Jak stara, zapomniana zabawka wylądował w końcu gdzieś na dnie skrzyni. Wyciągany sporadycznie, mocno zakurzony. Nie to, co kiedyś. Nie to, co wtedy, gdy sprawiał najwięcej radości starszym i młodszym, spośród których wielu przychodziło na Etihad Stadium właśnie dla niego. Dziś Yaya Toure po ośmiu sezonach ostatecznie żegna się z Manchesterem City.
Przez ostatnie lata Yaya przede wszystkim sprawiał, że śmialiśmy się do rozpuku. Czytaliśmy kolejne wypowiedzi jego, jego agenta Dmitrija Seluka i oczom ani uszom nie dowierzaliśmy. Pewnie gdyby w futbolu mniej było doradców, PR-owców, takie kwiatki występowałyby częściej i przechodzilibyśmy nad nimi do porządku dziennego. Toure jednak – tak się wydaje – w to wszystko, o czym mówił, szczerze wierzył.
Gdy za pośrednictwem Seluka skrytykował ostro władze Manchesteru City za nieuściśnięcie mu ręki i niezłożenie urodzinowych życzeń.
Gdy w 2015 roku krytykował kapitułę plebiscytu na najlepszego piłkarza Afryki (przegrał po raz pierwszy od pięciu lat, z Pierrem-Emerickiem Aubameyangiem), sugerując, że głosowanie nie było do końca sprawiedliwe.
Gdy rok później złapany na jeździe na podwójnym gazie tłumaczył, że jeśli wypił alkohol przed wejściem za kółko, to zrobił to kompletnie nieświadomie.
Nikomu z głową na karku nie strzeliłoby do łba wierzyć w te rewelacje. Ale Toure chyba faktycznie w nie wierzył, przez co w świadomości wielu stał się postacią karykaturalną. Jasnym było, że jego ponowne spotkanie z Pepem Guardiolą nie jest czymś, o czym dniami i nocami skrycie marzył, ale też zrobił bardzo wiele, by nie przekonać Hiszpana do siebie. By jego rola została mocno umniejszona.
Ale poza tym wszystkim Yaya Toure był geniuszem. Piłkarskim geniuszem.
Gdy podchodził do rzutu wolnego i wykonywał charakterystyczny nabieg, bramkarz mógł zmawiać pacierz. A i to często nie pomagało. Gdy rywal patrzył w kalendarz i widział, że w weekend czekają go starcia w środku pola z Iworyjczykiem, odchodziła wszelka radość z życia. Harował od pola karnego do pola karnego. W swoim prime time był uosobieniem definicji pomocnika box-to-box. Królem środka pola, który do tronu nie dopuszczał kolejnych pretendentów. Pewnego pod własną szesnastką, zabójczego w pobliżu bramki rywali. Gdy w sezonie 2013/14 Manchester City sięgał po mistrzostwo Anglii, nikt nie miał wątpliwości, że w tej roli jest najlepszy na świecie. 20 bramek i 9 asyst w lidze wyrażało więcej niż tysiąc słów.
A bramkę przeciwko Sunderlandowi w finale Capital One Cup pamiętacie?
Rzecz w tym, że wszyscy i tak jako pierwszej nie skojarzą wcale żadnej bramki Toure, a obrazek z półfinału z Realem Madryt. Półfinału, do którego Manuel Pellegrini – o czym często się zapomina – wystawił go z prawdopodobnie nie do końca zaleczoną kontuzją mięśniową. Nie najlepiej przygotowanego do meczu. A już na pewno nie TAKIEGO meczu.
I to może boleć Yayę najbardziej. Bo jeśli coś na jego temat można z tych wszystkich historii – mniej lub bardziej przyjemnych – wywnioskować z całą pewnością, to że najważniejsze dla niego zawsze było uznanie. Szacunek. Świadomość, że ludzie w niego wierzą, że na niego liczą. Że dla wszystkich kibiców The Citizens jest kimś wyjątkowym.
Nie tym typem od komicznego pressingu z Realem.
Nie tym gościem od „Yaya chce ciasto, dajcie mu ciasto”.
Piłkarzem, który niejako sygnował kolejne sukcesy The Citizens. Który dawał trofea w czasie, kiedy Manchester City nie był jeszcze tak stabilny jak obecnie, kiedy wciąż jeszcze budował swoją tożsamość. Zmieniali się trenerzy, zmieniali się zawodnicy, on niezmiennie trwał. Do momentu, w którym jedynym zawodnikiem z dłuższym stażem w pierwszej drużynie pozostał Vincent Kompany.
What a fitting farewell to the great Yaya Toure by @ManCity, well done. Season ticket for life . He was a true general for CIV, Barca and was simply magical at Manchester City. An African legend. Go well @YayaToure. You made the African continent proud. #soccerafrica pic.twitter.com/vYpnVUgnRz
— Siyabonga Mahlaba (@siya_mahlaba) 10 maja 2018
Był czas, gdy był absolutnie wyjątkowy. Gdy to on prowadził Obywateli do trofeów i robił z piłką rzeczy, za które dopiero parę lat później kibice na wyspach (i nie tylko) mieli pokochać Kevina De Bruyne. Najtrafniej to, jak wiele dla Manchesteru City zrobił Yaya Toure podsumował, zresztą odnosząc się właśnie do Belga, Barney Ronay z Guardiana. Yaya Toure był dla The Citizens Kevinem De Bruyne, nim Kevin De Bruyne stał się Kevinem De Bruyne.
fot. NewsPix.pl