Drugich takich zawodów po prostu nie ma. Grand Prix Monako to najdroższy, najbardziej prestiżowy, najbardziej wypasiony wyścig na świecie. Z tarasów swoich apartamentów i luksusowych jachtów oglądają go najbogatsi ludzie globu. A kierowcy, w swoich supermocnych maszynach, pędzą na złamanie karku wąskimi i śliskimi ulicami Monte Carlo. Tymi samymi, którymi na co dzień jeżdżą miliarderzy swoimi lamborghini. Szaleństwo!
W Monte Carlo są dwa słynne punkty. No dobra, prawdę mówiąc jest ich znacznie więcej. Ale dwa są szczególnie istotne. Pierwszy to marina, czyli miejsce, gdzie cumują luksusowe jachty. I musicie wiedzieć, że pod hasłem „luksusowe jachty” kryją się gigantyczne pływające hotele ze wszystkimi możliwymi wygodami. Jak na przykład „Eclipse” Romana Abramowicza. Właściciel Chelsea na swoją „łódkę” wydał ponad 300 milionów euro. Na pokładzie ma dwa baseny, dwa helikoptery, cztery mniejsze łodzie, w tym jedną podwodną (!) oraz system przeciwrakietowy (!!). Obsługuje ją blisko 70 członków załogi. Pływanie czymś takim nie ma może wielkiego sensu (napędzenie potężnej maszyny z silnikami o mocy 39 tysięcy koni mechanicznych do tanich nie należy), ale tu chodzi przecież głównie o pokazanie się i zbudowanie prestiżu. Czyli – jak we wszystkim w Monte Carlo.
Wypada się pokazać
Drugi słynny punkt to oczywiście kasyno. Jeśli spróbujecie sobie wyobrazić najbardziej wypasione wnętrze, to prawdopodobnie wasze wyobrażenia będą daleko z tyłu za tym, co znajduje się w Casino de Monte Carlo. Najkrócej mówiąc, stoły do ruletki, pokera, czy black-jacka ustawione są w pałacu. I nie takim świeżo zbudowanym, jak kasyna-pałace w Las Vegas, tylko w prawdziwym, luksusowym, ociekającym przepychem pomieszczeniu. Miejsce gry oświetlają kryształowe żyrandole, na podłogach leżą dywany o grubości przeciętnego wydania „Krzyżaków”, a najmniejszy nominał w grach stolikowych to 50 euro. Zresztą, takie kwoty to grosze dla graczy, którzy do przyjeżdżają tam grać. Wnioskować to można choćby po samochodach, parkujących przed wejściem. Jeśli zobaczysz tam kilkuletnie BMW, możesz być pewny – na pewno nie należy do żadnego z nich, może do któregoś z menedżerów, i to raczej niższego szczebla. Gracze podjeżdżają furami, jakie na co dzień można zobaczyć głównie w „Need For Speed”.
I teraz ci wszyscy z jachtów, kasyna oraz pozostali, mieszkający w luksusowych rezydencjach i apartamentach (nawiasem mówiąc, najdroższych apartamentach na świecie, średnia cena metra kwadratowego wynosi ponad 40 tysięcy euro) meldują się w weekend na wyścigu o Grand Prix Monako. Nie dlatego, że ich to interesuje. Nie dlatego, że lubią ryk silników, albo zapach spalonego paliwa. Nawet nie dlatego, że są po prostu miłośnikami sportu. Tłumnie walą na wyścig, bo wypada się na nim pokazać.
Pływanie tankowcem po basenie
W niedzielę wyścig o Grand Prix Monako Formuły 1 odbędzie się po raz 64. Już sam ten fakt jest niesamowity, bo wąskie uliczki Monte Carlo tak naprawdę do ścigania w ogóle się nie nadają.
Potwierdza to choćby Cezary Gutowski z „Przeglądu Sportowego”, który wiele razy z bliska widział najbardziej prestiżowy wyścig świata.
– Grand Prix Monako to wyjątkowy weekend, ponieważ oczy i rozum mówią, że na tak wąskim i ciasnym torze bolidy Formuły 1 w ogóle nie powinny jeździć, a co dopiero ścigać! Jest fizycznie za ciasny i krótki, co widać dopiero gołym okiem, gdy patrzymy, jak niemal 1000-konne potwory przeciskają się pomiędzy wyjątkowo wąskimi barierami, na wyboistym, śliskim asfalcie. To trochę tak, jakby urządzać wyścigi motocykli na miejskich ścieżkach rowerowych. W przeszłości porównywano jazdę w Monako z pływaniem tankowcem w basenie, czy jeżdżeniem na rowerze po salonie, w domu. Nie ma w tym cienia przesady – mówi Gutowski.
