Jeżeli przyjeżdżasz na stadion lidera, samemu marząc o grze w europejskich pucharach i popełniasz trzy karygodne błędy, pretensje możesz mieć tylko do siebie. Wisła dzisiaj mocno postawiła się Legii, momentami nie pozwalała jej wyjść z własnej połowy, w świetnym stylu odrobiła straty, ale co z tego, skoro na własne życzenie pozbawiła się choćby jednego oczka. Legia za to może świętować, bo grając mocno nieprzekonująco, wyrwała trzy punkty w samej końcówce.
To płocczanie przed dłuższy czas prezentowali się lepiej, ale popełniali dziecinne błędy. Najpierw przypomniał o swojej gorszej stronie Thomas Dahne. Szczerze mówiąc, zdążyliśmy już zapomnieć o jego negatywnej wersji. Niemiecki bramkarz przywitał się z naszą ligą najgorzej, jak tylko mógł. Popełnił dwa kardynalne błędy w meczu z Górnikiem, które kazały poddać pod poważną dyskusję opinie, mówiące o tym, że gość, który potrafił zachować 21 czystych kont w 33 meczach w Finlandii, faktycznie stanie się wzmocnieniem Wisły. Później jednak rehabilitował się z każdym kolejnym spotkaniem. Najpierw nie przeszkadzał, a w ostatniej kolejce wybronił Wiśle punkt w starciu z Lechem. Dziś jednak wróciły jego stare demony. Zdążył nas już przyzwyczaić do tego, że na przedpolu nie radzi sobie najlepiej, ale tym razem się doigrał. Legia źle wykonała rzut rożny, dośrodkowanie zmierzało wprost w ręce niemieckiego bramkarza. Ten jednak zdecydował się na piąstkowanie wprost w Cafu. Tym sposobem Portugalczyk zdobył jedną ze swoich najłatwiejszych bramek w karierze – piłka odbiła się od jego głowy i wpadła do siatki.
Wcześniej nieuznanego gola strzeliła Wisła, która wykorzystała bierność w defensywie Legii. Stilić wrzucił na głowę Kante, ten co prawda nie wyskoczył dobrze, ale wstrząsający jest sam fakt, że rywale zostawili mu aż tak dużo miejsca. Piłkę ostatecznie złapał Malarz, po chwili wybił mu ją z rąk Uryga, a sędzia zasygnalizował faul. To było pierwsze ostrzeżenie Wisły, która nie przyjechała do Warszawy, by się bronić. Legia zaczęła spokojnie, nie forsowała tempa, ale goście grali mądrze i nie dopuszczali jej do sytuacji. Wszystko zmieniła dopiero nieporadność Dahne. Wcześniej największym zagrożeniem ze strony gospodarzy był strzał Eduardo (pierwsze celne uderzenie Brazylijczyka w lidze!) po dwójkowej akcji Szymańskiego i Hlouska.
Wydawało się, że gol doda legionistom pewności siebie. No i faktycznie – przez chwilę podwyższyli tempo, ale Wisła za każdym razem się odgryzała. Raz skończyło się na sporym zamieszaniu. Legia miała pustą bramkę, lecz Varela nie miał komu dograć. Oczywiście przed dośrodkowaniem nie zorientował się, jak wygląda sytuacja i posłał piłkę wprost na głowę jednego z rywali. Później drużyna Jerzego Brzęczka starała się iść za ciosem. Zadomowiła się na połowie Legii, która nie potrafiła przenieść ciężaru gry na stronę przeciwników. Stuprocentową sytuację po podaniu Stilicia miał Łukowski, co było pokłosiem błędów Mauricio i Vesovicia, ale świetną interwencją popisał się Malarz.
Malarz, który odegrał dzisiaj pierwszoplanową rolę. Gdyby nie on, chyba nawet indywidualne błędy rywali nie uchroniłyby Legii przed stratą punktów. Wybronił strzał Łukowskiego, a później nie poradził sobie z nim Kante. Gwinejczyk dostał patelnie od Recy, który odstawił Brozia i nie dał się dogonić Astizowi, ale zatrzymał go bramkarz Legii, choć strzał był oddawany z naprawdę bliskiej odległości.
Wisła próbowała, próbowała, dążyła do wyrównania, no ale popełniła kolejny karygodny błąd. Vesović odebrał piłkę Recy, posłał otwierające podanie do Kucharczyka, a ten nie miał problemu z wykończeniem. Wydawało się, że Legia z Malarzem w wielkiej formie – który nie miał nawet problemów, żeby później wybronić dwie, wydawałoby się, beznadziejne sytuacje po strzałach z bliskiej odległości – nie powinna mieć już problemów z utrzymaniem prowadzenia. Po raz kolejny dostaliśmy jednak dowód, że Ekstraklasa to liga, która jest na bakier z jakąkolwiek logiką. Wiśle udało się szybko wyrównać, oczywiście ze znacznym udziałem Legionistów.
Najpierw Philipps nie poradził sobie z kryciem Urygi, który zamienił dośrodkowanie na bramkę. W międzyczasie za drugą żółtą kartkę wyleciał z boiska beznadziejny Mauricio. Po chwili Biliński na dwunastym metrze złożył się do strzału i oddał naprawdę soczyste uderzenie. Karygodne jest jednak to, że obrońcy Legii wcześniej nawet nie pozorowali, że starają się temu zapobiec. Varela, który zgrywał piłkę głową, był kompletnie nieatakowany, mimo że wokół niego znajdowało się kilku obrońców. Może uznali, że Biliński już zapomniał, jak gra się w piłkę i nie stworzy żadnego zagrożenia. Cóż – mocno się przeliczyli.
To był moment, kiedy Legia – powiedzmy sobie jasno – miała prawo mieć pełne gacie. Zamiast pewnych trzech punktów, 2:2, gra w dziesiątkę i rozpędzający się rywal. Powiedzieć, że śmierdziało stratą punktów, to nic nie powiedzieć. Ale wtedy akcję godną bramki Jopa z 2010 roku przeprowadził Furman. Nie wiadomo po co tak długo trzymał piłkę. Nie wiadomo dlaczego nie odegrał. Ale stracił, poszła kontra trzech na dwóch, Szymański trafił w słupek, a Cafu znowu w zasadzie został trafiony, niż sam trafił. 3:2.
3:2, które znacząco przybliża Legię do mistrzostwa. 3:2, które daje jej znakomitą pozycję wyjściową na dwie kolejki przed końcem. 3:2, po którym należy zrozumieć tę część kibiców, którzy będą chwalić legionistów za przejście próby charakteru, ale z drugiej strony… 3:2, w którym Legia na własne życzenie zapędziła się w kozi róg. 3:2, w którym totalnie wypuściła z rąk kontrolę. 3:2, w którym najlepszym jej piłkarzem był bramkarz, pieczętujący wszem i wobec miano legijnego MVP sezonu (a jeśli Legia dowiezie mistrza, to całej ligi), broniąc z fantazją i skutecznością godną Kena Wakashimazu.
Gdy opadną emocje, gdy opadnie euforia związana z boiskową ucieczką z bagna, najrozsądniejsi stwierdzą:
Wynik lepszy niż gra. Defensywa w strzępach. Problemów multum.
Całe szczęście, że rywala mają ich jeszcze więcej.
[event_results 456524]
Fot. NewsPix.pl