Dziś marzący oczywiście o kompletnie różnych wynikach, ale jednak tak bardzo do siebie podobni. Gdy Jurgen Klopp i Eusebio Di Francesco tuż po wyjściu dziś na murawę Anfield przed pierwszym półfinałem Champions League zbiją ze sobą piątkę, doprowadzą wreszcie swoje bliźniaczo podobne historie do konfrontacji. Konfrontacji, na którą czeka cała piłkarska Europa.
Ich drogi nigdy wcześniej się nie przecięły. Di Francesco nie jest dla Kloppa rywalem spotykanym z taką częstotliwością jak Pep Guardiola, Niemiec nie przecinał ścieżek Włocha raz za razem jak Maurizio Sarri. A jednak gdy mowa o przebytych doświadczeniach, więcej w nich punktów wspólnych niż podziałów.
Tak jak Di Francesco, tak i Klopp zaczynał na swoją markę pracować poza najwyższą ligą w swojej ojczyźnie. Włoch rozpoczynał przygodę od trzecioligowego Virtus Lanciano, Niemiec – od drugoligowego Mainz. Obaj ciężko pracowali na swoją markę, wspinając się po kolejnych szczeblach. Tak jak dla Kloppa punktem zwrotnym, który zapewnił mu miejsce w elicie menedżerów była Borussia Dortmund, tak przełomem w przygodzie Di Francesco było pięć lat – z krótką przerwą – w zespole Sassuolo. I jeden, i drugi osiągali ze swoimi zespołami wyniki zdecydowanie ponad stan. Trudno inaczej mówić o finale Ligi Mistrzów z Dortmundem czy o kwalifikacji do Ligi Europy przez Serie A z Sassuolo.
Ale to nie przeszłość, a teraźniejszość sprawia, że na przedmeczowych konferencjach nie mogło zabraknąć pytań o podobieństwa. Jurgen Klopp w swoim stylu odpowiedział: „obaj nosimy okulary i jesteśmy nieogoleni”, ale każdy, kto choć trochę śledzi w tym sezonie jednych i drugich bez problemu wymieni takich elementów znacznie więcej.
Przede wszystkim – obaj szkoleniowcy musieli zmagać się z utratą zawodników absolutnie kluczowych. Jak znakomitego piłkarza w osobie Mo Salaha straciła Roma, nie trzeba nikogo przekonywać. Na pewno nie Jurgena Kloppa, on przecież pełnymi garściami czerpie z formy Egipcjanina, strzelca 41 bramek w trwającym sezonie, a także zdobywcy nagrody Piłkarza Roku PFA (wybieranego przez kolegów z boiska). Nie może za to już więcej korzystać z Philippe Coutinho, po którego ręce wypchane banknotami długo wyciągała Barcelona.
Obaj także doświadczyli w tym sezonie zarówno wielkich zwycięstw, jak i druzgocących, kompletnie niewytłumaczalnych porażek. Stwierdzenie, że i w przypadku Romy, i Liverpoolu, absolutnie wszystko jest możliwe, nie jest tylko wydmuszką. Giallorossi potrafili zwyciężyć 4:2 na Estadio San Paolo w Neapolu, pokonać u siebie Chelsea czy Barcelonę 3:0, a jednocześnie pogubić punkty z Bologną, Sassuolo czy Chievo. The Reds? Trzech wygranych z jednym z najlepszych mistrzów Anglii w historii przypominać nikomu nie trzeba. Kompromitującego odpadnięcia w FA Cup z West Bromem, ale i dwóch ligowych remisów z przyszłym spadkowiczem i prawdopodobnie najgorszą ekipą obecnego sezonu w Premier League za to zdecydowanie nie będą chcieli pamiętać przy Anfield.
Czego można się spodziewać po jednych i drugich? La Gazzetta Dello Sport objaśnia to naprawdę fajną grą słów z piosenki Beatlesów. A więc najbardziej znanego – obok The Reds – towaru eksportowego Liverpoolu.
All you need is goal. Wszystko, czego ci trzeba, to bramka. Jedno wyjazdowe trafienie pozwoliło wyeliminować Barcelonę, jest więc w narodzie wiara, że to samo pozwoli uporać się z Anglikami. W dzisiejszym wydaniu Guardiana czytamy zaś analizę Jonathana Wilsona, który uważa, że kluczem do sukcesu Romy będzie uniknięcie zamykania się w bunkrze, by przeczekać liverpoolską nawałnicę.
Bo to tak naprawdę jedyne, czego po ekipie Kloppa można się spodziewać. To dawało jej najważniejsze zwycięstwa w tym sezonie i pozwalało zajść w Lidze Mistrzów tak daleko. Nawałnica w Porto pozwoliła mieć awans w garści już po pierwszym meczu, nawałnica w pierwszym ćwierćfinale z Manchesterem City, zakończona 3:0 po pierwszych 45 minutach była fundamentem pod meldunek w kolejnej fazie. A jak trudno może się grać w Rzymie bez wypracowania sobie odpowiedniej przewagi? Coś o tym wiedzą Barcelonie i Doniecku.
Dzisiejszy mecz może dać więc sporą część odpowiedzi na pytanie, który z menedżerów lepiej odrobił zadanie domowe. Który zdołał przez kilkanaście dni lepiej poznać rywala, z którym nigdy wcześniej nie miał okazji się mierzyć. Klopp osiągnie największy sukces podczas dwuipółrocznej przygody na Anfield? A może Di Francesco podczas całej swojej trenerskiej kariery? Obaj pokazali już, że są w bezpośrednim starciu są w stanie wygrać z absolutnie każdym zespołem na Starym Kontynencie.
fot. FotoPyK