Właśnie: sam tor, to tak naprawdę wcale nie tor, tylko zwykłe, miejskie ulice. Na co dzień odbywa się tam na tyle zwykły ruch uliczny, na ile to możliwe w najbogatszym mieście na świecie, gdzie liczba milionerów na metr kwadratowy jest wręcz absurdalna. Sam tor ma 3,3 kilometra długości, zdecydowanie najmniej w całym kalendarzu, co oznacza, że kierowcy mają do pokonania aż 78 okrążeń (najwięcej w kalendarzu). Żeby te miejsce ulice przystosować do zawodów najszybszych samochodów świata, trzeba się naprawdę sporo napocić. Wokół trasy stawia się 33 kilometry balustrad ochronnych, wykorzystuje się prawie 4 tysiące opon do zbudowania kolejnych barier, a wszystko ogradza 20 tysięcy metrów kwadratowych barierek z drutów. I – co tu dużo gadać – jest bezpiecznie. Choć, nie oszukujmy się, nie zawsze.
Dwóch skończyło wyścig w morzu
Spektakularną przygodę w czasie Grand Prix Monako przeżył choćby Alberto Ascari, czyli mistrz świata z 1952 i 1953 roku. W czasie wyścigu w Monte Carlo w 1955 roku popełnił błąd i wszedł w jeden z zakrętów zbyt szybko. Rozpędzony bolid jechał prosto na żelazny słup. Ascari w ostatniej chwili zdecydował, że jedynym sposobem uniknięcia kraksy jest ominięcie przeszkody i wjechanie do morza. Auto z dużą prędkością wpadło do wody i błyskawicznie zaczęło tonąć. Na wodzie pozostała tylko plama oleju. Widzowie wstrzymali oddech, ale po ładnych kilku sekundach jasnoniebieski kask pojawił się na powierzchni. Włoski kierowca wyszedł ze strasznie wyglądającego zdarzenia tylko ze złamanym nosem!
Niestety, przeznaczenie oszukał tylko raz. Dosłownie cztery dni później pojechał na Monzę, kibicować swojemu przyjacielowi Eugenio Castellottiemu. Sam nie miał jeździć, ale w ostatniej chwili zdecydował się na kilka okrążeń testów. Wskoczył do samochodu w marynarce, koszuli z krawatem i zwykłych spodniach. Ze stroju kierowcy wyścigowego miał tylko kask, pożyczony od przyjaciela. Na trzecim okrążeniu samochód z niewyjaśnionych przyczyn wpadł w poślizg, a następnie wyleciał w powietrze i zrobił dwa salta. Ascari wypadł z bolidu wprost na tor. Zmarł po kilku minutach. Fragment toru, na którym to się zdarzyło do dziś nosi jego imię.
Wróćmy jednak do Monte Carlo. Ascari nie był jedynym kierowcą, który Grand Prix Monako zakończył w morzu. W 1965 roku na 79. okrążeniu wyścigu Paul Hawkins wpadł w poślizg i nie zdołał opanować bolidu. Uderzył w drewnianą barierę, po czym wpadł do zatoki. Jego Lotus poszedł na dno, ale Australijczyk zdołał się wydostać z tonącego auta i wypłynął na powierzchnię. Choć brzmi to niesamowicie, wyszedł z wypadku bez żadnego szwanku.
Zginął tam, gdzie przewidział
Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Wypadek w czasie Grand Prix Monako przypłacił życiem Lorenzo Bandini. Włoski kierowca Ferrari walczył o drugie zwycięstwo w karierze, kiedy na szykanie „S” lewe tylne koło jego bolidu uderzyło w barierkę. To pociągnęło za sobą całą serię tragicznych wydarzeń. Auto wpadło w poślizg, obróciło się, a następnie uderzyło w słomianą barierę. Siła uderzenia rozerwała zbiornik paliwa, które natychmiast zaczęło się palić. Zanim stewardzi zdołali dobiec do auta, obrócić je i wyciągnąć nieprzytomnego kierowcę, doznał on koszmarnych obrażeń. Lekarze stwierdzili poparzenia trzeciego stopnia i zwęglenie 70 procent powierzchni ciała. Po trzech dniach stwierdzono zgon.
