimy o Kawalerii, której drugim najlepszym zawodnikiem w decydującym meczu finałów konferencji jest cholerny Jeff Green. Mimo wszystko – Celtics to dopiero melodia przyszłości. To będzie legendarna seria, ale czy na miarę legendy Jordana?
Parafrazując Cristiano Ronaldo, Konferencja Wschodnia powinna zmienić nazwę na: „LBJ Eastern Conference”. Największe wyzwanie czeka Jamesa dopiero w samych finałach. Tam czeka go chwała.
Nie ma znaczenia, czy Cleveland zmierzą się z Houston Rockets, czy Golden State Warriors. Faworytem i to w dodatku murowanym będzie drużyna z zachodniej części Stanów. Rockets i Warriors mają swoje kłopoty – przede wszystkim z kontuzjami, bo na urazy narzeka Chris Paul, a do pełni formy nadal nie wrócił Stephen Curry. Tyle, że to są tarapaty, o jakich w Cleveland pewnie by marzyli. Nie jest zresztą wykluczone, że w jednej z tych drużyn zobaczymy jeszcze kiedyś samego Jamesa, który, im będzie starszy, tym bardziej desperacko zacznie poszukiwać kolejnych mistrzowskich szans.
Teoretycznie – miał ich już nie odnaleźć w koszulce Cavs. Choć to jego koszykarski dom, od dawna huczy od pogłosek, że James tylko czeka, żeby się stamtąd wyrwać i trafić wreszcie w nieco godniejsze towarzystwo. Już kiedyś wywinął taki numer, gdy trafił do Miami Heat, łącząc siły z Dwyanem Wadem i Chrisem Boshem. Lecz – zanim LBJ wykona swój następny ruch – kolejną szansę na mistrzowski pierścień jednak odnalazł. Ba, on ją sobie zwyczajnie wyszarpał. I coraz śmielej poczyna sobie w ligowych kronikach.
Najwięcej minut w historii play-offów? LeBron James.
Najwięcej celnych rzutów w historii play-offów? LeBron James.
Najwięcej przechwytów w historii play-offów? LeBron James.
Najwięcej punktów w historii play-offów? LeBrona James.
Czy człowiek-rekord zdoła w finałach jeszcze raz oszukać matematykę, fizykę, zakpić sobie z rachunku prawdopodobieństwa? LeBron zagra w finałach po raz dziewiąty (tylko Los Angeles Lakers i Boston Celtics mają więcej finałowych występów na koncie), ale wygrywał mistrzostwo ledwie trzy razy. Wiele jego osiągnięć robi piorunujące wrażenie, ale trzy pierścienie? To o połowę mniej niż Jordan, to mniej niż Magic, mniej niż Kareem Abdul-Jabbar…. James tryumfował dwukrotnie w barwach Heat, co nie przyniosło mu przesadnie wielkiej chluby. Choć – może to właśnie jest niezbyt uczciwe? Jordan, Jabbar, Johnson, Bird, Bryant, O’Neal, Duncan – oni wszyscy grali w super-drużynach, nawet jeżeli za ich czasów to określenie jeszcze nie funkcjonowało w nomenklaturze.
A jest jeszcze przecież tryumf Jamesa z 2016 roku. Wtedy Cavs przegrywali finałową serię już 1:3, ale udało im się odrobić straty. Pokonali Warriors, którzy w sezonie zasadniczym wykręcili najlepszy bilans w historii rozgrywek.
Wydawało się, że James już nigdy nie stanie przed większym wyzwaniem, a nawet jeśli, to po prostu nie zdoła go zrealizować. Finały z 2016 roku to miało byś jego opus magnum. Minęły dwa lata, a LeBron jest o dwa lata starszy i o dwa lata… lepszy? Przekonamy się. Gdyby go postrzegać w kategoriach zwykłego śmiertelnika, urwanie dwóch meczów w finałach można by było uznać za sukces, bo Rockets i Warrior to drużyny z o wiele większymi możliwościami. Jednak LeBron James pokazał już na parkiecie dostatecznie wiele, aby nas przekonać, że nie jest zwykłym śmiertelnikiem.
fot. Newspix.pl