W tej tragicznej historii jest jeszcze jeden szokujący fakt. Rok wcześniej Bandini był zaangażowany jako konsultant przy kręceniu filmu „Grand Prix”. Reżyser John Frankenheimer poprosił go o pomoc w wybraniu miejsca, w którym miało dojść do wypadku bohatera filmu. Bandini zastanowił się i zaproponował wyjście z szykany „S”. Niespełna rok później zginął dokładnie w tym samym miejscu.
500 euro za noc, 1000 euro za obiad
Ale oczywiście historia Grand Prix Monte Carlo to nie tylko dramaty i spektakularne wypadki. To także mnóstwo niesamowitej atmosfery, blichtru, pięknych kreacji, przepychu. To także wyjątkowa oprawa. W Monte Carlo nie ma na przykład klasycznego podium. Puchary są wręczane przez parę książęcą na pałacowych schodach. A wszystko na oczach tych, których stać na taką przyjemność, co – i chyba nie będzie to dla nikogo niespodzianką – do najtańszych ona nie należy.
Hotele, które znajdują się wzdłuż trasy wyścigu, doskonale wiedzą, że weekend Grand Prix to czas żniw. Generalnie zasada jest prosta: nieważne, jaką cenę zaśpiewasz, będziesz miał stuprocentowe obłożenie. Ceny za nocleg nierzadko więc przekraczają 500 euro. A to i tak nic w porównaniu ze słynną restauracją „La Rascasse”, która znajduje się tuż przy ostatnim zakręcie toru. Chętnych na zarezerwowanie stolika na tarasie, albo chociaż przy oknie, zdecydowanie nie brakuje. Choć za rezerwację trzeba zapłacić od tysiąca euro wzwyż, miejsc na najbliższą niedzielę dawno już nie ma. Na najbliższe kilka lat w czasie Grand Prix – też nie.
– Grand Prix Monako to istne szaleństwo. I nie ma znaczenia fakt, ze niedzielny wyścig zazwyczaj jest nudny, bo praktycznie nie da się tu wyprzedzać. Sama atmosfera tego miejsca, widoki, pogoda, obecność gwiazd robią wrażenie. I sprawiają, że wyścig, który na zdrowy rozum powinien być pierwszy na liście do skreślenia z kalendarza Formuły 1, ma paradoksalnie najpewniejsze miejsce po wsze czasy – dodaje Gutowski.
Z toru prosto na jacht
Księstwo Monako to, jak wiadomo, jeden z rajów podatkowych. Z tego względu bardzo wielu kierowców Formuły 1 właśnie Monte Carlo wybiera na swoje miejsce do życia. Trudno się zresztą dziwić niechęci do oddawania dużego procenta zarobków fiskusowi, tym bardziej, jeśli zarabia się dziesiątki milionów euro. Fakt, że wielu kierowców mieszka w Monte Carlo ma także ciekawe konsekwencje. Na przykład Kimi Raikkonen miał w Monte Carlo swój jacht. I kiedy w 2006 roku jego bolid zapalił się na trzecim okrążeniu wyścigu, Fin nie poszedł do paddocku, do siedziby swojego zespołu. Nie zdejmując kombinezonu pomaszerował prosto na łódkę i na niej relaksował się po wyścigu. Swoją drogą Kimi Raikkonen miał z jachtem jeszcze jedną przygodę. Zresztą, zobaczcie sami:
Tak czy inaczej, zwycięstwo w wyścigu o Grand Prix Monako to coś absolutnie wyjątkowego dla każdego kierowcy. W ostatnich latach najczęściej cieszyli się z niego Niemcy – z siedmiu poprzednich wyścigów wygrali pięć (trzy razy Nico Rosberg, dwa razy Sebastian Vettel). Z polskich akcentów: w 2010 roku Robert Kubica był drugi w kwalifikacjach i trzeci w wyścigu. Dziś w obu treningach najszybszy był Australijczyk Daniel Ricciardo z Red Bulla. Dobrze przeczytaliście: dziś, czyli w czwartek. Treningi przez wszystkimi wyścigami F1 odbywają się w piątek. W Monte Carlo jest inaczej. Czemu? Bo w Monte Carlo wszystko jest inaczej. Taki to już urok najbardziej ikonicznego wyścigu w kalendarzu Formuły 1.
JAN CIOSEK
Fot. Flickr.com